Wojna w blasku dnia. Księga I - Peter V. Brett

Powiew świeżości

Autor: Piotr 'Clod' Hęćka

Wojna w blasku dnia. Księga I - Peter V. Brett

Pustynna włócznia w dużej mierze zawiodła moje oczekiwania. Okazała się zaledwie poprawną kontynuacją Malowanego człowieka, ponieważ zabrakło jej przede wszystkim oryginalności pierwowzoru. Brett wprowadził aż pięciu nowych bohaterów, oczyma których czytelnik śledził historię, przez co większość z nich nie otrzymała dość miejsca, by błyszczeć. Dlatego obawy, że autor zmarnuje potencjał ciekawie zapowiadającego się cyklu, wydawały się całkiem uzasadnione. Na szczęście lektura pierwszej księgi Wojny w blasku dnia przywróciła nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone.

_______________________


Książęta Ciemności – demony umysłu – odniosły porażkę. Jeden zginął, jednak drugi zdołał zbiec do Otchłani, poprzysięgając krwawą zemstę. Zarówno Arlen Bales do spółki z dopiero co odzyskaną narzeczoną Renną, jak i Jardir Ahmann z Ineverą oraz reprezentantami Zakątka Wybawiciela doskonale zdają sobie sprawę z zagrożenia, które nadejdzie wraz z kolejnym nowiem. Jednak zanim na powierzchnię powrócą niewidziane od pokoleń demony, ludzie będą musieli zmierzyć się ze swoim najgorszym wrogiem. Z samymi sobą. Przyszła pora na wojnę w blasku dnia – rozegra się ona między Krasjanami, a ludami Thesy, ale przede wszystkim będzie to walka między Jardirem a Arlenem. Pierwsza część trzeciego tomu flagowej serii Bretta przedstawia przygotowania, jakie oba stronnictwa czynią przed nieubłaganie nadciągającym starciem.

Autor poszedł po rozum do głowy i zamiast żonglować ośmioma postaciami znacznie ograniczył ich liczbę – tym razem akcję powieści śledzimy oczyma Renny, Leeschy i Rojera oraz Inevery. Ta zmiana wyszła na dobre jakości opisanej tu historii. Największa bolączka Pustynnej włóczni, czyli niedostateczne skupienie się na przedstawieniu życia wewnętrznego protagonistów, wraz z trzecim tomem odchodzi w niepamięć. Dzięki temu czytelnik ma okazję lepiej poznać ich myśli oraz motywacje, które dotąd pozostawały albo kompletnie nieznane, albo bardzo niejasne. Jeśli dodać do tego z pozoru niewiele znaczące smaczki, jak charakterystyczne nawyki lub powiedzonka, bohaterowie w końcu nabierają kolorów, stają się bardziej ludzcy, a przez to ciekawsi. Niebagatelną rolę odgrywa również fakt, że Brett nareszcie stawia swoje postacie przed trudnymi, często moralnie niejednoznacznymi wyborami – w tym aspekcie można dostrzec wyraźny rozwój względem poprzednich tomów cyklu.

Charakterystykę bohaterów zaczniemy od Renny, która mierzy się z pokusą, by pójść w ślady Arlena i spożyć mięso demonów. Na szali z jednej strony znajduje się niepojęta moc, która pozwoli jej skuteczniej walczyć z otchłańcami i chronić ukochanego, z drugiej zaś człowieczeństwo. W zupełnie innej sytuacji znajduje się Naznaczony. Powracając do używania imienia nadanego przez rodziców, symbolicznie zawraca z drogi, którą dopiero zaczyna kroczyć jego narzeczona. Wraz z miłością odnalazł motywację do życia: jego jedynym celem nie jest już walka z demonami, ponieważ teraz ma się już o kogo troszczyć. Ciekawie ewoluuje także postać Rojera – młodziutki bard w końcu bierze sprawy w swoje ręce, przestaje się oglądać na innych i samodzielnie podejmuje wcale niełatwe decyzje. Nieopierzony młokos dorasta, zmieniając się w mężczyznę, a wraz z pewnością siebie rośnie moc jego daru. Tymczasem Leescha zmierzy się dwoma problemami: niemal druzgocącą myślą, że wcale nie różni się od matki tak bardzo, jak tego zawsze chciała, a także coraz bardziej doskwierającą samotnością. Została jeszcze bohaterka, której zadedykowano okładkę. Chciałoby się rzecz: nareszcie dane nam jest zajrzeć do głowy Inevery! Poznajemy jej trudne dzieciństwo, lata spędzone na pięciu się po szczeblach kariery jako znienawidzonej przez konkurentki damating, a przede wszystkim refleksje i wątpliwości, dotąd skrzętnie skrywane za fasadą idealnego opanowania.

Muszę przyznać, że rozdziały poświęcone bohaterkom czyta się z niemalejącą ciekawością i przyjemnością, za co autorowi należą się słowa uznania. Ale nie jest to jedyna zaleta Wojny w blasku dnia. Mogłoby się wydawać, że Brett wziął sobie do serca moją krytykę wymierzoną w słabsze elementy Pustynnej włóczni, a w szczególności jej drugiej księgi, i postanowił zrobić wszystko, by tym razem wytrącić mi z ręki wszelkie krytyczne argumenty. W dużej mierze mu się to powiodło. Postacie nie tylko zaliczyły rozwój pod względem charakteryzacji, ale i zyskały zupełnie nowe moce, co w znaczącym stopniu odbiło się na walkach. Oczywiście w pozytywny sposób. Starcia z otchłańcami prezentują się teraz bardziej widowiskowo, wzbudzają emocje i działają na wyobraźnię. Tym jednak, co najbardziej rzuca się w oczy, jest ewolucja pisarskiego stylu autora. Najłatwiej dostrzec tę zmianę po stosowanej metaforyce – Brett w porównaniach wciąż odwołuje się do historii, kultury lub wierzeń stworzonego przez siebie świata, co potęguje uczucie imersji. Rzecz jasna, nie ma w tym wypadku mowy o kunszcie literackim, jednak Amerykanin jest na najlepszej drodze, by w niedługim czasie znaleźć się w jednym rzędzie obok Lyncha, Rothfussa czy Martina.

W porównaniu do poprzednich tomów znacznie lepiej wypada także fabularna płaszczyzna powieści. Mimo iż w pierwszej chwili może się wydawać, że kierunek, w którym podąża historia w Wojnie… jest aż nazbyt oczywisty, szybko okazuje się, iż należy zrewidować początkowe założenia. Brett wprowadza nowe wątki, przeplata je z tymi już znanymi i gmatwa wszystko niczym kłębek wełny. Choć lektura powieści wciąż nie należy do najbardziej wymagających, to śledzenie pokręconych losów postaci i nieustannie rozszerzającej się siatki powiązań wymaga już nieco więcej wysiłku, jeśli nie chcemy się w tym wszystkim pogubić. I tak, z jednej strony obserwujemy przygotowania do walki z hordami otchłańców, zaś z drugiej – liczne polityczne gierki, w które uwikłane są wszystkie ważniejsze postacie. Analizując sukces powieści Martina, Abercrombiego i im podobnych, Brett musiał dojść do słusznego wniosku, że umiejętnie poprowadzone wątki polityczne mogą być równie ciekawe, a nawet bardziej interesujące niż ciągnące się bez końca, na dobrą sprawę nic nieznaczące opisy walk.

Wojna w blasku dnia jest praktycznie w każdym aspekcie powieścią lepszą od Pustynnej włóczni. Autor wreszcie zrozumiał, że pomysł na oryginalny świat to troszkę za mało, by stworzyć naprawdę interesującą książkę i więcej uwagi poświęcił bohaterom. Ale rozwój nie ograniczył się tylko do postaci, wzrósł także ogólny poziom pisarskich umiejętności Bretta, co bardzo dobrze wróży na przyszłość. Pierwsza księga trzeciego tomu cyklu o Malowanym człowieku pozytywnie mnie zaskoczyło i mogę mieć tylko nadzieję, że jakość nie spadnie przy okazji premiery księgi drugiej.