Terror

Bardzo długa zima

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Terror
Terror to prawdopodobnie najbardziej popularne dzieło Dana Simmonsa poza bardzo obszernym i świetnym cyklem Pieśni Hyperiona. W roku 2008 powieść nominowana była do British Fantasy Award. Czytelnicy, którzy przegapili poprzednie polskie wydanie książki mogą nadrobić ten poważny brak - po siedmiu latach za sprawą wydawnictwa Vesper pojawiła się ku temu świetna okazja.

Nastrój marynarzy biorących udział we wspólnej misji Erebusa i Terroru psuje się prawie tak szybko jak pogoda. Wyruszali przed laty, aby odnaleźć Przejście Północno-Zachodnie. Niestety, arktyczna zima tak blisko bieguna okazała się znacznie groźniejsza, niż ktokolwiek mógł podejrzewać. Widmo głodu zagląda w oczy, dotkliwy mróz okalecza bez litości, a jakby tego było mało, na pobliskim lodzie grasuje wyjątkowo brutalny i nieustępliwy drapieżnik.

Terror to bardzo długa powieść – liczy około siedmiuset stron (w tym dosyć obszerne posłowie doktora Grzegorza Rachlewicza i zbiór grafik dotyczących wyprawy tytułowego okrętu), co nie stanowi ewenementu wśród wielu fantastycznych cegieł, ale spokojnie wystarczy na kilkanaście godzin porządnej lektury (po części jest to efektem wydania: powiększonego formatu i wąskich marginesów). Na szczęście po przeczytaniu kilku pierwszych rozdziałów obawa przed nudą, która jest szczególnie wielka przy tekście tych rozmiarów, znika wśród arktycznego mrozu – od razu widać, iż Dan Simmons miał plan. Doświadczony pisarz postawił na zmienną narrację, co przyniosło bardzo dobry efekt.

Wydaje się, że o losach wyprawy najłatwiej i najlepiej byłoby opowiedzieć z perspektywy jej dowódcy. Autor tak też zrobił: sporą część wydarzeń odbiorca obserwuje w towarzystwie komandora Croziera. Ale to nie wszystko: fragmenty opowieści o Terrorze przemycone zostały w dzienniku jednego z pokładowych lekarzy, niektóre zdarzenia czytelnik pozna zaś z perspektywy oficera i podoficera okrętu. Ta brutalna, często przerażająca, a czasami poruszająca historia rozwija się bardzo powoli, wydarzenia z różnych okresów misji przeplatają się, a każdy incydent pokazany jest z wielu różnych punktów widzenia – dzięki temu lektura jest doświadczeniem pełnym, ciekawym i niezapomnianym. Pisarz popisał się narracyjnym kunsztem, którego nie spotyka się często; gdybym miał szukać powieści fantastycznych skonstruowanych z podobną precyzją, równie misternie pomyślanych i wykonanych, porównałbym Terror do Johnatana Strange'a i pana Norrella Susanny Clarke, Wszystkich na Zanzibarze Johna Brunnera i...Hyperiona samego Simmonsa.

Wszystkie powyższe spostrzeżenia można odnieść nie tylko do całej historii, ale także do pojedynczych tworzących ją scen. Zimowanie na okrętach skutych grubym lodem jest raczej monotonne, pisarz zadbał jednak o to, aby długie opisy zmagań marynarzy z żywiołem co jakiś czas przełamać szczególnie dynamicznymi czy zapadającymi w pamięć wydarzeniami. Karnawał wzorowany na maskaradzie z Maski śmierci szkarłatnej Edgara Allana Poe, kara chłosty wymierzana w mrocznym wnętrzu okrętu, wszystkie konfrontacje Croziera z próbującymi buntować się podwładnymi, jego retrospekcje dotyczące dawnej miłości, cała sekwencja dotycząca ucieczek lodomistrza Thomasa Blanky'ego – w tej długiej powieści jest prawdziwe mrowie scen na długo zapadających w pamięci.

Jak to u Simmonsa bywa, kwalifikacja recenzowanej książki do nurtu fantastycznego wcale nie jest oczywista. Przede wszystkim jest to opowieść o starciu z naturą, które od samego początku skazane jest na niepowodzenie – heroiczny wysiłek może co najwyżej zmniejszyć wymiar porażki. Gdzieś w tle rozwijają się oczywiście inne motywy związane zwykle z wątkami pojedynczych postaci: Crozier walczy z mroczną przyszłością (na szczęście Simmons w tym, nie ukrywajmy, sztampowym wątku unika banału), doktor Goodsir zmaga się z własną bezwładnością (rozwój tego bohatera opisany jest doskonale; z każdą kolejną stroną „wyłania się” on z tekstu i staje prawdziwszy, ciekawszy, w końcu – „pełnokrwisty”), porucznik Irving powoli staje się mężczyzną godnym szacunku, a mat uszczelniacz Hickey mąci na boku (poświęcone mu fragmenty, szczególnie końcowe, to kolejny majstersztyk – małe Jądro ciemności w wydaniu arktycznym). Fantastykę Simmons wplótł w opowieść lekko i zręcznie, pięknie pożenił ją z innuicką mitologią, dzięki czemu Terror nawet przez chwilę nie traci na autentyzmie. Czytelnika porusza prawdziwy dramat, którego doświadczają, a zręcznie wkomponowany w tekst element nadnaturalny w żaden sposób nie zakłóca literackiej iluzji.

Do czego trzeba się w Terrorze przyczepić? W gruncie rzeczy finał nie jest zbyt przekonujący – ostatnia scena może się podobać, choć łatwo wyczuć, że została napisana, aby wycisnąć łzy ze szczególnie wrażliwych czytelników (oczami wyobraźni widziałem Simmonsa kończącego pisanie z myślą o ekranizacji), podobnie jak zamknięcie wątku Hickeya, ale cała końcowa sekwencja ciągnie się zdecydowanie zbyt długo. Zresztą dłużyzny zdarzają się i wcześniej: czasami na przełomową scenę trzeba czekać jak na zwiastujące koniec zimy ocieplenie. Nie jest to co prawda poziom okropnego Reamde Neala Stephensona, ale po długiej i ekscytującej lekturze takie domknięcie potrafi zirytować.

Terror to bardzo dobra książka, której lektura wymaga sporo samozaparcia, ale wysiłek jest jak najbardziej wart podjęcia. Dan Simmons wybrał nośny, intrygujący i oryginalny temat, ubrał go w szaty świetnie przemyślanej powieści, a jej świat wypełnił pokaźnym gronem dobrze wykreowanych bohaterów. Czego więcej można wymagać od dobrej powieści?