Trauma - Graham Masterton

Masterton feministyczny, czyli motyl śmierci

Autor: Patryk Cichy

Trauma - Graham Masterton
W recenzji Niemego strachu pisałem, że jednym z wielu gatunków literackich uprawianych przez Grahama Mastertona jest powieść obyczajowa z elementami dreszczowca. Wznowiona w ubiegłym roku Trauma jest niemal równie udanym tego przykładem.

_______________________



Zawiązanie fabuły nie należy do typowych, bo w końcu ile można sobie przypomnieć powieści o ludziach trudniących się uprzątaniem miejsc krwawych zbrodni z ludzkich resztek? Bonnie Winter prowadzi firmę zajmującą się takimi właśnie upiornymi porządkami. Zaschnięta krew, rozchlapane mózgi i odór śmierci to rzeczy, które musiała nauczyć się tolerować, nigdy jednak do nich nie przywykła. Życie rodzinne też nie daje jej zbytniego ukojenia: musi utrzymywać wegetującego przed telewizorem i popijającego alkohol męża-nieroba oraz nastoletniego syna, który, niestety, podąża w ślady ojca. W i tak już nieprzyjemnej pracy pojawia się nagle coś zupełnie niezrozumiałego: na miejscu kolejnego zgonu bohaterka napotyka poczwarki niepylaka mnemozyny, niezwykle rzadkiego gatunku motyla. W wierzeniach Meksykanów jest on jedną z postaci Izpapalotl, azteckiej bogini śmierci, nakłaniającej ludzi do mordowania swych najbliższych. A Bonnie odkrywa takich poczwarek jeszcze więcej...

Jako się rzekło, książka nosi bardzo silne podobieństwo do późniejszego o rok Niemego strachu, tak w warstwie fabularnej, jak i konstrukcyjnej. Szkoda, że nie przeczytałem obu w kolejności wydania, bo miałbym bardziej logiczne skojarzenia. Ale niezależnie od chronologii, z kart wyzierają znajome elementy: tak samo drobiazgowo odmalowane tło obyczajowe, składające się z przygnębiającej pracy i kłopotów osobistych, kolejna bohaterka zmagająca się z męskim szowinizmem, i na dodatek ponownie pojawiająca się pradawna istota, która może zostać uznana równie dobrze za nadprzyrodzoną, jak i metaforyczną. W tym akurat przypadku Izpapalotl pełni funkcję symbolu najgorszego wyobrażalnego zła: bestialstwa w stosunku do najbardziej ukochanych osób. Jak to w zabobonach bywa, wiara w magiczny wpływ bóstwa stanowi wytłumaczenie własnego okrucieństwa i próbę zrozumienia zbrodni popełnianych przez innych. Subtelnie wplatany wątek co rusz znajdowanych poczwarek stopniowo przenosi snutą historię na terytorium grozy, nie odbierając jej jednocześnie szorstkiego realizmu i tworząc niemal idealną miksturę gatunkową. Elementy horroru są z upływem czasu coraz silniejsze, mają jednak znaczenie drugorzędne, będąc raczej usprawiedliwieniem dla poczynań bohaterów.

Większość powieści przenika chłód, odzwierciedlający emocjonalny dystans konieczny w odrażającej pracy. Ten mechanizm obronny Bonnie dodatkowo potwierdzają liczne notatki chyba nieświadomie przez nią sporządzane, dotyczące przeróżnych spraw: środków niezbędnych do wykonania kolejnego zlecenia, odchudzania, zakupów, potraw zamawianych w restauracji i tym podobnych codziennych drobiazgów. Mówi to dużo o metodycznej osobowości głównej bohaterki, bez konieczności zagłębiania się w szczegóły jej psychiki. Jest ona osobą bardzo poukładaną i rozważną, która zawsze wszystko ma zaplanowane, niewiele w życiu pozostawiając przypadkowi, a takie plany mogą być skuteczną ucieczką przed nieprzyjemnymi przemyśleniami.

Powodów zaś do takich rozważań ma Bonnie aż nadto. Jej mąż przejawia skłonności nacjonalistyczne, często dając upust swoim wręcz rasistowskim poglądom, a co gorsza, syn powoli przejmuje je od niego, ku rozczarowaniu matki. Rozczarowań bohaterki z powodu ludzi jest jeszcze więcej: a to ktoś wykonuje w jej kierunku niewybredne zaloty, a to pada ofiarą jakiejś zakłamanej manipulacji, która może zaważyć na jej drugim etacie w firmie handlującej kosmetykami itp. Może dlatego w tej powieści Masterton nie zawarł tak dużo humoru, jak zwykle, a jeśli już pojawiają się jakieś żarty, to nie najlepszej próby – w świecie Bonnie Winter po prostu nie ma się z czego śmiać.

Tak naprawdę jedyny mankament kompozycyjny, do którego mógłbym się przyczepić, to zupełnie niewłaściwie umiejscowione retrospekcje, wyjaśniające najważniejsze wątki. Są przedstawione fragmentarycznie, przeplatając się z wydarzeniami bieżącymi. Pozbawiają w ten sposób puentę emocjonalnego impetu, którego przez to trochę zabrakło na ostatnich stronach, a można było temu bardzo łatwo zapobiec, przesuwając owe reminiscencje bliżej końca i łącząc je w jedną dłuższą scenę. Wtedy Trauma zbliżyłaby się do doskonałości, prześcigając nawet Niemy strach.

Kolejną wspólną cechę stanowi fakt, że powieść jest bardzo krótka, dlatego wznawiając ją Replika przezornie okrasiła książkę dwoma opowiadaniami Mastertona. Zdaję sobie sprawę, że niejeden potencjalny czytelnik mógłby rzec, że to tylko taki chwyt mający na celu sztuczne nabicie objętości, ja jednak żadnego z tych tekstów dotychczas nie czytałem, jestem więc zadowolony z aneksu. Pierwsze opowiadanie nosi tytuł Bazgroły i mówi o Peterze, młodzieńcu, który zaczyna zauważać wokół siebie złowróżbne napisy wyżłobione na ścianach w zupełnie niespodziewanych miejscach. Prowokują go one do niewygodnych przemyśleń na temat swojego życia osobistego, a zwłaszcza narzeczonej. Kolejne, coraz bardziej dociekliwe inskrypcje, zdają się mieć na celu doprowadzenie do jakiejś tragedii… Z dużą ciekawością czytałem tę dziwną makabreskę, pomimo jej niewielkich wad. Przykładowo, Peter ze zbyt dużym spokojem podchodzi do tego, bądź co bądź, nieracjonalnego zjawiska, przez co zabrakło mi w Bazgrołach trochę uczucia zgrozy, bo w końcu jeśli bohater się zbytnio nie boi, czemu miałbym się lękać ja? Za późno, i chyba trochę na siłę, wprowadzono motyw seksualności, który nie do końca przekonywająco dominuje w drugiej połowie opowiadania. Żartobliwe nawiązanie do powieści Trans śmierci też było chyba niepotrzebne. Mimo wszystko jest to utwór udany, potwierdzający nietuzinkową wyobraźnię pisarza.

O siłach nieczystych dających ludziom zgubne wskazówki traktuje również Szamański kompas. Paul, po bankructwie swego do niedawna dobrze prosperującego w Afryce przedsiębiorstwa, wraca do Ameryki. Przywozi ze sobą tajemniczą tykwę, kupioną od przekupki na afrykańskim bazarze. Gdy wprowadza się ponownie do domu rodzinnego, ów magiczny amulet zaczyna pokrętnie namawiać go do różnych niegodziwości, w zamian obiecując różnego rodzaju korzyści. I w tym właśnie widzę mankament opowiadania: podobnie jak wcześniej Peter, także Paul zbyt łatwo akceptuje nadprzyrodzone właściwości tytułowego kompasu, a oprócz tego podejrzanie łatwo decyduje się na kolejne podłe czyny. Opisano tu też strasznie naciągany wątek kompletnie nieprawdopodobnego gwałtu, który spokojnie można by czymś zastąpić. Generalnie całość czyta się bardziej jak zwykłą historię obyczajową z nutką niesamowitości, i może dlatego jest lekturą ogólnie satysfakcjonującą.

Graham Masterton przyznaje we wstępie, że jest wyjątkowo dumny z Traumy, zarówno ze względu na nietypowe jak dla siebie zestawienie gatunków, jak i ogromny research, jakiego musiał dokonać przygotowując się do pisania. Zgadzam się z nim w zupełności: podobnie jak Niemy strach, omawiana powieść należy do zdecydowanie zbyt rzadko reprezentowanego w jego bibliografii typu literatury. Reedycja Repliki to idealna okazja by dać jej kolejną szansę.