Światło się mroczy

Zostawcie Titanica, nie wyciągajcie go

Autor: Dawid 'Fenris' Wiktorski

Światło się mroczy
George R. R. Martin jest obecnie twórcą drugiej – tuż po Władcy Pierścieni – najbardziej rozpoznawalnej sagi fantasy na świecie (co w znacznej mierze zawdzięcza serialowi). Nie od razu jednak Westeros zbudowano – pierwszy tom Pieśni lodu i ognia, Grę o tron, wydano niemalże dwie dekady po powieściowym debiucie twórcy (warto wspomnieć, że w gatunki inne niż fantastyka naukowa poszedł dopiero po odniesieniu sukcesów za sprawą tych pierwszych). Światło się mroczy, wspomniany powyżej debiut, można podsumować znanym przysłowiem: nie wszystko złoto, co się świeci.

Historia rozgrywa się na Worlomie – planecie niegdyś szczycącej się mianem centrum wszechświata, obecnie umierającej i podróżującej przez bezkres kosmicznej próżni. Jej mieszkańcy uciekają niczym szczury z tonącego okrętu, a dawna chluba cywilizacji skazana jest na pogrążenie się w zapomnieniu. Głównym bohaterem opowieści jest Dirk t’Larier, dawny przyjaciel pięknej Gwen, wezwany przez nią w okresie ostatnich podrygów brutalnej cywilizacji Kaavalan.

Światło się mroczy to podręcznikowa space opera – mniej lub bardziej romantyczna przygoda gdzieś daleko w kosmosie. Wydawać by się mogło, że pójdzie za tym także dynamiczna opowieść, która co rusz zaskakiwać będzie nagłymi zwrotami akcji. Nic bardziej mylnego – pierwsze kilkadziesiąt stron to raczej żmudne i, nie ma co ukrywać, nudne wprowadzanie czytelnika w realia, a także tworzenie zarysu relacji między Gwen a Dirkiem. Kolejne epizody wcale nie przynoszą poprawy, bo wręcz ociekają tym, co Martin zdołał w swoim warsztacie poprawić dużo później (co widać zresztą po Pieśni… i postaci Tyriona Lannistera – dowodzie na to, że da się filozofować i nie robić tego w męczący sposób).

Filozofia – to największa bolączka Światło się mroczy. Nie ma nic gorszego niż puste frazesy, monologi prowadzące donikąd i systemy wartości w praktyce okazujące się budulcem trwałym jak piach. Wyraźnie widać w tym aspekcie próbę uwiarygodnienia bohaterów, nadania im głębi i ostrzejszych rysów – finalny efekt jest jednak zupełnie przeciwny, a całokształt przypomina Romea i Julię w wersji futurystycznej, z której sączą się nudny romantyzm i marny patos.

Obok próby zbudowania wiarygodnych postaci Martin podjął się także kreacji sięgającej dalej, poza najważniejsze wydarzenia w opowieści. Niestety, ale i tutaj efekt jest kiepski – usiłowania pokazania czytelnikowi przestrzeni otaczającej Worlom i zaznaczenie, że to tylko drobny punkt na mapie wszechświata, zostały zrealizowana fatalnie, głównie ze względu na nieumiejętność uporządkowania tych informacji i odpowiedniego ich rozłożenia w czasie. Inaczej mówiąc: za dużo i zbyt chaotycznie. Wraz z rozwojem fabuły coraz trudniej przychodzi kreacja obrazu uniwersum w takim tempie, jakiego wymaga pisarz. Chociaż trzeba oddać autorowi sprawiedliwość – o ile nie potrafił poradzić sobie z uporządkowaniem przestrzeni kosmicznej, o tyle naprawdę dobrze zdołał oddać realia upadającej cywilizacji oraz toczącej ją moralnej zgnilizny.

Światło... ulatuje z pamięci wyjątkowo szybko, po kilku dniach trudno sobie przypomnieć, z czym miało się do czynienia. Co więcej, kontakt z powieściowym debiutem Martina może być szokiem dla osób znających jego twórczość jedynie z Pieśni lodu i ognia – przepaść dziewiętnastu lat między cyklem a recenzowaną książką jest w tym wypadku kluczowa. Recenzowane dzieło jest zbyt chaotyczne, a próby uratowania go za pomocą patosu i filozofii zakończyły się fiaskiem (a nawet wyrządziły więcej szkody niż pożytku). To pozycja, którą można ze spokojnym sumieniem wykreślić z planów czytelniczych – ów trup nie zasługuje na ekshumację w świadomości odbiorców.