» Recenzje » Wojna w blasku dnia II

Wojna w blasku dnia II


wersja do druku

Człowiek człowiekowi otchłańcem?

Redakcja: Matylda 'Melanto' Zatorska, StefanzBimbrowni

Wojna w blasku dnia II
W drugiej księdze Wojny w blasku dnia nie zabraknie akcji, intryg i efektownych walk z demonami. Czytelnik uświadczy tu również znacznie więcej Arlena i Jardira niż w pierwszej połowie tej podzielonej powieści. Czy książce wychodzi to na dobre to zupełnie inna sprawa…

Najprościej byłoby zakończyć tę recenzję na jednym zdaniu: dostajemy więcej tego samego, co w księdze pierwszej. Niestety – a może właśnie stety? – nie jest to takie proste, a to z kilku względów. Co najważniejsze, z perspektywy czasu musiałem stwierdzić, że pierwsza księga Wojny w blasku dnia otrzymała ode mnie stanowczo zbyt wysoką ocenę. Na szczęście poniższy tekst jest doskonałą okazją, żeby naprawić błędy i skorygować zbytnio optymistyczne wnioski.

Od razu pragnę uspokoić wszystkich tych, którzy w retrospekcjach Inevery widzieli tylko zbędny, nic nie wnoszący do fabuły zapychacz – tym razem już ich nie uświadczą. Przez zdecydowaną większość czasu akcję będziemy śledzili z perspektywy Arlena i Jardira, podczas gdy cała reszta postaci zostaje zepchnięta na drugi plan. Wiąże się to z nowymi power up’ami, które otrzymali rzekomi "wybawiciele". Otóż potrafią oni "poznawać" myśli i uczucia innych osób – dzięki takiemu wybiegowi autor nie musi już opisywać danej sytuacji z kilku perspektyw, wystarczy, że wykorzysta jednego z dwóch ulubieńców. Jedni zapewne ucieszą się z takiego obrotu spraw, inni będą zawiedzeni, ponieważ zaniedbani zostali bohaterowie, których wątki stawały się coraz ciekawsze. Myślę przede wszystkim o Leeschy, której nie można już nazwać postacią bez skazy, gdyż na jej koncie zapisuje się coraz więcej grzeszków i moralnie chwiejnych decyzji, oraz o Rojerze, który jest stale uwikłany zarówno w zmagania z trudnymi w obejściu małżonkami, jak i w walkę z własnymi lękami. Swoje momenty ma także Renna – pewne istotne wydarzenie odciska piętno na jej poglądach względem otaczających ją ludzi, co inicjuje zmianę jej hierarchii wartości oraz motywacji. Słabiej wypadają postacie z otoczenia Jardira, ale może to być związane z tym, iż autor w ogólnym rozrachunku poświęcił im w drugiej połowie powieści mniej uwagi.

Trzeba przyznać, że jak na opowieść spisaną na 1200 stronach – bo tyle w sumie liczy sobie podwójne polskie wydanie Wojny w blasku dnia – niewiele się tu dzieje. Brett poświęca sporo miejsca historiom postaci drugo-, a nawet trzecioplanowych, które nie wnoszą praktycznie nic do głównego wątku. Ten zresztą też pozostawia sporo do życzenia, gdyż walki podczas Nowiu, do których bohaterowie przygotowywali się od zakończenia Pustynnej włóczni, zostają rozstrzygnięte szybko i w sposób nazbyt oczywisty. O ile w przypadku rozdziałów Arlena można mówić o jakichś emocjach, tak paralelne fragmenty poświęcone Jardirowi prowokują do pytania, czy aby autora nie goniły terminy, iż w tak dramatyczny sposób przyspieszył wydarzenia. Jakby tego było mało, powieść kończy w założeniu zapewne emocjonujący, zaś w rzeczywistości raczej irytujący cliffhanger.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Irytują także nachalne moralizatorstwo i stereotypowe amerykańskie slogany, rwącą rzeką wylewające się z powieści. Co gorsza, Brett serwuje czytelnikom co kilkadziesiąt stron te same teksty: czytając po raz kolejny wypowiedzi natchnionego Arlena, który peroruje o tym, że "wszyscy są wybawicielami" (byleby stanęli do walki przeciwko otchłańcom) lub czytając po raz nie wiadomo który, że ludy północy i mieszkańcy Krasji tak naprawdę są do siebie podobni, można się tylko złapać za głowę. Nawiązania do niepokojów i niesnasek na linii islam – kultury zachodnie wydają się aż nazbyt oczywiste, by o nich debatować. Nie wspominając już o tym, iż trudno uwierzyć, by różnice głęboko zakorzenione w ludzkiej mentalności dało się zniwelować prostym hasłem w stylu: "po co walczyć, skoro jesteśmy tacy sami". Zaś stwierdzenie, że najniebezpieczniejszym wrogiem ludzkości jest sam człowiek, ma w sobie tyle świeżości, co zeszłoroczny śnieg.

Jednak największy zarzut pod adresem Bretta dotyczy jego stylu. Chyba tylko fatalny w skutkach przypadek pomroczności jasnej może usprawiedliwić to, że w recenzji poprzedniego tomu chwaliłem ten aspekt jego pisarstwa. Tak naprawdę trudno tu mówić o jakimkolwiek stylu, gdyż autor przy pomocy najprostszych środków po prostu relacjonuje nam wymyśloną przez siebie opowieść. Jego "styl" jest tak nieskomplikowany, iż nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś dostatecznie szalony porwał się na to, by przeanalizować wszystkie jego powieści i policzyć, na jakiej liczbie stanąłby licznik używanych przez pisarza słów. Strzelam, że nie przekroczyłby 1000. Miłośnicy wysmakowanej prozy nie mają tu czego szukać, ale zapewne znajdą się tacy, którym całkowicie przezroczysta, pozbawiona jakichkolwiek cech charakterystycznych narracja przypadnie do gustu.

Zastanawiając się nad tym, co właściwie spowodowało, że i ta powieść zawodzi oczekiwania, doszedłem do prostego wniosku: brakuje jej klimatu pierwowzoru. Ten wprost wylewał się z każdej strony Malowanego człowieka – nastrój strachu i zaszczucia był wszechobecny, praktycznie namacalny, a teraz brak go całkowicie. Rzecz jasna, wynika to z rozwoju fabuły i założeń autora, ale wcale nie musi to znaczyć, iż Brett obrał właściwą ścieżkę. O ile pierwszy tom cyklu można było spróbować określić jako "studium ludzkich lęków", tak w omawianym przypadku nie ma to już racji bytu. A szkoda.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Wojna w blasku dnia to książka do bólu przeciętna, dlatego też niezwykła popularność jej autora powinna zmusić do zastanowienia nad kondycją gatunku. Co prawda Brett porusza w swoim cyklu trudne i ważne tematy, ale przede wszystkim opowiada czytelnikom fantastyczną historię, która z każdą kolejną częścią staje się coraz bardziej miałka i wydaje się, że nieuchronnie zmierza w stronę archetypicznego banału, opartego na skostniałym schemacie dobro vs. zło. Z czystym sumieniem mógłbym tę pozycję polecić jako dobre czytadło, gdyby lektura owych 1200 stron nie wiązała się z kosztem 90 zł. Fanów to nie odstraszy, a inni zainteresowani niech lepiej poszukają kogoś, od kogo można by tę książkę pożyczyć.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
Tytuł: Wojna w blasku dnia (Daylight War)
Cykl: Cykl Demoniczny
Tom: 3.2
Autor: Peter V. Brett
Tłumaczenie: Marcin Mortka
Wydawca: Fabryka Słów
Data wydania: 24 czerwca 2013
Liczba stron: 600
Oprawa: miękka
Format: 125 x 205 mm
Seria wydawnicza: fantastyczna fabryka
ISBN-13: 978-83-7574-854-3
Cena: 44,90 zł



Czytaj również

Wojna w blasku dnia. Księga I - Peter V. Brett
Powiew świeżości
- recenzja
Pustynny Książę. Księga 1
Odcinanie kuponów? Ależ skąd!
- recenzja
Dziedzictwo Posłańca
Początki przyszłych bohaterów
- recenzja
Otchłań: Księga II
Wielki finał czas poznać!
- recenzja

Komentarze


Fenris

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0

1200 stron to w naszym wydaniu, jakby tego FS nie rozpychała na siłę, to cały tom pewnie by się w 700 zmieścił. ;) Albo nawet mniej.

20-09-2013 20:05
Clod
   
Ocena:
0

Właśnie z tego względu powtarzam to w recenzji dwukrotnie, choć może powinienem jeszcze zaznaczyć, ile stron liczył sobie oryginał.

21-09-2013 11:08

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.