Wilki Północy

Amicus verus rara avis est

Autor: Maja 'Vanth' Białkowska

Wilki Północy
Bycie znakomitym historykiem nie predestynuje automatycznie do tytułu dobrego pisarza, częstokroć bowiem naukowcy debiutujący w tej roli nie potrafią umiejętnie przetransponować swej wiedzy w formę fabularną. Reguła ta jednakże nie dotyczy Harrego Siddebottoma, który już w pierwszej części cyklu Wojownik Rzymu, opisującego dole i niedole Mariusza Klodiusza Balisty, czyli Dernhelma, syna wodza Anglów służącego w rzymskich legionach, udowodnił, iż pisać zajmująco potrafi. Zaś z każdym kolejnym tomem dopracowywał swój warsztat, by w Wilkach Północy, będących piątą już z kolei odsłoną sagi, wznieść się, zaprawdę, na wyżyny sztuki literackiej, umiejętnie łącząc elementy powieści awanturniczo-przygodowej, psychologicznej, naukowego dyskursu i, co jest całkowitym novum w jego twórczości – kryminału.

 

 

Los nie oszczędza Balisty, szykując mu co i rusz nowe, bynajmniej nie radosne niespodzianki. Nie tak dawno dzielny wódz przemierzał jeszcze bezdroża Kaukazu, rzucony w samo serce spisku na dworze króla Suanu i wplątany w romans o brzemiennych dla niego skutkach. Po powrocie do Pantikapajonu długo jednak nie zaznał spokoju, gdyż cesarz Galien wysłał go z kolejną misją polityczną – tym razem na stepy nadczarnomorskie. Marek Klodiusz – według oficjalnej wersji – miał wynegocjować od przywódcy plemienia Herulów – Naulobatesa uwolnienie rzymskich jeńców, ale sednem jego misji było przekonanie watażki do wystąpienia przeciwko innym gockim ludom. Jako legatus extra ordinem Scythica (który to tytuł był dla niego pewną degradacją), Balista otrzymał cesarskie mandata uprawniające go do niemalże każdego działania, mającego ów rozbrat plemienny przybliżyć. O tym, jak trudne to będzie zadanie, wódz rychło się przekonał, kiedy sam początek jego wędrówki zaowocował ryzykownymi negocjacjami z władcami przemierzanych krain, a kiedy jego familia wkroczyła na stepy, niebezpieczeństwo się spotęgowało. Podróżnicy, nękani atakami Alanów i wplątani w intrygi Naulabatosa, musieli w dodatku odkryć, kto stoi za serią tajemniczych mordów dotykających persony coraz to bliższe samemu Baliście. Dodawszy do tego szpiegujących ich wysłanników Galiena – frumentrarii – sytuacja zaczynała przypominać nie dyplomatyczną misję, lecz wojenną ekspedycję.

Te wydarzenia wzmogły jeszcze bardziej fatalistyczne podejście do życia Marka Klodiusza, tak jakby z każdym kolejnym dniem opadała z niego cienka warstwa romanitas, odsłaniając sedno jego jestestwa – ponury, barbarzyński trzon, opierający się na wierze we Wszechojca, boga okrutnego i bezlitosnego, oraz przekonanie o nieuchronności losu i Fatum, jakie nad nim wisi. Ten zabójca cesarzy, wciąż spotykający w swych wizjach Maksymina Traka, wieszczącego mu rychły koniec, krótkotrwały August, wojownik o duszy opancerzonej w wielu militarnych zmaganiach, doznaje uczucia do tej pory mu obcego – lęku. Potęguje go klątwa rzucona przez wzgardzoną kochankę, Pythonissę, kapłankę bogini Hekate. Jej modlitwa do bogów wydaje się powoli ziszczać. A jest to modlitwa ze wszechmiar okrutna: by zabili mu żonę, synów, całą rodzinę, wszystkich, których kocha, lecz nie uśmiercili jego samego, by żył w biedzie i bezsilności, przerażony wędrował przez obce miasta, wśród obcych ludzi, zawsze na wygnaniu, bezdomny i znienawidzony. Balista szuka ucieczki w alkoholu, odurza się dymem konopi, lecz są to jedynie chwilowe substytuty, protezy donikąd prowadzące, jedyną skuteczną pomoc otrzymać bowiem może od swych wypróbowanych w ogniu bitewnym towarzyszy: ochroniarza Maksymusa i starego wyzwoleńca Kalgakusa.

Tych dwóch w niejednej już przygodzie wspierało Dernhelma – wszak, podobnie, jak i on byli barbarzyńcami, którzy do Rzymu przybyli pod przymusem. Bardzo się od siebie różniąc, jednocześnie idealnie się uzupełniają. Maksymus – rubaszny i folgujący każdej swej zachciance (które zresztą nie są zbyt wyrafinowane), podąża za zewem żądzy cielesnej, mierząc czas ilością wypitych amfor trunku, tudzież uwiedzonych kobiet, w których łożach gościł. Te zaś lgną do niego, przyciągane jakowąś hipnotyczną siłą, gdyż ani powierzchowność pochodzącego z Hibernii wojownika, ani jego maniery nie predestynują go do miana ulubieńca niewiast. Szaleńczo odważny, na pozór pozbawiony skrupułów, mistrz miecza, tudzież wszelkich innych broni, obdarzony wyjątkowym talentem do zadawania śmierci. I leciwy Kaledończyk, pełen rozwagi, na kilka kroków w przód planujący każde swe posunięcie, intelektualista, który jednak, kiedy jest ku temu potrzeba, nie waha się chwycić za broń. Ukazani niczym ogień i woda: ekstrawertyczny wulkan skontrastowany z chłodnym introwertyzmem.

W tym tomie dowiadujemy się o Maksymusie i Kalgakusie znacznie więcej, niż miało to miejsce we wcześniejszych częściach cyklu, gdyż spore partie tekstu prowadzone są z punktu widzeniach tych właśnie postaci. Lecz nie tylko ich, gdyż Sidebottom zastosował metodę narracyjną polegającą na ukazywaniu akcji oczyma rozmaitych bohaterów – zarówno tych pierwszo-, drugo-, jak i zupełnie trzecioplanowych. O ile wcześniej najważniejszym narratorem był Balista, teraz jego osoba, choć nadal istotna, nie jest kluczową dla fabuły. Dzięki temu zabiegowi czytelnik ma możność zapoznania się z pogłębionym wizerunkiem charakterologicznym członków jego familia, a jednocześnie daje to okazję do ich zindywidualizowania. Gdyż w momencie, kiedy zmienia się narrator, odmienny się staje sam sposób prowadzenia opowieści. Ten, prosty z pozoru, zabieg stanowi asumpt do wykreowania bardzo wielowymiarowych bohaterów, kiedy z każdym kolejnym ich "wejściem" portrety są uzupełniane o dodatkowe szczegóły. Część z nich jest naturalną ewolucją już nakreślonych cech, ale niektóre potrafią całkowicie zaskoczyć. Bardzo sprytnym rozwiązaniem jest wprowadzenie fragmentów, w których patrzymy oczyma mordercy, nie znając jednak jego tożsamości, a jedynie szumnie brzmiące samozwańcze tytuły Ogara Bogów, tudzież Bicza na Zło. I, na równi z samym Balistą zastanawiamy się, któż zacz.

Odmalowując swych bohaterów Sidebottom ukazuje, jak łatwo jest przyjmować kolejne maski. Posiłkując się cytatami zaczerpniętymi z dzieł starożytnych filozofów, czy dramatopisarzy obnaża mroki ludzkiej duszy, udowadniając, że tak naprawdę w sercu każdego z nich kryje się element szaleństwa. Czy będzie to wypaczona przez naukę fizjonomiki (którą uznał za wykładnię rzeczywistości) wizja świata sekretarza Balisty Hippotoosa, mesjanistyczne wizje Naulobatesa, czy wyimaginowany demon, który przysiadł na ramieniu zastępcy Marka Klodiusza – Kastrycjusza, czy wreszcie mroczne widma wyobraźni młodego niewolnika, Wulfstana.

Każda z części Wojownika Rzymu posiada swój konkretny motyw przewodni, zagadnienie, omówieniem którego pisarz się zajmuje, analizując je na różne sposoby. Tym razem na warsztat wziął dwie kwestie – zderzenie kultur oraz pojęcie wolności. Pierwszą z nich ukazuje bardzo dobitnie. W jego powieści spotykają się dwa (a właściwie trzy) światy: ten cywilizowany, kulturalny i uładzony Greków i Rzymian i na poły barbarzyński, lecz oszlifowany nieco przez lata służeniu Imperium Romanum świat Balisty, skonfrontowane zostały z realiami życia koczowniczych plemion. I dla obu stron to spotkanie jest trudne do zaakceptowania. Członkowie familia Marka Klodiusza krzywią się na wynaturzone, z ich punktu widzenia, zwyczaje i obyczaje Herulów, zaś Wilki Północy kpią z dziwacznych, ich zdaniem, nawyków Rzymian. Lecz, gdy mija początkowa ksenofobia, zawiązywać się zaczynają więzi przyjaźni. Sidebottom z wprawą dobrego etnografa opisuje gockie realia, posiłkując się, jak to ma w zwyczaju, rozmaitymi antycznymi pisarzami – z Herodotem na czele. Natomiast, gdy przychodzi do oddania rozmaitych koncepcji wolności i niewoli, sięga ku filozofom.

Fabuła powieści jest przemyślana w najdrobniejszym szczególe. Autor umiejętnie stopniuje napięcie, pozostawiając czytelnika w niepewności, jak potoczy się akcja, tudzież niemalże do ostatniej chwili nie zdradza, kto jest tajemniczym zabójcą. Ów wątek sensacyjno-kryminalny jest arcyciekawie nakreślony, kolejne szczegóły na pozór nie uzupełniają układanki, lecz czynią ją jeszcze bardziej zagmatwaną i dopiero w finale wszystkie elementy wskakują na właściwe miejsca i, gdy analizuje się wcześniejsze, obecne w tekście napomknięcia – tym bardziej podziw budzi rozwiązanie wymyślone nie wedle zasady cui bono, lecz znacznie bardziej zawiłej koncepcji.

W Wilkach Północy Sidebottom odsłania artystyczną część swojej natury – partie tekstu poświęcone opisom stepu, owego morza traw, które przyjdzie przemierzać jego bohaterom, to niezwykle plastyczne i pieczołowicie oddane piórem obrazy. Kontrapunktowane są one dynamiczną akcją, dramatycznymi scenami bitewnymi oraz kapitalnie poprowadzonymi dialogami. Szermierka słowna pomiędzy Balistą, Maksymusem i Kalgakusem iskrzy się od ironii, błyskotliwych przytyków, ciętych ripost, złośliwości i docinków, czuje się bardzo silną więź między tymi postaciami, porozumienie działające niemal jak telepatia. Rzec można, iż książka stanowi jedną, wielką gloryfikację przyjaźni w każdym z jej odcieni.

Siddebottom z prostej na pozór historii spod znaku togi i gladiusa wyczarował opowieść pełną barw, wielowątkową i mogącą być odczytywaną na różnorakie sposoby, pełną charakternych postaci, które zapadają głęboko w pamięć, a jednocześnie pełniącą znakomicie funkcję dydaktyczną. Lecz wiedza naukowa nie jest przytaczana nachalnie, a płynnie wpleciona w fabułę, zaś tych, którzy pragną ją dodatkowo zgłębić autor odsyła, w tradycyjnie już umieszczonych na końcu powieści dodatkach, do dzieł stricte historycznych. Jedyną wadą Wilków Północy jest irytujący cliffhanger, którym się one kończą. I jakże tu cierpliwie czekać na kolejne tomy, kiedy natychmiast chciałoby się dowiedzieć, jak autor wyplącze Balistę i jego druhów z nielichych tarapatów, które im zaserwował…