Ucieczka Eisensteina - James Swallow

Oto ja Was posyłam, jak owce między wilki

Autor: AdamWaskiewicz

Ucieczka Eisensteina - James Swallow
Gdy zostawialiśmy bohaterów Herezji Horusa na końcu trzeciego tomu serii, Galaktyki w ogniu, zdrada Pierwszego Prymarchy i tych spośród legionów Adeptus Astartes, które zdołał przeciągnąć na swoją stronę, ostatecznie odsłoniła swe oblicze. Ci z Kosmicznych Marines służących pod rozkazami zbuntowanych Prymarchów, którzy do końca pozostali lojalni wobec Imperatora, zginęli na Isstvanie III, gdy ostateczna broń zniszczyła życie na całej planecie. Jednak garstce wiernych sług (i wyznawców) władcy ludzkości udało się zdobyć niewielki statek kosmiczny, który dawał im cień szansy nie tylko na ucieczkę i przetrwanie, ale także na dotarcie na Terrę i ostrzeżenie Imperatora o zdradzie jego umiłowanego syna.

___________________________


Czytając opis kolejnej części cyklu, której wydanie zapowiedziała Fabryka Słów, spodziewałem się, że jej akcja przeniesie mnie od razu na pokład tytułowego okrętu, w którym garstka ocalałych lojalistów próbuje desperackiej ucieczki. Tymczasem powieść Jamesa Swallowa rozpoczyna się na dość długo przed tragicznymi wydarzeniami, jakich świadkami byliśmy w finale Galaktyki w ogniu. Nie ukrywam, że stanowiło to dla mnie spore zaskoczenie, podobnie jak fakt, że wśród głównych bohaterów książki, wymienionych na jej początku w sekcji Dramatis Personae, zdecydowaną większość stanowią zupełnie nowe osoby, wśród których największą grupę tworzą Adeptus Astartes z legionu Gwardii Śmierci. Obecność nowych postaci sama w sobie nie jest niczym złym, w końcu, mówiąc brutalnie, ktoś musi zastąpić wszystkich poległych we wcześniejszych tomach cyklu. Niestety, autor przyjął dość niefortunny, w mojej opinii, sposób na zaznajomienie z nimi czytelnika. Otóż przeniesienie akcji czwartego tomu w przeszłość w stosunku do końcowych scen poprzedniej części serii oznacza, że raz jeszcze prześledzimy wiele z kluczowych wydarzeń, których świadkami byliśmy już w powieści Bena Countera. Narada u Mistrza Wojny, którą oglądaliśmy oczami Garviela Lokena, feralny atak na Isstvana III i zagłada planety wraz z walczącymi na niej oddziałami – po raz kolejny obserwując raz już prześledzone zdarzenia trudno uniknąć wrażenia deja vu, zaś spora część ich dramatyzmu zostaje bezpowrotnie utracona, skoro dokładnie znamy już ich przebieg.

Wrażenie to dodatkowo potęguje osoba głównego bohatera powieści, kapitana liniowego legionu Gwardii Śmierci, Nataniela Garro. "Przypominasz mi Lokena. Masz takie same oczy." – mówi do niego niegdysiejsza upamiętniaczka, pierwsza święta coraz prężniej rozwijającego się kultu Boga-Imperatora, gdy spotykają się po raz pierwszy. I choć czytelnikowi nie jest dane spojrzeć mu w oczy, to ciężko nie zauważyć podobieństw łączących obu kapitanów. Znów dostajemy żołnierza wiernego zasadom, lojalnego wobec Imperatora i (do czasu) swego legionu, ale oddanego także przyjaciołom i starającego się ich chronić. Nieco sztywnego służbistę, konsekwentnie przestrzegającego zasad, niespodziewanie obdarzonego łaską swego Prymarchy, czym zdobywa sobie u jednych towarzyszy tym większy szacunek, u innych – zazdrość i pragnienie zemsty. Znowu ów żołnierz, widzący siebie jedynie jako wierne narzędzie w rękach lepszych od siebie, służące budowaniu świetlanej przyszłości całego rodzaju ludzkiego, zostaje wepchnięty niespodziewanie w świat wielkiej polityki i zakulisowych rozgrywek, w którym jednak poradzi sobie nadspodziewanie dobrze.

Nie dość jednak na tym – również wyzwania, jakie stawia przed nim służba w Gwardii Śmierci wykazują zdumiewające wręcz podobieństwo do tych, którym musiał stawiać czoła Loken. Walka z owadopodobnymi obcymi wzmacniającymi swe ciała przy użyciu mechanicznych wszczepów, zetknięcie z niepojętym, nadnaturalnym zjawiskiem, które zachwiało jego wiarą w porządek rzeczy, starcie z użytkowniczką dziwnej magii pieśni – czy tego wszystkiego już skądś nie znamy? Oczywiście, na każdym kroku nie brakuje też różnic, a pewnych zbieżności nie sposób było uniknąć (jak, w sumie dość przewidywalnej, zdrady towarzysza z legionu), ale jednak podobieństw jest na tyle dużo, że mi osobiście zauważalnie psuły one komfort lektury.

W rezultacie przez pierwsze trzysta stron książki miałem niemal nieustające wrażenie, że dostaję streszczenie wydarzeń z poprzednich tomów cyklu, ukazanych miejscami z nieco innej perspektywy, nie na tyle jednak odmiennej, by w jakimkolwiek stopniu zmieniało to ich wydźwięk czy ocenę. Miłym akcentem jest fakt, że co jakiś czas mamy możliwość dostrzec wśród sylwetek przewijających się w tle znajome twarze postaci z wcześniejszych części serii, ale to chyba jedyny jaśniejszy akcent tej, najobszerniejszej przecież, części powieści. Części, której celu i prawdziwego sensu w zasadzie ciężko dociec. Jeśli miała ona służyć przypomnieniu dotychczasowych wydarzeń (co we wcześniejszych tomach nie było praktykowane), to z całą pewnością nie wymagało to aż takiej drobiazgowości i poświęcenia na ten cel grubo ponad połowy książki. Jeżeli miało to na celu zaznajomienie czytelnika z nowymi bohaterami wkraczającymi na scenę, to w jakimś stopniu dałoby się usprawiedliwić, ale w takim przypadku nie trzeba było poświęcać na ten cel aż tyle miejsca, nie mówiąc o tym, że charakter i historię kapitana Garro moglibyśmy poznać choćby w krótkich retrospekcjach, bez konieczności powtarzania informacji o znanych już przecież czytelnikowi wydarzeniach.

Czytając opis tego tomu, mówiący o uszkodzeniu tytułowego okrętu w trakcie ucieczki i jego zagubieniu w otchłaniach Empyreum, spodziewałem się, że właściwie cała książka, a przynajmniej lwia jej część, opowiadać będzie o walce z demonicznymi bytami, wdzierającymi się na pokład, próbach powstrzymania wiecznie zmiennej substancji Immaterium przed zniszczeniem okrętu i desperackich staraniach o powrót do realnej przestrzeni kosmicznej, by dotrzeć na Terrę i ostrzec Imperatora o zdradzie Horusa. Słowem – oczekiwałem czegoś na kształt połączenia Ósmego pasażera "Nostromo" z Ukrytym wymiarem, podlanego sosem z promethium i podanego przy wtórze wystrzałów z boltera.

I, owszem, dostałem przynajmniej część z tego, czego się spodziewałem. Niestety – zbyt małą, a do tego doprawioną obficie przyprawą, której autor nie szczędził nam już wcześniej. Znów bowiem dostajemy fragmenty jako żywo przypominające kawałki znane już z wcześniejszych części Herezji Horusa. Gdy plugawa natura osnowy sprawia, że demony przedostają się na okręt i naznacza swym piętnem legionistów i członków załogi poległych w bratobójczej walce, nie sposób nie wrócić myślami do walk toczonych na księżycu układu planetarnego Davin, opisanych na kartach Mrocznych bogów, zupełnie jakby autorowi zabrakło własnych pomysłów i musiał czerpać z wcześniejszych części cyklu. Co więcej, także i tu rana zadana ostrzem dawnego towarzysza doprowadza do upadku jednego z Adeptus Astartes, choć, rzecz jasna, jego konsekwencje nie będą tak dramatyczne, jak w przypadku Mistrza Wojny. Swoją drogą to ciekawe, że ze wszystkich Mrocznych Potęg, udział jednej w wydarzeniach opisywanych na kartach kolejnych tomów serii wydaje się być zdecydowanie wyraźniejszy od pozostałych, i ze sporym zaskoczeniem można przyjąć fakt, iż nie jest to ani patronujący spiskom i knowaniom Pan Przemian, ani rozmiłowany w rozlewie krwi Władca Bitwy. Natomiast to, co – jak spodziewałem się – stanowić będzie główną część powieści, ogranicza się jednak do zaledwie niespełna stu stron, na których czeka na nas trochę napięcia, słownie jedna walka i genialny plan, który pozwoli bohaterom ocalić skórę i wyjść obronną ręką z beznadziejnej, wydawałoby się, sytuacji.

Chociaż, pomimo ocalenia, w paru momentach los postaci zdaje się wisieć na włosku, to ostatnią część powieści oceniłbym jeszcze słabiej od tej, która przypominała wydarzenia prowadzące do masakry na Isstvanie III i tej opisującej ucieczkę uszkodzonego "Eisensteina" przez wzburzoną osnowę. Najwyraźniej prąc już do finału, autor stara się domknąć wątki wszystkich postaci, choć nie we wszystkich przypadkach robi to w sposób, który uznałbym za satysfakcjonujący – zwłaszcza w przypadku Euphrati Keeler, która przeszła naprawdę długą drogę od czasu, gdy po raz pierwszy pojawiła się w Czasie Horusa. Jednak i w zamknięciu powieści znalazł się element, który osobiście przyjąłem bardzo pozytywnie, jako oczywiste perskie oko puszczone do czytelnika, stanowiące zapowiedź powstania jednej z najbardziej znanych i rozpoznawalnych organizacji czterdziestego pierwszego milenium.

Pozornie mogłoby się wydawać, że do Ucieczki "Eisensteina" mam same uwagi krytyczne, lecz tak naprawdę jest to jedynie pojawiający się co i rusz ten sam zarzut. A jest nim powtarzalność wobec wcześniejszych części Herezji Horusa. Powtarzalność opisywanych wydarzeń, pojawiających się motywów, czy nawet niemal łudzące podobieństwo głównego bohatera do protagonisty poprzednich tomów serii. Złośliwie możnaby powiedzieć, że podtytuł tej powieści zamiast "Herezja trwa", mógłby brzmieć "Powtórka z rozrywki". Właśnie jednak – rozrywki. Mimo swojego dość irytującego mankamentu powieść Jamesa Swallowa pozostaje jednak pozycją, która powinna mimo wszystko zainteresować czytelników, którym do gustu przypadły jej poprzedniczki wchodzące w skład cyklu. Choć bez wątpienia oceniłbym ją niżej od Czasu Horusa i Galaktyki w ogniu, a nawet Fałszywych bogów, to w żadnym razie nie można powiedzieć, by była to powieść zła czy słaba. Na tle sporej części pozycji książkowych osadzonych w światach gier fabularnych lub komputerowych (czy – jak w tym przypadku – bitewnych) wypada nieźle, a trudno jej poczytać za wadę fakt, że wcześniejsze tomy Herezji Horusa po prostu wysoko ustawiły jej poprzeczkę. Siódemka w dziesięciostopniowej skali plasuje ją wyraźnie poniżej poprzedniczek, nadal jednak czyni pozycją, po którą warto sięgnąć, niekoniecznie jeśli jest się fanem uniwersum Warhammera 40.000.

Mimo że do zakończenia Herezji Horusa, której finałem była walka między niegdyś miłującymi się ojcem i synem, droga jeszcze daleka, niestety nie uświadczymy go w ostatnim tomie serii. Ten bowiem, zgodnie z zapowiedziami, opowiada raz jeszcze o wydarzeniach, które doprowadziły do masakry na Isstvanie, oglądanych jednak z perspektywy kolejnego legionu, którego Prymarcha przeszedł na stronę Horusa i zwrócił się przeciwko swoim braciom. Mam jednak nadzieję, że prędzej czy później doczekamy się również wydania książek, opowiadających o obronie Terry przed buntownikami i starciu, które władcę ludzkości uczyniło bogiem na zawsze przykutym do Złotego Tronu, a galaktyce przyniosło wojnę trwającą przez ponad dziesięć tysięcy lat.

Ucieczka Eisensteina okiem erpegowcaWłaśnie jako miłośnik gier fabularnych po Ucieczce "Eisensteina" obiecywałem sobie szczególnie dużo. Grupa zróżnicowanych postaci (z których część dopiero co się poznała), zamknięta na ograniczonej przestrzeni, we wrogim otoczeniu, zmuszona walczyć nie tylko potwornymi wrogami, ale i własnymi słabościami, to właściwie idealny materiał na erpegową sesję (lub LARP). Spodziewałem się, że recenzowana książka będzie takim właśnie samograjem, wprost proszącym się o przełożenie na scenariusz (a raczej kampanię), dającym się łatwo przenieść w dowolny niemal moment historii czterdziestkowego uniwersum i umożliwiającym grę z bardzo różnymi postaciami, dając szerokie spektrum możliwości Mistrzom Gry pragnącym przełożyć tę powieść na crossover łączący postacie właściwie z dowolnych systemów osadzonych w uniwersum Warhammera 40.000 (może poza Black Crusade). W końcu awaria napędu osnowego lub chwilowe problemy z funkcjonowaniem generatorów pola Gellara mogą zdarzyć się na dowolnym statku, jakim rozmaici pasażerowie będą podróżować przez otchłanie Immaterium.

Niestety, zamiast tego dostałem powtórkę wydarzeń znanych już z Galaktyki w ogniu. Co, mimo wszystko, nie musi być złą rzeczą, patrząc z perspektywy użytkownika gier fabularnych osadzonych w realiach czterdziestego pierwszego milenium. Cała pierwsza część powieści bez żadnego problemu da się zaadaptować na kampanię do Deathwatch, choć, oczywiście, wymagałoby to od prowadzącego opracowania specjalnych zdolności i słabości członków Gwardii Śmierci. Prowadząc przygody dla różnych grup graczy, bez trudu można byłoby osadzić je w ramach jednej linii fabularnej – przy takim podejściu Galaktyka w ogniu byłaby podstawą kampanii dla jednej drużyny (kontynuującą wydarzenia z Czasu Horusa i Fałszywych bogów), zaś pierwsza część Ucieczki "Eisensteina" – dla drugiej. Obie grupy, najprawdopodobniej, w związku z wydarzeniami na Isstvanie III poniosłyby pewne straty, jednak ci spośród ich członków, którzy zdołaliby uniknąć masakry, spotkaliby się na pokładzie "Eisensteina", tworząc nową drużynę i wspólnie kontynuując kampanię podążającą wedle wydarzeń opisanych w dalszych fragmentach powieści.