Urządzenie Centauryjskie

Wyścig donikąd

Autor: Balint 'balint' Lengyel

Urządzenie Centauryjskie
Motyw eksploracji kosmosu i kontaktu z obcymi rasami podejmowany był – i zapewne nadal jest – w literaturze science fiction regularnie, ale pomysł ten chyba nigdy nie znudzi się fanom fantastyki naukowej. Najlepszym tego przykładem jest Urządzenie centauryjskie, klasyczna już pozycja, która doczekała się publikacji w ramach świetnej serii Artefakty.

John Truck nie jest gościem którego chciałoby się poznać. Szemrany szmugler bez specjalnych skrupułów, wartości molarnych czy choćby elementarnej odwagi niewątpliwie stanowi margines społeczny. Po prawdzie jednak ten stan rzeczy mu odpowiada, pozwalając na działanie w cieniu, bez zbędnego przyciągania uwagi. Świat jednak o nim nie zapomniał, bowiem Truck jest nie tylko przemytnikiem, ale jednym z ostatnich przedstawicieli wymordowanej przez ludzkość, dość podobnej do niej, rasy Centauryjczyków. Jednak wyjątkowe pochodzenie to nie wszystko, bowiem kapitan jest jednocześnie kluczem umożliwiającym uruchomienie potężnej, będącej celem pożądania wielu organizacji, bomby.

Urządzenie centauryjskie, wydane pierwotnie w 1975 roku, to niewielka (bo zaledwie dwustustronicową), a do tego w pełni zamknięta powieść. Jej autor, Michael John Harrison, już kilkukrotnie zagościł na półkach rodzimych księgarni, będąc jednak publikowanym w równoległej serii Uczta wyobraźni (Droga serca, Viriconium i trylogia Trakt Kefahuchiego).

Jak przystało na niewielką objętością pozycję, akcja książki od razu rusza z kopyta, bo i czekać nie ma na co. Autor szybko zarysowuje sytuację polityczną dwudziestego czwartego stulecia, kiedy to ludzkość najpierw skolonizowała kosmos, doprowadzając do całkowitego zniszczenia cywilizacji Centauryjczyków, a następnie podzieliła się na dwa zwalczające bloki. W tym to momencie poznajemy kapitana Johna Trucka, pół człowieka pół Centauryjczyka, którego ze względu na wątpliwe walory charakteru można postawić w galerii słynnych antybohaterów. Niestety los płata figle, w rezultacie czego Truck staje się najbardziej poszukiwanym osobnikiem, co oczywiście oznacza ucieczkę, pościgi oraz obowiązkową przemoc.

Na przestrzeni pierwszych stron powieść jawi się jako dynamiczna space opera z bogatym tłem społeczno-politycznym. Interesująco prezentuje się też wątek dwugatunkowości Trucka, dający nadzieję na nietuzinkowe sytuacje i interakcja Trucka z otoczeniem. Nadzieje zgasły one tak szybko jak zapłonęły.

Grzechem pierwszym i w zasadzie głównym jest brak klarownego kierunku w jakim ma podążać opowieść, trudno bowiem stwierdzić, czy jest to bardziej wartka space opera o charakterze zabili go i uciekł, czy może raczej political fiction. Efekt jest oczywiście mizerny i w rezultacie ani tło wydarzeń nie jest ciekawe – ba, napiszę wprost: jest niewiarygodnie wręcz nudne – ani też perypetie notorycznie uciekającego Trucka nie są w stanie zainteresować odbiorcy. Sytuację pogarszają niby oryginalne, ale tak naprawdę papierowe postacie drugoplanowe, zaś po dobrze zapowiadającym się wątku relacji ziemsko-centauryjskich pozostaje ledwie pył wspomnienia.

Grzechem drugim, swoistą wisienką na torcie jest pustosłowie Harrisona, chociaż przedrzeźniając autora można to by nazwać „bizantyjsko-barokową ornamentyką z nutką romantyzmu”. Podobnych sztuczek czytelnik mógł doświadczyć w trakcie lektury Drogi serca, jednak w tamtym przypadku kwiecistość narracji pomagała w zbudowaniu wyobrażenia na temat relacji pomiędzy bohaterami. Tutaj jednak jest gwoździem do trumny, czyniąc lekturę nieprzystępną; czytelnik bowiem w pewnym momencie przestaje przywiązywać wagę do pustych ozdobników, niemalże natychmiast zapominając przekaz ledwie co przeczytanych fraz.

Jedynym jasnym punktem powieści jest jej klimat: ciężki i dystopijny. Przyszłość ludzkości widziana oczyma Harrisona odmalowana została w barwach mroczniejszych niżby znanych choćby z filmowego Łowcy androidów. Niezależnie od miejsca akcji, świat przedstawiony każdorazowo jest odpychający, zdezelowany, wypełniony karykaturami tego co niegdyś było dumnym, kreatywnym ludzkim społeczeństwem. W najlepszym przypadku na stronach goszczą osoby inteligentne lecz po trupach dążące do celu, znacznie częściej są to jednak przedstawiciele elementu, jaki dzisiaj nazwano by marginesem: finansowym, intelektualnym, mentalnym. Doprawdy niezwykle trudno jest obdarzyć którąkolwiek z postaci choćby minimum sympatii, chociaż z drugiej strony autorowi udaje się zmusić czytelnika do refleksji na kierunkiem rozwoju naszej cywilizacji.

To jednak zbyt mało by unieść powieść i zdecydowanie nie wystarcza by móc polecić Urządzenie cenaturyjskie. Po znakomitym wprowadzeniu powieść tonie w chaosie, jakby autor nie potrafił zdecydować się czy jego utwór ma być bardziej przygodową space operą, czy raczej political fiction czy być może bardziej filozoficznym rozważaniem o ludzkich skłonnościach do samodestrukcji. W rezultacie powstał trudno przystępny miszmasz wypełniony zbędnym ornamentami słownymi, niestety nie dość interesujący by przykuć uwagę i zagwarantować dobrą rozrywkę. Ten artefakt niestety bardzo się zestarzał i nie jest to ładna starość.