WWW.1944.WAW.PL

Autor: Ewa 'senmara' Markowska

WWW.1944.WAW.PL
Podjechałem parę metrów i zatrzymałem się, ale nie wyłączałem silnika. Galaś odetchnął, uśmiechnął się szeroko, wyskoczył z kabiny jak na sprężynie i zagadnął:

– Guten Tag, Herr Leutnant. Was ist hier passiert?

– Dokumenten! – warknął Niemiec, nie podjąwszy przyjaznego tonu kaprala. – Wohin gehen sie?

Nie słuchałem dalej, skoncentrowany na żołnierzach po lewej. Rozrzucona w szereg czteroosobowa grupka stała oddalona o parę kroków, z pistoletami maszynowymi skierowanymi w naszą stronę.

Twarze czujne, wyglądali na sprawne, doświadczone w walce wygi. Tuż za nimi czaił się samochód pancerny, lufa dwudziestomilimetrowego działka celowała prosto we mnie. Po drugiej stronie drogi, od strony Galasia, zajmował pozycję następny samochód pancerny, jednak wieżyczka obrócona była w drugą stronę. Jak widać, ta pancerka obsługiwała nadjeżdżających z naprzeciwka. Tak czy inaczej, jeżeli sprawy nie załatwimy w kilka sekund, z zaskoczenia, zostanie po nas pięć mokrych plam.

Poprzez pyrkoczący silnik i łomoczące w piersiach serce niewiele słyszałem z gadaniny Galasia, ale wyczułem, że sprawy przybierają zły obrót. Prowadzący kontrolę oficer kręcił głową z niedowierzaniem i był coraz bardziej zły. Kapral nie stracił jeszcze do końca rezonu, miałem jednak wrażenie, że kończą mu się pomysły.

– Przygotujcie się – mruknąłem w stronę kolegów. – Koniec przedstawienia.

Jakby na potwierdzenie tych słów, Niemiec skinął ręką na trzech stojących za nim żołnierzy, potem wskazał na skrzynię samochodu. Za chwilę zacznie się kontrola, której efekty były przeraźliwie łatwe do przewidzenia.

Zajęty obserwacją rozgrywających się przede mną wydarzeń, nie zauważyłem, że od tyłu nadjechał samochód. Był to odkryty łazik, taki sam, jakim wybrał się w swoją podróż Wojtyński. Nawet w pierwszej chwili przyszło mi do głowy, że to on.

Samochód zwolnił, po czym zjechał na bok drogi. Kierowca najwyraźniej nie miał zamiaru czekać w kolejce, bo starał się wyminąć nas z lewej strony. Na mojej wysokości, nie mogąc jechać dalej, zatrzymał się. Siedzący obok kierowcy oficer otworzył drzwi i szybkim krokiem podszedł do dowodzącego blokadą. Miało to ten skutek, że uwaga Niemców przeniosła się na przybyszów.

Jeżeli nie wykorzystamy tej okazji, następnej nie będzie.

Otwierałem już usta, aby wydać rozkaz do ataku, kiedy kątem oka dojrzałem coś, co spowodowało, że głos zamarł mi w gardle.

Nieznacznie przekręciłem głowę i podejrzenie zamieniło się w pewność.

Na tylnym siedzeniu łazika siedział jeniec ubrany w spadochroniarski kombinezon. Twarz miał mocno pokrwawioną, ręce skute na plecach.

Jeńcem była Rozalka, żona kapitana Jana Wieteski.


W pierwszej chwili nie dotarło do mnie, co widzę. Rozalka powinna znajdować się w Brindisi, półtora tysiąca kilometrów stąd, i razem z Nancy niecierpliwie wyglądać naszego powrotu.

Musiałem jednak na później odłożyć wyjaśnienia.

– Uwaga – powiedziałem półgębkiem w stronę platformy ładunkowej. Moi koledzy niczego nie widzieli, tył ciężarówki został szczelnie zasłonięty plandeką. Chociaż nie było żadnego odzewu, miałem pewność, że wszyscy trzej słuchają bardzo uważnie. – Sytuacja się zmieniła. W łaziku, który przed chwilą podjechał, jest ktoś, kogo musimy odbić. Ktoś bardzo ważny. W wozie oprócz jeńca siedzi dwóch Niemców, a jeden wysiadł i gada z dowódcą blokady. Wojtek, skacz na lewą stronę i zastrzel tego gościa, co siedzi z tyłu. Uważaj, żebyś się nie pomylił, jeniec jest w czarnym kombinezonie. Reszta rzuca granaty w stronę samochodów pancernych. Zeskakujcie i do roboty.

O mojej ekipie można było powiedzieć tysiąc różnych rzeczy, ale w decydujących momentach potrafiła się błyskawicznie zmobilizować i ruszyć do akcji bez zbędnego gadania. Poczułem, że ciężarówka kołysze się, zaszurała odsłaniana plandeka i trzech ludzi lekko zeskoczyło na drogę. Galaś nieświadom jeszcze, kim jest pasażer łazika, nadal przysłuchiwał się rozmowie dowódcy blokady z szefem ekipy eskortującej Rozalkę i zerkał na mnie. Skinąłem nieznacznie głową. Kapral cofnął się o krok i wsadził rękę do kieszeni.

Wyciągnąłem USP, odbezpieczyłem i odkręciłem szybę do końca.

Huk wystrzału, choć nie powinien być przecież niczym zaskakującym, spowodował, że podskoczyłem lekko. Niemiec, który siedział obok Rozalki na tylnym siedzeniu, kwiknął krótko i padł do przodu z przestrzeloną głową. Wystawiłem USP przez okno drzwi i z odległości trzech metrów wpakowałem dwie kule w kierowcę łazika. Wszystko rozgrywało się naprawdę szybko, więc facet nie miał czasu nawet spojrzeć w moją stronę. Szarpnął się w bok, po czym uderzył głową o kierownicę. Łazik był czysty.

– Na podłogę! – krzyknąłem w stronę Rozalki. – Jak najniżej!

Nie miałem możliwości sprawdzić, czy zareagowała na polecenie, bo wokół rozpętało się piekło.

Korzystając z zaskoczenia, Galaś wyszarpnął z kieszeni granat, wyrwał zawleczkę i rzucił w stronę stojącego po lewej stronie drogi samochodu pancernego. Odległość była spora, jakieś trzydzieści metrów, ale kapral przyłożył się do rzutu. Ciężki angielski gamon, wypełniony plastikiem, wylądował dokładnie przed pojazdem.

Zanurkowałem na siedzenie, kątem oka widząc, jak Galaś skacze do rowu, starając się w locie wyjąć i odbezpieczyć pistolet. Wybuch szarpnął powietrzem. Gamony mają to do siebie, że rażą nie odłamkami, ale podmuchem. Ten był naprawdę potężny. Nawet nie zdążyłem się podnieść, gdy drugi wybuch, po prawej stronie drogi, powtórzył efekty akustyczne pierwszego. To swój ładunek rzucił któryś z członków ekipy bagażowej. Chwilę trwał swoisty bezruch, urozmaicany tylko potężnym dzwonieniem w uszach, kiedy obie strony konfliktu starały się dojść do siebie.

My zareagowaliśmy nieco szybciej.

Po prawej stronie ciężarówki rozszczekały się gwałtowne serie. Wilgat i Wieteska strzelali wzdłuż burty, nad głową skrytego w rowie Galasia. Z takiej odległości nie można było nie trafić – trzej żołnierze, podnoszący się właśnie z ziemi, padli, nim zdążyli wycelować broń. Galaś kilkoma szybkimi strzałami położył obu niemieckich dowódców i skierował ogień na drugą stronę drogi.

Złapałem thompsona, otworzyłem drzwi i korzystając z nich jako osłony, wywaliłem cały magazynek w kierunku czwórki leżącej najbliżej. Jeden lub dwóch oberwało, ale reszta odpowiedziała ogniem. Kilkanaście kul uderzyło w drzwi i maskę samochodu. Schyliłem głowę najniżej, jak się dało, i chwyciłem leżący w skrzynce pod siedzeniem granat. Odbezpieczyłem i, wciąż dobrze ukryty, rzuciłem w stronę Niemców. Wybuch przygasił na chwilę wymianę ognia, więc nie czekając, aż opadnie dym, wyskoczyłem zza drzwi i strzelając krótkimi seriami, pobiegłem do przodu, w stronę samochodu pancernego, cały czas celującego w kabinę ciężarówki. Jego dwudziestomilimetrowe działko milczało do tej pory, jeżeli jednak załoga, ogłuszona wybuchem gamona, dochodziła do siebie, nie mogłem dopuścić, aby za chwilę wzięła się do roboty.

Strzeliłem w biegu do podnoszącego się z klęczek Niemca i dwoma dużymi susami, uważając, by nie znaleźć się na linii strzału działka, dopadłem do celu. Za mną szalała gwałtowna walka, nad wszystkim górował basowy warkot brena, który pruł długimi seriami, przerywanymi tylko zmianą magazynka.

Wóz stał nieruchomo. Miał trochę zewnętrznych uszkodzeń pancerza powstałych od wybuchu granatu, ale ogólnie wyglądał na sprawny. Pobiegłem wzdłuż burty. Korzystając ze stalowych klamer przyczepionych z boku, wdrapałem się na pancerz i ostrożnie podpełzłem w stronę wieżyczki. Było gorąco, blokada przebiegała rutynowo, załoga uznała więc, że nie musi zamykać włazu. Miałem nadzieję sprawić, że ta lekkomyślność srodze się na niej zemści.

Zajrzałem ostrożnie w głąb samochodu. Obsługa otrząsnęła się najwyraźniej z szoku spowodowanego wybuchem, bo wykazywała pewną aktywność. Padła krótka komenda i celowniczy pociągnął za spust. Działko warknęło krótko. Wsadziłem lufę automatu w otwór i otworzyłem ogień.

Thompson jest świetną bronią do walki na krótki dystans. Ma duży kaliber i szybkostrzelność. Dwadzieścia pocisków, rykoszetując i koziołkując w ciasnym wnętrzu, nie dało żadnych szans obsłudze wieżyczki. Nie spodziewałem się, żeby ktoś przeżył. Ponownie zajrzałem do wnętrza wieży i poczułem się jak na planie horroru. Z tych hardcorowych. Trzech Niemców leżało powykręcanych w swoich fotelach. Żaden nie dawał znaku życia. Zdziwiłbym się, gdyby dawał.

Miałem pewne kłopoty z przełknięciem śliny. W gardle siedział wielki korek, obrzydliwy i oślizgły.

Pozostał jeszcze kierowca. Musiał zdawać sobie sprawę, że jeżeli wda się w wymianę ognia w środku wozu, strzelając do tyłu i pod górę, mając ograniczoną swobodę ruchów, jego szanse są minimalne. Toteż nie zaskoczyło mnie, gdy przedni właz otworzył się gwałtownie i szczupakiem wyskoczył z niego ubrany w czarny kombinezon człowiek, trzymający schmeissera w wyciągniętych przed siebie rękach. Zmieniłem magazynek i zanim tamten zdążył się odwrócić, strzeliłem mu w plecy. Nawet nie poczułem z tego powodu specjalnych wyrzutów sumienia. Korek w gardle dalej siedział uparcie, pewnie się jeszcze powiększył.

Facet upadł, kopał przez chwilę ziemię i zastygł w bezruchu.

Kierowca dołączył do reszty załogi. Z tej strony nie groziło nam już żadne niebezpieczeństwo. Wychyliłem się ostrożnie zza wieżyczki. Po lewej stronie płonął na poboczu samochód terenowy i jeden z motocykli. Druga pancerka również mocno dymiła. Galaś najwyraźniej potraktował ją następnym gamonem. Na ziemi leżało kilkunastu powalonych Niemców. Przy ciężarówce Johny Wieteska uważnie obserwował teren przed sobą. Po drugiej stronie Kurcewicz pochylał się nad łazikiem. Galaś poderwał się na równe nogi i zaczął obchodzić pobojowisko.

Zeskoczyłem z pancerza i szybkim krokiem podszedłem do łazika. Kurcewicz wyprostował się. Na jego twarzy, zwykle doskonale kryjącej wszelkie emocje, malował się wyraz najwyższego zdumienia i – najpewniej – wielkiej obawy. Jeżeli rzeczywiście jeńcem była Rozalka, coś było bardzo nie tak.

I obaj zdawaliśmy sobie z tego sprawę.