Wurt - Jeff Noon

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Wurt - Jeff Noon
Mandy wyszła z całodobowej Wurtciarni, przyciskając kurczowo do piersi torbę z towarem.
Nieopodal siedział autentyczny pies, z krwi i kości; z tych, co to się ich już nie widuje. Istny kolekcjonerski okaz. Siedział przywiązany do słupka sygnalizatora ulicznego. Sygnalizator nakazywał: stać. Pod sygnalizatorem kulił się robosmutas. Miał szopę dredów na głowie i trzymał wyświechtaną karteczkę z nabazgranym odręcznie napisem: „głodny i bezdomny. proszę o wsparcie”. Mandy minęła go drobnym, paralitycznym kroczkiem, głowa latała jej na wszystkie strony. Smutas podniósł karteczkę ze swoim błagalnym apelem troszeczkę wyżej, a wychudzony pies zaskamlał.
Zobaczyłem przez szybę furgonetki, że Mandy coś do nich mówi; z ruchu jej warg odczytałem: „A odchromolcie się, smutasy. Dajcie żyć”. Coś w tym stylu.
Obserwowałem to wszystko w aureoli nocnych świateł. Ostatnio wypuszczaliśmy się w miasto tylko po zmroku. Na pokładzie mieliśmy Stwora, a to było ciężkie przestępstwo; posiadanie żywych narkotyków, pięć lat pierdla niewyjęte.
Czekaliśmy w furgonetce na nową dziewczynę. Żuk siedział z przodu, w damskich rękawiczkach naciągniętych na natarte Vazem dłonie. Lubi prowadzić lekko nasmarowany. Ja przycupnąłem z tyłu na osłonie lewego koła. Na osłonie prawego kimała Bridget. Z jej skóry unosiły się pasemka rozrzedzonego dymu. Między nami, na tartanowym dywaniku, wił się i podrygiwał Stwór-z-Kosmosu. Zapaskudził już całą podłogę olejem i woskiem, i taplał się w kałuży własnych wydzielin.
Zauważyłem jakieś poruszenie w powietrzu nad parkingiem.
O, cholera!
Widmoglina! Emitujący się ze ściany sklepu, uaktywniający swoje mechanizmy; mrugające światełka w dymie. I po chwili pomarańczowy rozbłysk; z oczu widmogliny strzeliła infowiązka. Padła na Mandy, zaczęła zasysać wiedzę. Mandy dała nurka pod wiązką i z całych sił załomotała pięścią w drzwi furgonetki.
Pies, wystraszony światełkami, zawarczał na gliniarza.
Uchyliłem drzwi na szerokość chudej dziewczyny. Mandy wcisnęła się w tę szparę.
Pies skoczył gliniarzowi do nogawek i oba jego kły zatrzasnęły się na pustce – nic tylko mgła. Pies zbaraniał!
Mandy podała mi torbę.
– Masz? – spytałem, wciągając ją do środka.
Mandarynkowy rozbłysk na zewnątrz, powódź światła.
– Mam trochę Ślicznotek – odburknęła, przekraczając rozwalonego na podłodze Stwora.
– A to masz?
Mandy nic nie odpowiedziała; tylko na mnie patrzyła.
Na zewnątrz coś przeraźliwie zawyło. Zerknąłem przez ramię; biedny pies hajcował się jak pochodnia, widmoglina szedł na nas, przeładowując broń. Skupioną infowiązkę kierował na naszą tablicę rejestracyjną. Numer stano­wił zbitkę przypadkowych cyfr. Nie znajdziesz go w swoich bankach.
Drzwi Wurtciarni otworzyły się nagle z hukiem i wypadł z nich młody, spietrany mężczyzna.
– To Seb – szepnęła Mandy.
Za nim ze sklepu wyskoczyli dwaj gliniarze. Wersje z krwi i kości. Ciałogliny. Osaczali Seba, zaganiając go na płot z drucianej siatki, który ciągnął się wzdłuż jednego boku parkingu. Odwróciłem się do Żuka.
– To kocioł! – krzyknąłem. – Ruszaj, Żuczek! Wyrywamy stąd!
I wyrwaliśmy. Najpierw na wstecznym, od pachołków.
– Uważaj! – wydarła się Mandy, wkurzona jak diabli, bo w momencie, kiedy furgonetka ruszała z kopyta w tył, ścięło ją z nóg i wylądowała na Stworze-z-Kosmosu. Ja trzymałem się parcianych uchwytów. Brid, wyrwana brutalnie z drzemki, wytrzeszczała półprzytomne oczy. Stwór oplótł sześcioma mackami Mandy. Dziewczyna wrzeszczała.
Furgonetka podskoczyła na krawężniku i wpadła tyłem na trotuar. Przemknęło mi przez myśl, że Żuk chce umknąć wiązkom, i może tak w istocie było, ale my wyczuliśmy tylko przyprawiający o mdłości głuchy chrzęst i rozdzierający skowyt kolekcjonerskiego okazu, któremu tylne lewe koło skracało cierpienia.
Ruszyliśmy z piskiem opon do przodu, zostawiając za sobą smutasa zawodzącego nad swoim psem i przeszywającego pięściami cień widmogliny. Zarzuciło nami i zanim Żuk zdołał zapanować nad kierownicą, jeszcze raz przesunęła mi się przed oczyma cała scenka – widmoglina, smutas, rozjechany pies. Mandy szamotała się ze Stworem-z-Kosmosu, klnąc go na czym świat stoi. Widziałem ponad ramieniem Żuka wybiegający nam na spotkanie płot z drucianej siatki. Seb zeskakiwał właśnie na szyny tramwajowe po jego drugiej stronie. Dwaj ciałogliniarze wdrapywali się na płot. Żuk zapalił reflektory, przyszpilając ich snopami długich świateł do drucia­nej siatki. Z okrzykiem: „Juhuuu!!! Śmierć glinom! Śmierć glinom!” wdepnął gaz do dechy i Skitrowóz pomknął prosto na nich. Gliniarze odpadli od siatki. Aż miło było patrzeć na ich gęby skąpane w blasku reflektorów; ciałogliny srające ze strachu w portki. Teraz oni rzucili się do ucieczki przed szarżującą furgonetką, ale Żuk im odpuścił; w ostatniej chwili, jak stary rajdowiec, skręcił kierownicą. Skitrowóz zawrócił z poślizgiem i pomknął w kierunku bramy. Z klekotem i łomotem przewalających się po podłodze śmieci z tysiąca eskapad weszliśmy w ciasny nawrót, wpadliśmy w Albany, potem wiraż w lewo, i już byliśmy na Wilbraham Road. Mignęła mi jeszcze ściana Wurtciarni, a na jej tle widmoglina nadający w eter komunikaty. Z robosmutasa pozostała dymiąca kupka stopionego plastiku i ciała. W ciemnościach wyła gliniarska syrena.
– Siedzą nam na ogonie, Żuczek! – krzyknąłem. – Daj po garach!
Żuk nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać. Kurczę, wprost frunęliśmy! Skitrowcy! Zjeżdżający z piórkami na chatę! Przyśpieszenie wepchnęło Mandy jeszcze głębiej w lepkie objęcia Stwora.
– Odpierdol się ode mnie! – wrzasnęła na niego.
Czepiając się kurczowo parcianego uchwytu, wypuściłem z drugiej ręki torbę z towarem, i schyliwszy się, trąciłem Stwora w brzuch. Jedyne czułe miejsce, wrażliwe na łachotki. Ależ on to uwielbiał! Gdzieś z głębi cielska, z głębokości tysięcy mil, dobył się chichot. Zaczął się, skubany, skręcać ze śmiechu i Mandy udało się wreszcie wyślizgnąć z jego uścisku.
– Ja chromolę! Jezu! – Cała była roztrzęsiona po tych zapasach.
Zobaczyłem przez tylne okno wóz gliniarzy z błyskającym na dachu kogutem. Rozległo się głośne, przeszywające zawodzenie syreny. Żuk, nie zdejmując nogi z gazu, skręcił ostro w Alexandra Road. Uwieszona uchwytu Brid, desperacko próbowała spać. Skórę miała pełną cieni. Stwór-z-Kosmosu rozpaczliwie starał się czegoś uczepić. Mandy już się trzymała, a ja torbę z towarem miałem z powrotem w wolnym ręku. Żuk dzierżył kierownicę.
Każdy niech się łapie, czego może.
Za prawymi oknami majaczyła ciemna dżungla Alexandra Park. Mijaliśmy teraz Butelkowo, i bez wątpienia park był pełen demonów; alfonsy, kurwy i dealerzy – rzeczywiści, Wurtowi, albo robo.
– Dyskoteka nas dochodzi, Żuk! – zawołałem.
– Trzymta się, ludzie – powiedział, jak zawsze spokojny, skręcając ostro w prawo, w Claremont Road.
– Dalej nam depczą po piętach – poinformowałem go, obserwując skręcające za nami światła radiowozu.
Żuk gnał na złamanie karku. Przecięliśmy Princess Road i wpadliśmy w labirynt Rusholme. Gliniarze nadal siedzieli nam na ogonie, ale pracowały przeciwko nim trzy czynniki: Żuk znał te ulice jak własną kieszeń, wszystkie ruchome części silnika były nasmarowane Vazem, Żuk był uzależniony od szybkości. Trzymaliśmy się kurczowo, czego kto mógł, a on skręcał raz po raz to w prawo, to w lewo. Z tym trzymaniem to nie była taka prosta sprawa, ale co to dla nas.
– Gazu, Żuczek! – krzyknęła Mandy, która ubóstwiała takie przygody.
Po obu stronach ulicy przemykały staromodne, tarasowe budynki. Na jednej ze ścian ktoś nagryzmolił słowa: „Das Uberpies”. A pod spodem: „czysty to zakała”. Nawet ja nie wiedziałem już, gdzie jesteśmy. To właśnie cały Żuk. Pełna orientacja, nabuzowany Dżemem i Vazem. Teraz skręcił w jakiś wąski prześwit między domami i pędził dalej, zdrapując lakier z obu burt Skitrowozu. No i w porządku. Furgonetka to przeżyje. Szybki rzut oka przez tylne okna – gliniarze przemknęli za nami ulicą w pogoni za cieniem. Krzyżyk wam na drogę, pacany! Wypadliśmy z prześwitu i już wiedziałem gdzie jesteśmy. Moss Lane East. Żuk skręcił w prawo, w stronę domu.
– Zwolnij trochę, Żuczek – powiedziałem.
– Pieprzę powolność! – odparł, grzejąc dalej ile wlezie.
– Jesteśmy tu z tyłu jak jajka, Żuk – powiedziała Mandy. I Żuczek wreszcie trochę zbastował.
Bo widzicie, jest parę rzeczy, które utemperują Żuka; na przykład, szansa na przypodobanie się nowej kobiecie. Bridget musiała to wyczuwać; ciskała nowej mordercze spojrzenia, tak się sta­rała dostroić do myśli Żuka, że aż jej dymiła skóra. Chyba nie za bardzo jej to wychodziło.
Mniejsza z tym.
Jechaliśmy teraz w miarę spokojnie, puściłem się więc uchwytu, wziąłem torbę z towarem i wysypałem zawartość na tartanowy dywanik. Wyfrunęło z niej pięć niebieskich piórek Wurta. Złapałem dwa w locie i spojrzałem na drukowane etykietki.
– Termoryba! – odczytałem na głos. – Brałem to.
– Skąd miałam wiedzieć? – zaperzyła się Mandy.
Przeczytałem następną.
– Miodopijawki! No nie, kurwa! Gdzie to jest?!
– Następnym razem, Skrybo – powiedziała Mandy – ty pójdziesz po zakupy.
– Gdzie Angielskie Voodoo? Obiecałaś mi. Myślałem, że masz dojścia.
– Miał tylko to.
Odczytałem pozostałe trzy etykietki.
– Brałem. Brałem. Tego nie brałem, ale z samej nazwy widać, że do dupy. – Z niesmakiem wypuściłem piórka z palców. Rozfrunęły się po furgonetce.
– Są bardzo piękne. – Wzrok Mandy przeskakiwał nerwowo z piórka na piórko, kiedy to mówiła.
– Gdzie reszta...? – warknąłem.
– Jaka reszta?
– Nie wnerwiaj mnie. Gdzie to najważniejsze? Angielskie Voodoo? Dawaj.
Jedno niebieskie piórko osiadło na brzuchu Stwora-z-Kosmosu. Sięgnął po nie macką, chwycił spiczastymi palcami i w jego ciele rozwarł się ociekający lepką wilgocią otwór. Obrócił piórko w czułkach i wsunął je sobie prosto do tego otworu. Zaczął się zmieniać. Nie miałem pewności, które piórko załadował, ale ze sposobu, w jaki poruszał teraz czułkami, domyśliłem się, że pływa z Termorybą.
O, tak, znałem to falowanie.
Na odgłos fal Żuk się obejrzał.
– Bierze sam! – krzyknął. – Nikt nie ma prawa brać sam!
Żuk miał obsesję na punkcie Wurtowania w pojedynkę. Upierał się, że po tamtej stronie potrzebny jest ktoś do pomocy, potrzebni są przyjaciele. A ściślej mówiąc – on tam jest potrzebny.
– Spoko, Żuczek – powiedziałem. – Patrz lepiej, jak jedziesz.
Żeby zrobić mi na złość, dodał gwałtownie gazu, ale ja trzymałem się mocno uchwytu. Nie ze mną takie numery.
Spojrzałem znowu na Mandy.
– Dawaj!
– Chcesz? – spytała Mandy.
– Chcę. Załatwiłaś Voodoo?
Skręcaliśmy właśnie w prawo, w Wilmslow Road. Mandy sięgnęła za pazuchę denimowej kurtki i wyciągnęła z jej zakamarków skitrane tam piórko. Było czarne. Bezwzględnie nielegalne.
– Nie. Ale załatwiłam to...
– Co to jest?
– Seb powiedział, że nazywa się Czaszkowe Szambo. Jak myślisz, udało mu się zwiać?
– A pies go trącał! To wszystko, co masz?
– Powiedział, że jest cholernie trefne. Nie pasuje ci?
– Jasne. Pasuje. Tylko, że nie o to mi chodziło.
– No to się wypchaj.
– Mandy! – Czułem, że je tracę. – Chyba nie zdajesz sobie...
Jej płomiennorude włosy stawały w ogniu w blasku każdej mijanej latarni ulicznej; musiałem trzymać się od nich z dala.
Ta nowa działała na mnie.
Mandy mówiła, że jak się dobrze trafi, to w Wurtciarni można kupić spod lady lewy remiks. Handlował nimi Seb. Mandy nazywała go dostawcą. Sprzedawał same legalne sztuki, a na boczku dorabiał sobie czarnorynkowymi snami. Tak mówiła Mandy. No więc wysłaliśmy nową po Angielskie Voodoo. Dziewczyna wróciła z pięcioma tandetnymi Błękitami i niebezpieczną Czernią. To wszystko do kupy wzięte nawet się nie umywało do Voodoo. Dziewczyna nawaliła.
Furgonetka weszła w ostry wiraż i wszystkich nas rzuciło na ścianę. Czarne piórko wymknęło się Mandy z palców. Stwór zamachnął się macką, żeby je pochwycić, ale był tak rozfalowany, a do tego dociśnięty do ściany furgonetki, że stracił czucie w czułkach i chybił.
Zgarnąłem zakazane piórko w dłonie. Furgonetka znowu skręciła, pewnie, żeby ominąć jakichś durnych piechurów.
– Pieszochuje złamane! – wrzasnął przez okno Żuk. – Samochód se kupcie!
Prowadził jak owad – bez myślenia, instynktownie. Był na haju. Na Dżemie. Wiecie chyba, jak lata mucha? Zawsze z największą szybkością, a mimo to omija bez trudu wszystkie przeszkody. Tak właśnie prowadził Żuk. Mówią: „dżemowałeś, nie jedź”, ale my wierzyliśmy bezgranicznie w jego mistrzostwo. Tak przydżemował, że przestał odczuwać strach, i to było piękne.
Obróciłem czarne piórko, żeby odczytać etykietkę. Była wypełniona ręcznym pismem, co zawsze zapowiadało dobrą zabawę.
– Czaszkowe Szambo...
– To dobre? – spytała Mandy.
– Czy dobre?! Oj, przestań!
– Nie chcesz? – spytała.
– Brałem je już kiedyś.
– I co, do kitu?
– Nie. W porządku. Nawet niezłe.
– Seb mi powiedział, że jest świetne.
– Owszem, świetne – odparłem. – Tylko że to nie Voodoo.
– I co, Skrybo, załatwiła? – zareagował na tę nazwę Żuk.
– Chuj tam, załatwiła.
– Chamisko! – prychnęła Mandy.
– A tak. Pieprzone chamisko! – warknąłem.
– Hej, wy tam. Ździebko ciszej – wymamrotała Bridget tym swoim przydymionym głosem widmodziewczyny. – Tu niektórzy próbują spać. – Bridget była kochanką Żuka i chyba widziała już na swoim miejscu nową.
– W grobie się wyśpisz – odparowała jednym ze swoich sloganów Mandy.
– Już prawie jesteśmy – oznajmił zza kierownicy Żuk.
Jechaliśmy przez Rusholme, szlakiem curry. Mandy zaczęła opuszczać szybę ręczną korbką. Zdołała ją uchylić na jakieś półtora centymetra, a potem pordzewiały mechanizm się zaciął. Ale bogata mieszanina woni rozmaitych przypraw, wdzierająca się przez tę wąską szparę, sprawiła, że ślinka napłynęła mi do ust; kolendra, kminek, cynamon, kardamon – wszystko to genetycznie dopracowane do perfekcji.
– Jezu! – westchnęła Mandy. – Wszamałabym coś z curry! Kiedy my ostatnio jedliśmy?
– W czwartek – odparł Żuk.
– A jaki dzisiaj dzień? – wymamrotała Bridget z półmroku świata Widm.
– Któryś z weekendowych – powiedziałem. – Tak mi się przynajmniej wydaje.
Stwór-z-Kosmosu stanowił teraz rozmazaną plamę rozfalowanych czułków i wydawało mi się, że widzę płynącą jego żyłami Termorybę. Budziło to we mnie zazdrość.
– Może mi ktoś powiedzieć, po jakie licho wozimy ze sobą to obce ścierwo? – spytała Mandy. – Może by go przehandlować? Albo zjeść? – W furgonetce zapadło milczenie. – A tak w ogóle, to po co my się uganiamy za piórkami? Przecież mamy pod ręką Stwora. Piórka nam niepotrzebne!
– Stwór jeździ z nami wszędzie – powiedziałem. – Nikt go nie tknie!
– Ty się zwyczajnie chcesz wymienić – powiedziała Mandy.
– Coś cię gryzie w tym temacie, Mandy? – spytałem.
– Dojedźmy wreszcie do tego domu. – W jej głosie pojawiło się wyzwanie. – Weźmy coś.
– Weźmiemy. – Nagle zaczęła mnie pociągać. Była nowa, dwa dni w grupie, i tryskała wolą przypodobania się.
Tylko trudno jej się dostosować.
– Wiem, że dałam plamę w Wurtciarni. Nie wiedziałam, czego szukać.
– Przecież ci tłumaczyłem, nie? Jak chłop krowie?
– Powurtujmy dzisiaj przez całą noc – zaproponowała. – Przygotujemy sobie coś do żarcia z tych resztek, co się walają w lodówce. Nie kładźmy się spać.
– Tak zrobimy – obiecałem jej. Wszystko, byle uciec przed bólem.
Skręciliśmy ostro w Platt Lane, a zaraz potem jeszcze raz na miejsce postojowe za domem. Furgonetka gwałtownie zahamowała i zatrzymała się. Rzuciło nas wszystkich na tylne drzwi.
– Jesteśmy w domciu – oznajmił Żuk.
Jakbyśmy nie wiedzieli. Tylko Stwór pozostawał w błogiej nieświadomości; jego ciało pełne było rozfalowanej wiedzy, wurtwiedzy. Wpłynął w drzwi, a potem od nich odpłynął, spodobało mu się.
I nagle usłyszałem głos:
– Skrybo... Skrybo... Skrybo...
Słowa wzlatujące w górę nie wiadomo skąd, wywołujące moje imię.
– Skrybo...
Głos Desdemony...
Rozejrzałem się, ciekaw, kto to się wygłupia.
O, cholera. Przecież to niemożliwe, żeby ktoś przemawiał tym głosem. I naraz doznałem krótkiego przebłysku wspomnień, ujrzałem Desdemonę odpływającą ode mnie w żółtą pożogę...
– Kto to powiedział? – warknąłem.
– Co powiedział, Skrybo? – spytała Mandy.
– Moje imię! Kto je, kurwa, wypowiedział?
W furgonetce zaległa cisza.
– Wypowiedział... głosem Desdemony...
– Musimy ją wciąż wspominać? – burknęła niechętnie Mandy.
– Tak.
Tak, musimy. Wspominać wciąż Desdemonę. Nie wolno nam nigdy o niej zapomnieć. Nie wolno, dopóki jej nie odnajdę. I już na zawsze będziemy razem.
Wsłuchiwałem się w zamierający szelest rdzy osypującej się z karoserii furgonetki.
Skitrowcy patrzyli na mnie. Nawet Żuk się odwrócił i wlepiał we mnie zadżemowany wzrok.
– Nikt niczego nie mówił, Skrybo.
Ale ja znowu go usłyszałem, znowu dobiegł mnie ten głos.
– Skrybo... Skrybo...
I już wiedziałem, skąd pochodzi: od Stwora. W jego cielsku otworzyła się szrama, odsłaniając parę czarnych dziąseł, obłażących z próchniejących zębów, i poruszający się między nimi mięsisty język.
– Skrybo...
Ale tylko ja to słyszałem. Dlaczego tylko ja i dlaczego on przemawiał tym głosem? Pięknym głosem...
– Ruszmy się! – zmącił nastrój Żuk. – Do środka!
Od Platt Fields doleciał krzyk sowy. Rzeczywistej, Wurtowej, albo robo – kto potrafi to jeszcze rozróżnić?
Mniejsza z tym.
Była w tym krzyku tęsknota.