Szczęśliwa ziemia

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Szczęśliwa ziemia

Rozdział pierwszy

1

Moja matka nazywała się Wściekłość. Mieszkaliśmy razem, gdy zacząłem słyszeć.
Długo prosiłem, żeby zabrała mnie do lekarza. Sama zanurzyła palec w  małżowinach. Powiedziała, że wszystko jest w  porządku i  muszę być dzielny. Mały mężczyzna ciągle jest mężczyzną. Potem wykręciła mi ucho.
– Lekarz wsadzi ci tam igłę – usłyszałem. – To dopiero zaboli.

2

Powiadają, że prawda i  szanse są tylko w  wielkich miastach, ale ja bardzo długo nie wyobrażałem sobie życia gdzie indziej niż w  Rykusmyku. Mama toby chciała wyjechać. W  Legnicy przerażały mnie długie rzędy potężnych kamienic. Będąc tam, wypatrywałem olbrzymów żyjących w  ich wnętrzach. Wrocław – gdzie bywaliśmy rzadko – składał się z  ZOO, okazjonalnego lunaparku, lodów przy Rynku Głównym i  kina ze starymi kreskówkami Disneya. Po seansie wsiadałem w  autobus i  cieszyłem się, że wracam do domu. Z  tego też powodu nie jeździłem na wakacje. Rykusmyku dawało wszystko, czego potrzebowałem. Prócz ciszy.

Na Placu Zamkowym, za przystankiem, mieścił się targ, gdzie każdego dnia sprzedawano coś innego. W  poniedziałek kwiaty, we wtorek zwierzęta, w  środę ubrania, w  czwartek samochody, i  tak aż do niedzieli, kiedy upłynniano szmelc: kolorowe zapalniczki z  Niemiec, rosyjskie gry elektroniczne o  wilku lub łodzi podwodnej, koszule dla robotników i  T-shirty z  Sandrą. Najbardziej na świecie chciałem mieć kalkulatorek, okrągły i  biało-czerwony, taki jak piłka do nogi. Mama dała mi nawet pieniądze, które niezwłocznie przepuściłem na automatach. Kalkulatorek narysowałem sobie sam, w  zeszycie do matematyki.

Rynek był wtedy bardzo zniszczony, a  najgorzej wyglądał budynek rady miejskiej, wzniesiony po wojnie. Zdawał się rozpadać z  żalu nad losem kamienic, poobijanych jak te łotry balujące od rana do nocy w  Ratuszowej. Wysoko nad łysiejącymi dachami sterczała Baszta Strzegomska, przy której stał nasz dom. Obok biegła Staromiejska z  fryzjerem i  sklepem z  zabawkami, jej wylot zamykało nieczynne kino i  dom kultury, miejsce pracy mamy. Maszerując prosto, wkrótce dotarłbym na pola, poza Rykusmyku, i  miałbym przed sobą leśną czapę skrywającą zalany kamieniołom. Na prawo żwirowa droga z  topolami po obu stronach wiodła do Zakładów Kuzienniczych, skręt w  stronę przeciwną prowadził do parku ze stawem pełnym kaczek o  benzynowych główkach. Był tam też niewielki plac zabaw. Huśtawki zrobiono z  bali i  opon połączonych łańcuchami. Nieco dalej biegł strumień, a  przed nim, na niewielkim wzniesieniu, stał szkielet betonowego bunkra, zapraszający do zabawy w  wojnę. Po drugiej stronie rzeczki rozrastały się nowe osiedla. Ludzie, którzy tam mieszkali, zdawali się obcy, jak barbarzyńcy wkręcający sobie kości przeciwników głęboko w  wytatuowane twarze.

Podobno zgwałcono tam kiedyś kobietę, przyjezdną. Zjawiła się u  nas z  niewiadomego powodu, wynajęła pokój na prywatnej kwaterze i  kręciła się całe dnie przy zamku. Ktoś ją dopadł zaraz za rzeką. Zgłosiła się na policję, lecz zaraz wycofała zeznania, tłumacząc, że wszystko stało się za jej zgodą. Potem wyjechała. Byłem bardzo mały, gdy przypadkiem usłyszałem tę opowieść, a  dorośli odmówili mi wyjaśnienia tego, czego nie rozumiałem.

Po drugiej stronie miasteczka znajdował się jeszcze jeden park, większy i  bardziej zaniedbany. Stał tam Kościół Pokoju, duma całego Rykusmyku, zbudowany po wojnie trzydziestoletniej bez użycia jednego gwoździa, znak zgody pomiędzy katolikami a  protestantami. Wystarczyło pójść do domu obok, poprosić pastora, a  pastor otwierał kościół i  puszczał z  taśmy głos, opowiadający historię tego miejsca, Boga i  Rykusmyku. Za plac zabaw służył nam zrujnowany budynek, w  którym przed wojną mieściła się kawiarnia. Za płotem i  ulicą znajdowały się już tylko tereny kolejowe i  spółdzielnia inwalidów Inprodus. Wyobrażałem sobie, że produkują tam ludzi bez rąk i  nóg, a  następnie wysyłają ich pociągami do miejsc, w  których są potrzebni.

Mieliśmy też zamek. Zamek był najważniejszy, osadzony między Rynkiem a  Placem Zamkowym, na skorodowanym wzgórzu, zamek piaskowej barwy, tak że kojarzył się z  Piastem, który niewątpliwie kiedyś tam mieszkał. Wzniósł go książę Radosław z  Czech. Bywali tu królowie i  Marysieńka. W  dziewiętnastym wieku zamek stał się więzieniem, sto lat później obozem pracy przymusowej, co niektórzy u  nas jeszcze pamiętają. Może ze względu na tę pamięć zamurowano wszystkie wejścia i  zabito okna na niższych piętrach. A  jednak widywałem światła na wieży.

Nocą z  trzewi zamczyska dochodziły wrzaski, śmiechy oraz odgłosy innego rodzaju, których, ze względu na wiek, nie mogłem zrozumieć.

3

Matka była bardzo piękna. Pewnego dnia przejrzałem się nagi w  lustrze. Miałem wklęsły brzuch z  płytkim pępkiem i  małe oczy przedzielone długim nosem. Poszedłem do mamy i  zapytałem, dlaczego mi nie powiedziała, że nie jest moją mamą. Piękna kobieta nie wyda brzydkiego potomstwa, chciałem dodać, ale dostałem w  pysk.

4

Nasza pierwsza zabawa wiąże się z  zamkiem. Trudno powiedzieć, ile mieliśmy lat, może osiem, może nawet mniej. Dorośli mówili, że jest tam niebezpiecznie i  można zlecieć; słyszałem o  labiryncie bez wyjścia i  chłopcu, który dostał się tam dawno temu i  błądzi do teraz, choć jest już dorosły. My jednak wiedzieliśmy lepiej.
To chyba Trombek znalazł wejście – drzewo i  konar pod samo okno na piętrze. Chodziliśmy tam całą piątką przynajmniej raz w  miesiącu. Latem częściej.

Ześlizgiwałem się z  gałęzi prosto w  chłód, na gruz i  szkło. Opadający korytarz dusił wszelkie światło. Opieraliśmy się o  kamienny parapet. Każdy żartował, usiłując dodać otuchy sobie i  pozostałym. Próba zawsze wyglądała tak samo i  kończyła się w  ten sam sposób. Kto dalej pójdzie w  ciemność? Czy ktoś dotrze do końca zamkowego korytarza? Sikorka utrzymywał, że tam na dole jest podziemne jezioro, ale nie umiał wyjaśnić, skąd to wie.

Zapalniczkę trzymałem przez szmatkę lub rękawiczkę, żeby nie poparzyć dłoni. Szedłem blisko ściany. Zerkałem za siebie, na malejący jasny prostokąt i  cztery zaaferowane cienie. Liczyłem, i  oni też liczyli. Jedna liczba, jeden krok. Stopę stawiałem ostrożnie, rozgarniając gruz czubkiem buta. Robiło się coraz ciemniej i  coraz chłodniej. Myślałem o  chłopcu żyjącym w  podziemiach, o  jeziorze pełnym potworów i  bandytach, mających tam swoją kryjówkę. Okno stawało się coraz mniejsze, ja szedłem coraz wolniej, aż wreszcie zawracałem i  gnałem najszybciej jak mogłem, głośno przy tym krzycząc. Nie było wstydu, bo każdy tak robił. Jeśli przeszedłem więcej kroków niż ktokolwiek przede mną, DJ Krzywda wydrapywał rekord na murze. Jeśli nie, to nie wydrapywał.

Potem szliśmy na opustoszałe już targowisko i  siadaliśmy na długich stołach. Opowiadaliśmy sobie, czego to jeszcze nie zrobimy, jak będzie wspaniale, gdy wreszcie dotrzemy na dół, i  przypominaliśmy sobie różne historie związane z  zamkiem. Coś żyje, coś czeka. Zamek był naszą pierwszą zabawą. Okazał się też ostatnią.

5

Zajmowaliśmy mieszkanie przy Środkowej, blisko ryneczku. Wchodziło się od podwórka, gdzie trzepak rozkładał rdzawe ramiona, a  w  oknach, pod którymi zalegały sterty gruzu, wisiały wypłowiałe zasłony.

Miałem swój kąt, lecz prawdziwym źródłem radości był pokój mamy. Zabroniła mi tam wchodzić, ale od małego zostawałem sam na całe dnie i  mogłem robić, co tylko chciałem. Skakałem po ogromnym łóżku i  przeglądałem „Przyjaciółkę”. Wierzyłem, że matczyna toaletka rozrasta się sama z  siebie na podobieństwo kościoła rozbudowywanego przez wieki. Wtedy nie użyłbym takiego porównania. Miałem inne, związane z  lustrem, zakurzonym poza środkową częścią, w  której przeglądała się mama. Wyobrażałem sobie, że patrzę na świat przez okno obsypane czarnym śniegiem.

Obok leżały skarby: misa pełna klipsów, broszki w  kształcie owadów i  kawałki skorupy żółwia nawleczone na sznurek. Kredką malowałem twarz w  wojenne barwy. Obwieszałem się koralami. Szminki zlepione taśmą udawały pas z  nabojami. Mierzyłem suszarką w  lustro i  mówiłem: „Zdychaj”.

6

Buchary pasowały do Sikorki jak mało co. Nie wiem, czy znałem go wcześniej, czy pierwszy raz zobaczyliśmy się na wysypisku. Pamiętam, że zatrzymywał się przy każdym śmietniku i  w  nim grzebał. Często zachodził na tyły sklepu Społem przy Szkolnej i  tam też szukał. Tornister miał pełen wyprztykanych aerozoli. Utrzymywał, że na wysypisku różnie może być, przezorny zawsze ubezpieczony.

Pewnego razu poszliśmy na wysypisko, a  on tam już był, król pośród kolorowych wydm. Podpalił górę śmiecia i  stał z  rękami w  kieszeniach, jakby spoglądał na pożar miasta, które właśnie pokonał. Miał poważną twarz. Podeszliśmy i  Trombek zapytał Sikorkę, co właściwie robi. Sikorka poradził, żebyśmy spokojnie czekali, więc patrzyliśmy w  ogień. Śmieci płoną inaczej niż cokolwiek innego – zduszony płomień pełza, nie osiąga pełni i  tylko wystawia co chwilę niebieski język ponad poczerniałe kształty.

Było warto czekać na wybuchy. Aerozole trzaskały raz za razem, podrywając szmelc, a  twarz Sikorki jaśniała z  zachwytu. Zazwyczaj rzadko się uśmiechał. Natychmiast rozbiegliśmy się w  poszukiwaniu kolejnych puszek. Sikorka miał rację i  trudno było je znaleźć. Nurkowałem w  śmieciach. Usiłowałem przynieść więcej od innych. Nikt nie chciał, żeby ten wieczór się skończył, i  wszyscy gratulowali Sikorce niezwykłego pomysłu. Długo rozpalaliśmy ogień, oczekując w  napięciu na huk i  niezwykły widok płonących papierów opadających powoli na tle ciemniejącego nieba.

Zaczęliśmy tam wracać, ku rozpaczy Sikorki, który już wtedy cenił sobie samotność. Układaliśmy buchary w  przemyślnych konfiguracjach i  starannie podkładaliśmy ogień, tak żeby sekwencja wybuchów była możliwie najbardziej efektowna. Kilkakrotnie straciliśmy kontrolę. Ogień stawał się grzebieniem, wysokim na metr i  widocznym z  daleka. Raz zorientowałem się, że płomienie pełzają wszędzie wokół nas. Rzuciliśmy się do ucieczki, a  buchary strzelały wokoło, jakbyśmy przedzierali się przez pole minowe.

Mieliśmy najprawdziwszego wroga. Pan Herman poszukiwał na wysypisku zużytych skarbów, które ładował na wózek i  ciągnął do chaty za miastem. Wytropił nas i  zaczął prześladować. Przyczajał się i  wyskakiwał z  ukrycia. Liczył, że nas zaskoczy, ale jego obecność zdradzał wózek ustawiony za siatką. Rozbiegaliśmy się ze śmiechem, każdy w  innym kierunku, a  pan Herman rzucał się jak pies na krótkim łańcuchu.