Władca dżinnów

Egipski steampunk

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Władca dżinnów
Phenderson Djèlí Clark wbił się na fantastyczny rynek prawdziwym szturmem: lista jego tekstów wciąż pozostaje bardzo krótka, lecz już zgarnął najważniejsze spośród międzynarodowych nagród literackich. Nebulę, Locusa i Comptona Crooka (a także całą listę innych nominacji) dostał za Władcę dżinnów – swój powieściowy debiut. 

Kairem wstrząsa zbrodnia na rzadko spotykaną skalę – dochodzi do masowego morderstwa, którego ofiarą padli członkowie tajemnego bractwa. Władze nie są z tego powodu szczególnie zadowolone. Po pierwsze – w mieście niedługo rozpocznie się duża międzynarodowa konferencja, więc afera nie jest nikomu potrzebna; po drugie – wstępne oględziny wskazują na to, że sprawą zająć będą się musieli agenci z Ministerstwa Alchemii, Uroków i Istot Nadprzyrodzonych. Fatma al-Szarawi nadstawia ucha i dowiaduje się, że po ulicach krąży plotka, iż za tym wszystkim stoi al-Dżahiz, człowiek, który przed laty sprowadził na ludzki świat dżinny. 

Najbardziej specyficzną dla Władcy dżinnów cechą jest to, jak miesza ze sobą dwie pozornie sprzeczne kwestie: świadome podejście do pewnych elementów światotwórstwa oraz zaskakującą naiwność w kwestiach narracyjnych, która pewnie uszłaby autorowi na sucho w tekście przeznaczonym dla nieco młodszych miłośników nadnaturalnych kryminałów, ale dorosłych czytelników może irytować.

Na pierwszym planie świat Clarka jest tylko i aż ciekawy, głównie za sprawą realnej inspiracji egipską kulturą; realnej, czyli sięgającej po coś więcej niż najprostsze elementy sztafażu. Ogólnie rzecz biorąc, Władcy dżinów estetyką przypominają cykl Burton i Swinburne Marka Hoddera, z dodatkiem czegoś, czego nie spotyka się często. Egipt Clarka żyje rzeczywistymi problemami, jakie trapiły ludzi w dorzeczu Nilu na początku XX wieku – konfliktami na tle rasowym i klasowym zrodzonymi ze zderzenia kultur (w powieści przebiegającego inaczej niż w rzeczywistości). I to właśnie nazwałem świadomym światotwórstwem, bo fantastyka, mimo pewnych chlubnych wyjątków (choćby świetnie przedstawionych tarć między ludźmi i elfami u Sapkowskiego), potrafi być zaskakująco ślepa na to, jak intensywne mogą być spotkania z tym, co filozofowie nazywają Innym. Autorzy fantastyki naukowej czasami podejmują ten temat, ale zwykle robią to z perspektywy lotu ptaka – a i to w najlepszym wypadku, bo niekiedy takie próby zdają się być bardziej lotami rakiety. Tymczasem w nurtach bliżej spokrewnionych z fantasy nie brakuje okazji do przetworzenia tragicznych często historycznych doświadczeń związanych ze zderzeniem cywilizacji w napięcie literackie – a niektórzy pisarze po prostu zbywają to machnięciem ręki, co najwyżej każąc elfom nie przepadać za krasnoludami.

Na tym tle Władca dżinnów jawi się wręcz jak przedstawiciel osobnego nurtu, inspirowanego teorią postkolonialną. I nie chodzi wcale o to, iż wątki związane z obecnością Anglików w Egipcie dominują w powieści. Na pierwszym planie może i znalazło się konwencjonalne nadnaturalne zamieszanie wynikające z działalności aniołów, dżinnów czy czarowników, za to w tle coś się dzieje, ono żyje, co dodaje tekstowi czaru, którego tak często brakuje pozornie efektownej, a pustej fantastyce. 

Wiele internetowych recenzji stara się przekonywać, że poważną wadą tej nagradzanej (między innymi Nebulą) powieści jest fakt, iż jej główną bohaterką jest schematyczna, nieheteronormatywna i niebiała silna kobieta. Jednak ja po niemal dwudziestu latach zaczytywania się w przygodach heteronormatywnych i białych silnych mężczyzn nawet nie chcę tego wątku poruszać, bo pewna siebie i energiczna Fatma idealnie sprawdza się jako motor napędowy tej kryminalno-awanturniczej fabuły; czy mamy prawo oczekiwać czegoś więcej po fantastyce wyraźnie nastawionej na ekscytującą przygodę? Świetnie idzie też Clarkowi przechodzenie od szczegółu do ogółu, bo zanim czytelnik zorientuje się, że po raz tysięczny jest światkiem bitwy o losy świata, to już zdąży zaangażować się w nieco bardziej kameralne masowe morderstwo (o ile te dwa przymiotniki można ze sobą zestawić).

Jedna rzecz mnie jednak we Władcy dżinnów zabolała – naiwność. Nie chcę być złośliwy, bo powieść autentycznie mi się spodobała (a jeszcze bardziej spodobał mi się potencjał, jaki kryje w sobie Egipt Clarka), ale dawno nie czytałem nic, co tak dobrze wpisywałoby się w formatkę z mema – tego ze ściąganiem kaptura zasłaniającego twarz głównego antagonisty pod koniec odcinka Scooby Doo. Odkrycie tożsamości al-Dżahiza we Władcy dżinnów wymaga od Fatmy i jej współpracowników podobnego zaangażowania i kompetencji, jakimi wykazywały się te wścibskie dzieciaki od sympatycznego psiaka. W dodatku autor w pewnym momencie wyraźnie traci tempo – przez początkowe rozdziały akcja posuwa się do przodu niezwykle szybko, bo przedstawiane jest otoczenie protagonistki i zamieszkiwany przez nią świat, a fabuła rozwija się gdzieś na boku. Nadchodzi jednak moment, w którym odbiorca dawno już wie, kto kryje się za maską złoczyńcy – a Fatma rękami i nogami zapiera się przed tym, aby wysnuć ten jeden oczywisty wniosek. Kiedy już jednak wykona niezbędny krok, wszystko zaczyna dziać się błyskawicznie – jedna walka, druga, wielka manifestacja nadnaturalnych mocy, kurtyna. Niestety nie można powiedzieć, żeby w kwestiach fabularnych dużo działo się z dala od oczu bohaterki. 

Boli to szczególnie z tego względu, że świat zdaje się autentycznie żyć, natomiast osadzona w nim opowieść – nie do końca; co skutkuje tym, iż główne danie okazuje się być nieco mniej apetycznym niż zapowiadające je przystawki. Nie zmienia to jednak mojej jednoznacznie pozytywnej oceny Władcy dżinnów – Clark na tyle zainteresował mnie swoją kreacją, że bez wahania sięgnę po inne jego teksty, szczególnie te, które traktować będą o magicznym Egipcie (choć jestem akurat w trakcie lektury Ring Shout – i nie zawodzi). To solidne otwarcie, z którym wiążę duże nadzieje.