Wojna makowa

Uzależnia jak opium

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Wojna makowa
Niełatwo jest dziś przebić się fantastycznym debiutantom do szerszej publiczności. Rynek zalewa prawdziwa powódź dzieł bardziej uznanych kolegów po piórze, a czytelnicy często nie są w stanie nadążyć nawet za ulubionymi autorami. Rebecce F. Kuang udało się jednak zdobyć rozgłos, a liczba nagród, z którymi łączy się Wojna makowa, sugeruje, że nie był to sukces przypadkowy.

Mimo że Runin jest tylko nastolatką, to wie doskonale, że jej perspektywy są ograniczone. Albo zostanie żoną bogatego starca, albo dokona niemal niemożliwego i zda państwowy egzamin, który pozwoli jej rozpocząć naukę w którejś z prestiżowych akademii. Droga wybrana przez dziewczynę zaprowadzi ją w krótkim czasie bardzo daleko od rodzimej wsi – na szczyty władzy, gdzie decyduje się o losach całych narodów.

Nie sposób zacząć analizy Wojny makowej inaczej niż od parafrazy klasyka: cóż tam, panie, w fantastyce? Motywy inicjacyjne trzymają się mocno. Zdaje się, że pokutuje w tym wypadku frazes o gatunku przeznaczonym przede wszystkim dla młodszych (w domyśle: niedojrzałych) czytelników, którym łatwo będzie utożsamiać się z wchodzącym w dorosłość bohaterem. Autorzy więc, od Ursuli K. Le Guin, przez Orsona Scotta Carda, aż do Brenta Weeksa, chętnie zmuszają postaci do dorastania na naszych oczach, czym przyciągają kolejnych nastoletnich odbiorców (choć, warto pamiętać, że wiele powieści inicjacyjnych przeznaczonych jest dla starszych).

Nie inaczej dzieje się w Wojnie makowej. Rebecca F. Kuang opiera swój debiut o cały zbiór schematów kojarzonych z literaturą inicjacyjną: klasyczne od zera do bohatera (Rin to uboga sierota bez perspektyw, która w wyniku kolejnych wydarzeń dochodzi do znacznej władzy i potęgi), bardzo szeroki opis codziennych perypetii bohaterki z naciskiem położonym na wykluczenie z grona uprzywilejowanych uczniów oraz relację uczennica-mistrz (ten drugi oczywiście maksymalnie wyalienowany ze społeczności, nauczający rzeczy niemoralnych/niemal zapomnianych/nadludzko trudnych), w końcu katartyczne starcie ze szkolnymi demonami. Brzmi sztampowo? Pewnie tak, ale Wojna makowa nie jest pierwszą powieścią udowadniającą, że ze starych klocków można zbudować wspaniałe, oferujące mnóstwo frajdy budowle. Tak jak Patrick Rothfuss w doskonałym Imieniu wiatru, Kuang bardzo zręcznie połączyła wiele znanych czytelnikowi elementów w spójną i – co ważne - doprawioną całość, od której bardzo ciężko się oderwać.

Tym, co powieść wyróżnia, jest doskonale poprowadzony wątek autodestrukcji Rin. Wątek samopoświęcenia to kolejny stały element fantastycznych bildungsromanów, w tym wypadku jednak nie można mówić o klasycznym zapożyczeniu, bo Kuang wykazuje się wyjątkowym zdecydowaniem, którego większość autorów zwyczajnie się boi. Pierwsze kroki bohaterki na drodze do sukcesu można uznać za stosunkowo rozsądne (poparzenie woskiem mające być pośrednio przepustką do prestiżowej szkoły to niewielkie wyrzeczenie), ale każdy kolejny jest coraz bardziej radykalny, a Rin raczej nie zamierza się zatrzymywać. Świeżość takiego podejścia kupiła mnie absolutnie – nienawidzę tych wszystkich postaci nagle zdających sobie sprawę, że jednak należy słuchać starszych i zawsze (ZAWSZE!) zatrzymać się krok przed przepaścią; to buduje nieznośne wrażenie, że wszystko da się odkręcić, że wszystko jest tymczasowe i że na końcu wszystko będzie dobrze (pozdrawiam snap Thanosa z Avengers). Póki co protagonistka Wojny makowej się nie cofa, a jej działania niosą poważne konsekwencje. Oby tak zostało.

Warto dodać, że debiut Kuang nie jest tylko i wyłącznie udaną powieścią inicjacyjną. Wątek dorastania Rin oczywiście rozwija się przez cały tekst, ale mniej więcej w jego połowie bohaterka opuszcza mury szkoły i rusza w wielki świat. Książka zmienia się w brutalne fantasy wojenne z bardzo dobrze zaplanowanymi wątkami nadnaturalnymi. Świat Wojny makowej pełen jest szalonych – z ludzkiej perspektywy – bogów, którzy niezbyt przejmują się swoimi wyznawcami, choć są im oni potrzebni do realizowania planów. Kuang wzięła to, co było najlepsze w Królestwie Zmierzchu Toma Lloyda (czyli nieustanne napięcie między siłami nadnaturalnymi a światem człowieka) i połączyła to ze sprawnie nakreśloną – choć pretekstową – intrygą polityczną. Efekty są świetne. Nie idealne, bo po zakończeniu nauki Rin autorce zdarza się tracić tempo (środkowa część tekstu raczej się dłuży, natomiast w finale bardzo dużo dzieje się jednocześnie, a Kuang wyraźnie się spieszy), ale jest to zrozumiałe i wybaczalne u debiutantki.

Po lekturze Wojny makowej mogę z całą pewnością stwierdzić, że wszystkie nagrody, które zdobyła i do których była nominowana, były w pełni zasłużone. To bardzo dynamiczna, dobrze zaplanowana i ciekawa powieść. Nie grzeszy nadmierną oryginalnością, ale zapewnia kilka długich godzin rozrywki na najwyższym poziomie. Już nie mogę doczekać się kontynuacji!