Książka Watsona bazuje na autentycznych wydarzeniach, jest jednak ich autorskim rozwinięciem. Mamy tu potomków Wikingów, którzy mieszkają na terenie przypominającym wyspę na Pacyfiku. Współdzielą ją jednak nie z Indianami, ale z plemionami, których próżno by szukać w prawdziwej historii. Biali ludzie mieszkają sobie spokojnie w wiosce na wybrzeżu, zbijając bąki, bowiem opiekujące się nimi plemię Goachików dostarcza im jedzenie, sprzęty, a nawet ubrania. W zamian za to post-wikingowie nie mogą zapuszczać się w głąb wyspy. Gdzie mieszkają inne plemiona, podbite dekady wcześniej przez najsilniejsze, silnie kojarzące się z Aztekami, którego stolicą jest Calania. Czczą boga-słońce Innowaka, a najwyższy czarnoksiężnik – imieniem Yoki Choppa – jest prawą ręką cesarzowej Ayanny.
Fabuła zaczyna się w momencie, gdy w Calanii dochodzi do krwawego buntu robotników z plemienia Goachików, zaś brzemienna cesarzowa ma od półtorej miesiąca ten sam sen – białoskórzy mieszkańcy wyspy sprowadzają na świat zniszczenie. A ponieważ Ayanna wierzy w swoje sny, posyła tam oddział owslanek, kobiet-maszyn do zabijania, które mają wybić przybyszów do nogi. Tymczasem wesoły błogostan harowian (zwą się tak od nazwy swojej wsi – Harówka) zakłóca mały chłopiec Ottar. Uchodzący za niespełna rozumu niemowa czasem wieszczy – i robi to nad wyraz trafnie. Jego najnowszą wróżbą jest nadejście zagłady Harówki i wszystkich białoskórych. Plemię musi zadecydować, czy pozostanie na miejscu, z którego nie oddalało się od kilku pokoleń, czy też złamie obietnicę daną Calanii i wyruszy w głąb wyspy. Zdanie wśród mieszkańców są mocno podzielone.
Watson prowadzi fabułę skokowo. Najpierw poznajemy niejakiego Finnbogiego (zwanego mało sympatycznie Zbukiem), chłopaka na progu dojrzałości, dzięki któremu dowiadujemy o Harówce i jej mieszkańcach. Potem przeskakujemy do Calanii, gdzie mamy okazję poznać samą cesarzową i jej arcymaga. Następnie znowu przeskok w okolice Harówki i postać jakby z innej bajki – uciekinier z wioski, mieszkający od dwóch dekad w dziczy. Fabuła skupia się głównie na Finnie i cesarzowej, a także oddziale owslanek. Tym wypada poświęcić kilka słów. Jest to dwunastka kobiet z różnych zakątków imperium, które od dzieciństwa przechodziły morderczy trening, aby stać się jak najsprawniejszymi zabójczyniami. Każda z nich dysponuje jakąś nadludzką mocą – potężna siła, szybkość, doskonały wzrok – dzięki czemu doskonale się uzupełniają. Choć poznajemy myśli i plany wielu osób, można wskazać wiodącą trójkę – są nimi Finnbogi, Ayanna i dowódczyni owslanek, Sofi Tornado.
Na plus należy wymienić oryginalność świata – niby wszystko znane, a jednak udało się znaleźć autorowi świeży sposób na zaprezentowanie realiów (pseudo)prekolumbijskiej Ameryki. Główna oś fabuły – której bez spojlerowania zdradzić nie można – pomyślana została w ten sposób, aby nie dawać czytelnikowi chwili oddechu. Gdy u jednych bohaterów spokój, coś dzieje się u innych, a Watson zawsze dba o to, aby kończyć rozdział w jakimś napiętym momencie. Zaprezentowane postacie to pełna galeria osobowości – niektóre budzą sympatię, inne wręcz przeciwnie. Na plus zasługuje też opis żyjących na wyspie plemion – ich zachowanie jest często bardzo niekonwencjonalne.
Nie ma książek i idealnych i z pewnością "Umrzesz kiedy umrzesz" nie jest tu wyjątkiem. Przede wszystkim kłuje w oczy całkowicie współczesny język, jakim posługują się zarówno Harowianie, jak i mieszkańcy wyspy. Zapowiada to sam tytuł pierwszego rozdziału – "Finnbogi się zabujał", który brzmi tak jakoś… dziecinnie? Język nie jest delikatny – wulgaryzmów tu po pachy, a jeśli kogoś rażą zdania typu "Erykowi zdawało się, że baba też lubi czasem przewietrzyć pipę", niech do lektury nie siada. Drażni także swobodny styl wypowiedzi – wszyscy tu traktują się tak, jakby byli kolegami i koleżankami ze szkoły. W połączeniu z nowoczesnym językiem, daje to czasem dziwne efekty. Na przykład okrutna cesarzowa Ayanna pyta swojego czarnoksiężnika, czy do pacyfikacji Goachików wystarczy armia złożona z czterystu żołnierzy. Cóż ten odpowiada władczyni, przed którą drżą tysiące? Jedno, krótkie słowo – „Styknie”. Jednak powiem uczciwie – nie wiem, ile w tym winy autora, ile zaś tłumacza.
Czy zatem warto zainwestować niecałe 45 złotych w tą powieść? Odstrasza potocznym językiem, cechuje się jednak oryginalnością i ciekawie rozwijającą fabułą, więc jeśli przyjmie się konwencję autora – czytelnika czeka kilka godzin wciągającej lektury (ponad 600 stron!). Jednak jeśli po pierwszych dwóch rozdziałach stwierdzi on, że nie da rady – szkoda się męczyć. Warto jednak spróbować drugiego podejścia, a nuż zmieni się zdanie?
Podsumowując: przeczytać można, ale z pewnością nie jest to lektura obowiązkowa.