Stop prawa

Rozdział pierwszy

Autor: Bartłomiej 'baczko' Łopatka

Stop prawa
ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wax szedł przez jedno z licznych pomieszczeń, w których trwało ożywione przyjęcie, mijając mężczyzn w ciemnych frakach i kobiety w kolorowych sukienkach, dopasowanych w talii, ale z licznymi obfitymi falbanami. Wszyscy zwracali się do niego „Lordzie Waxillium”.
Kiwał głową każdemu, kto się do niego odezwał, ale nie dawał się wciągnąć w rozmowę. Celowo udał się na tyły budynku, do pokoju, w którym olśniewające żarówki elektryczne – mówiono o nich w całym mieście – emanowały zbyt stałym blaskiem, odpychając mrok nocy. Za oknami widział mgłę muskającą szkło.
Wbrew zasadom dobrego wychowania, Wax wyszedł przez olbrzymie, podwójne szklane drzwi i znalazł się na wspaniałym balkonie rezydencji. Tu w końcu poczuł, że może odetchnąć.
Zamknął oczy, wciągał powietrze i je wypuszczał, czując wilgotny dotyk mgieł na swojej twarzy. Budynki są tak... duszące tu, w mieście, pomyślał. Czy zdążyłem już o tym zapomnieć, czy też nie zauważałem tego, kiedy byłem młodszy?
Otworzył oczy i oparł dłonie na balustradzie, po czym spojrzał na Elendel. To było najwspanialsze miasto na całym świecie, metropolia ­zaprojektowana przez samą Harmonię. Miejsce, w którym się wychował. Miejsce, które od dwudziestu lat nie było jego domem.
Od śmierci Lessie minęło pięć miesięcy. Wciąż słyszał strzał, widział krew, która spryskała ceglaną ścianę. Opuścił Dzicz i wrócił do Miasta, odpowiadając na rozpaczliwe wezwanie, by wypełnił swoje obowiązki wobec rodu po śmierci wuja.
Pięć miesięcy i pół świata dalej, a on wciąż słyszał ten strzał. Ostry, wyrazisty, jak trzask pękających niebios.
Rezydencja Cettów była wspaniałą budowlą, pełną cennego drewna, miękkich dywanów i migoczących kandelabrów. Zza jego pleców z wnętrza ciepłego pokoju dochodził melodyjny śmiech. Nikt nie przyłączył się do niego na balkonie.
Z tego miejsca doskonale widział, jak zapalają się światła na Promenadzie Demoux. Podwójny rząd jasnych elektrycznych latarni emanujących równym, oślepiającym blaskiem. Wyglądały jak świetliste kule rozmieszczone wzdłuż szerokiego bulwaru, graniczącego z jeszcze szerszym kanałem, którego spokojne wody odbijały światło. Wieczorny pociąg zagwizdał powitanie, przejeżdżając z sapaniem przez odległe centrum miasta i napełniając mgły dymem.
Dalej, przy Promenadzie Demoux wyrastały Żelazna Budowla i Wieża Tekiel, po przeciwnych stronach kanału i drogi. Choć oba budynki nie zostały jeszcze ukończone, to ich stalowe kratownice wznosiły się wysoko w niebo. Oszałamiająco wysoko.
Architekci regularnie wypuszczali poprawione wersje raportów na temat tego, jak wysoko zamierzali dotrzeć, a jeden próbował przegonić drugiego. Wedle pogłosek, które słyszał na tym przyjęciu, całkiem wiarygodnych, obaj mieli zamiar zakończyć na wysokości ponad pięćdziesięciu kondygnacji. Nikt nie wiedział, która budowla okaże się wyższa, choć wśród przyjaciół popularne były zakłady.
Wax odetchnął głęboko we mgłę. W Dziczy rezydencję Cettów – dwupiętrowy budynek – uważano by za szczyt możliwości. Tutaj wydawała się przytłoczona. Przez te lata, które spędził poza Miastem, świat się zmienił. Dorósł, wymyślił światła, które nie potrzebowały ognia, i budynki, które mogły wznieść się ponad same mgły. Spoglądając z góry na szeroką ulicę w Czwartym Oktancie, Wax poczuł się nagle bardzo stary.
– Lordzie Waxillium? – odezwał się ktoś z tyłu.
Odwrócił się i ujrzał starszą kobietę, lady Aving Cett, stojącą w drzwiach. Siwe włosy upięła w kok, na szyi miała sznur rubinów.
– Na Harmonię, mój drogi. Przeziębisz się tam! Przyszło kilka osób, które z pewnością chciałbyś poznać.
– Niebawem wrócę, milady – odparł Wax. – Pragnąłem zaczerpnąć nieco świeżego powietrza.
Lady Cett zmarszczyła czoło, ale się wycofała. Nie wiedziała, co o nim sądzić – nikt z nich nie wiedział. Niektórzy uważali go za tajemniczego potomka Ladrianów, kojarzyli go z dziwnymi opowieściami o krainach za górami. Reszta uważała go za niewyrobionego, prowincjonalnego błazna. Uznał, że pewnie jest i jednym, i drugim.
Przez cały wieczór był wystawiony na pokaz. Miał sobie szukać żony i wszyscy o tym wiedzieli. Ród Ladrian stał się niewypłacalny na skutek nieostrożnego zarządzania przez jego wuja, a najszybszym sposobem na odzyskanie wypłacalności było małżeństwo. Niestety, wujowi udało się również obrazić trzy czwarte śmietanki towarzyskiej Miasta.
Wax pochylił się na balkonie, trzymany pod pachą rewolwer „Sterrion” wbijał się w jego bok. Broń o długiej lufie nie była przeznaczona do noszenia w kaburze pod pachą. Całą noc czuł się niezręcznie. Powinien wrócić na przyjęcie, by rozmawiać z zebranymi i próbować naprawić reputację rodu Ladrian.
Tyle że myśl o tym zatłoczonym pomieszczeniu... tak gorąco, wszyscy ściśnięci. Duszno, trudno oddychać...
Nie dając sobie nawet chwili na dalsze zastanowienie, przeskoczył przez balustradę i zaczął spadać trzy kondygnacje w dół. Spalił stal, po czym rzucił łuskę od pocisku i Odepchnął się od niej – jego ciężar sprawił, że poleciała w dół szybciej niż on. Jak zawsze, dzięki Feruchemii był lżejszy niż powinien. Właściwie już nie pamiętał, jak to jest, nosić swój prawdziwy ciężar.
Kiedy łuska uderzyła w ziemię, Odepchnął się od niej i, lecąc niemal poziomo, skierował się w stronę muru ogrodu. Oparłszy dłoń na jego szczycie, skoczył w górę, a później znacznie zmniejszył swój ciężar, opadając po drugiej stronie muru. Wylądował lekko.
Dobrze, pomyślał, przykucając i wpatrując się w mgły. Dziedziniec powozów. Pojazdy, którymi wszyscy przybyli, stały w równych rzędach, a sami stangreci siedzieli i gadali w kilku przytulnych pomieszczeniach, emanujących pomarańczowym blaskiem. Tu nie było elektryczności, jedynie dające ciepło kominki.
Przeszedł wzdłuż rzędu powozów, aż odnalazł swój i otworzył skrzynię przymocowaną z tyłu.
Zdjął elegancki frak. Wymienił go na mgielny płaszcz, długi i obszerny wierzchni strój z grubym kołnierzem i mankietami. Wsunął śrutówkę do specjalnej kieszeni po wewnętrznej stronie, po czym zapiął pas i przełożył sterriony do kabur na biodrach.
Ech, pomyślał. O wiele lepiej. Naprawdę powinien przestać nosić sterriony i kupić sobie jakąś bardziej praktyczną i łatwiejszą do ukrycia broń. Niestety, wiedział, że nigdy nie znajdzie nic lepszego od dzieła Ranette.
Kilka chwil później biegł przez Miasto odziany w mgielny płaszcz. Nie zapiął go z przodu, ukazując czarną koszulę i eleganckie spodnie. Dolna połowa sięgającego do kostek płaszcza była podzielona na wąskie paski, które unosiły się za nim z cichym szelestem.
Upuścił łuskę i skoczył wysoko w powietrze, po czym wylądował na dachu budynku naprzeciwko rezydencji. Spojrzał w stronę jej okien płonących w mroku wieczora. Ciekawe, jakie plotki wywoła jego zniknięcie z balkonu?
Cóż, wiedzieli, że jest Podwójnym – nie było to żadną tajemnicą. A jego zniknięcie raczej nie pomoże reputacji rodziny. W tej chwili go to nie obchodziło. Niemal każdy wieczór od powrotu do Miasta spędzał na imprezach, a od wielu tygodni nie było mglistej nocy.
Potrzebował mgieł. To była część jego natury.
Wax przebiegł po dachu i zeskoczył z niego, kierując się ku Promenadzie Demoux. Nim uderzył w ziemię, rzucił łuskę i Odepchnął się od niej, spowalniając upadek. Wylądował pośrodku ozdobnego żywopłotu, który pochwycił pasma jego płaszcza i zaczął szeleścić.
A niech to! W Dziczy nikt nie hodował ozdobnych żywopłotów. Oswobodził się, krzywiąc się z powodu hałasu. Kilka tygodni w mieście i jego umiejętności już zaczęły rdzewieć?
Potrząsnął głową i znów Odepchnął się w powietrze, kierując się w stronę szerokiego bulwaru i równoległego do niego kanału. Tak ustalił kierunek lotu, by wylądować na jednej z nowych elektrycznych latarni. Nowoczesne miasto miało tę jedną zaletę, że było w nim mnóstwo metalu.
Uśmiechnął się, po czym rozjarzył stal i Odepchnął się od latarni, wznosząc się wysoko w powietrze. Mgła przepływała obok i wirowała, gdy wiatr uderzał go w twarz. Waxa przeszywał przyjemny dreszcz. Człowiek nie czuł się naprawdę wolny, dopóki nie zerwał okowów grawitacji i nie ruszył w niebo.
Kiedy zaczął opadać, Odepchnął się od kolejnej latarni i ruszył dalej naprzód. Długi szereg metalowych słupów był jak jego osobista linia kolejowa. Przeskakiwał od latarni do latarni, a jego wyczyny przyciągały uwagę pasażerów przejeżdżających powozów, zarówno tych zaprzężonych w konie, jak i tych bez koni.
Uśmiechnął się. Monetostrzelni tacy jak on nie zdarzali się często, ale Elendel było dużym, gęsto zaludnionym miastem. Ci ludzie z pewnością już wcześniej widzieli kogoś, kto skakał po ulicach, odbijając się od metalu. W Elendel Monetostrzelni często pełnili funkcję szybkich gońców.
Rozmiar miasta wciąż go oszałamiał. Mieszkało w nim kilka milionów ludzi, może nawet aż pięć. Nikt nie oszacował dokładnie mieszkańców wszystkich dzielnic – nazywano je Oktantami i, jak można się spodziewać, było ich osiem.
Miliony – nie umiał sobie tego wyobrazić, choć przecież tu dorastał. Zanim opuścił Weathering, sądził, że robi się zbyt duże, choć w miasteczku mogło mieszkać najwyżej dziesięć tysięcy ludzi.
Wylądował na latarni naprzeciwko ogromnej Żelaznej Budowli. Wygiął szyję i spojrzał w górę na potężną konstrukcję. Jej szczyt niknął w mroku. Czy mógłby wspiąć się na coś tak wysokiego? Nie umiał Przyciągać metali, jedynie się od nich Odpychać – nie był mitycznym Zrodzonym z Mgły ze starych historii, jak Ocalały czy Wojowniczka Wstąpienia. Jedna moc allomantyczna i jedna feruchemiczna, to było maksimum. A nawet posiadanie jednej z nich uważano za rzadki przywilej – Podwójni tacy jak Wax byli prawdziwymi wyjątkami.
Wayne twierdził, że znał na pamięć wszystkie możliwe kombinacje Podwójnych. Oczywiście, Wayne twierdził też, że kiedyś ukradł konia, który melodyjnie bekał, więc wszyscy wiedzieli, że jego słowa należy brać ze szczyptą miedzi. Sam Wax nie zwracał większej uwagi na wszelkie definicje i nazwy dla Podwójnych – on sam był Zderzaczem, połączeniem Monetostrzelnego i Muskacza. Rzadko o sobie w ten sposób myślał.
Zaczął napełniać metalmyśli, bransolety, które nosił na przedramionach, pozbawiając się ciężaru i czyniąc się jeszcze lżejszym. Ten ciężar magazynował do wykorzystania w przyszłości. Później, ignorując ostrożniejszą część umysłu, rozjarzył stal i Odepchnął.
Wystrzelił do góry. Szum wiatru zmienił się w ryk, a latarnia była doskonałą kotwicą – mnóstwo metalu, mocno przymocowanego do ziemi – zdolną odepchnąć go wysoko. Leciał pod niewielkim kątem, a kolejne piętra budynku rozmywały się przed nim. Wylądował na wysokości około dwudziestu kondygnacji, kiedy jego Odpychanie od latarni osiągnęło maksimum.
Ta część budynku została już wykończona, pokrywał ją formowany materiał imitujący obrobiony kamień. Ceramika, jak słyszał. Tak często robiono w wypadku wysokich budowli – niższe kondygnacje rzeczywiście budowano z kamienia, a wyższe z czegoś lżejszego.
Chwycił występ. Nie był na tyle lekki, by mógł go porwać wiatr – nie z metalmyślami na ramionach i całą bronią. Co więcej, lżejsze ciało sprawiało, że łatwiej mu się było utrzymać.
Pod nim kłębiła się mgła. Spojrzał w górę, planując kolejny krok. Stal ukazała mu błękitne linie prowadzące do pobliskich źródeł metalu, z których wiele było częścią szkieletu budowli. Odepchnięcie się od każdego z nich sprawiłoby, że oddaliłby się od budynku.
Tutaj, pomyślał, zauważając sporą półkę jakieś pięć stóp wyżej. Wspiął się po ścianie budynku, jego okryte rękawiczkami dłonie bez trudu znajdowały pewny uchwyt na ozdobionej skomplikowanymi wzorami powierzchni. Monetostrzelny szybko uczył się nie bać wysokości. Podciągnął się na półkę, upuścił łuskę i ją przydepnął.
Spojrzał w górę, wyliczając trajektorię. Wyciągnął zza pasa fiolkę, odkorkował ją i wypił płyn z opiłkami metalu. Syknął, kiedy whiskey wypaliła mu gardło. Dobry trunek, z gorzelni Stagina. A niech to, będzie mi jej brakować, kiedy skończy mi się zapas, pomyślał, chowając fiolkę.
Większość Allomantów nie używała whiskey w swoich flakonikach z metalami. Większość Allomantów przegapiła doskonałą okazję. Uśmiechnął się, kiedy poczuł uzupełnienie wewnętrznych zapasów stali, później rozjarzył metal i skoczył.
Wzniósł się w nocne niebo. Niestety, Żelazna Budowla zwężała się ku górze i każda kolejna kondygnacja była nieco cofnięta w stosunku do poprzedniej. To oznaczało, że choć Odepchnął się prosto w górę, wkrótce szybował przez otwartą przestrzeń, otoczony mgłami, a ściana budynku znajdowała się dobre dziesięć stóp od niego.
Wax sięgnął za pazuchę i wyjął krótkolufową śrutówkę z długiej, przypominającej rękaw kieszeni po wewnętrznej stronie płaszcza. Odwrócił się, kierując broń na zewnątrz, oparł ją o bok i wystrzelił.
Był na tyle lekki, że odrzut pchnął go w stronę budynku. Odgłos strzału odbijał się głośnym echem, ale strzelba była załadowana śrutem, zbyt małym, by, spadając, zrobił komuś krzywdę.
Uderzył w ścianę budynku pięć kondygnacji wyżej i chwycił się występu przypominającego iglicę. Ozdoby na tej wysokości wyglądały naprawdę wspaniale. Ale kto miał je oglądać? Potrząsnął głową. Architekci byli dziwnymi gośćmi. Zupełnie niepraktycznymi, w przeciwieństwie do rusznikarzy. Wax wspiął się na kolejną półkę i znów skoczył w górę.
Następny skok sprawił, że Wax znalazł się na poziomie stalowej kratownicy niewykończonych wyższych pięter. Swobodnie przeszedł po dźwigarze i wbiegł po pionowym wsporniku – dzięki zmniejszonemu ciężarowi nie było to szczególnie trudne – po czym wspiął się na najwyższą belkę wystającą ze szczytu budynku.
Wysokość była oszałamiająca. Mimo mgieł okrywających okolicę widział podwójny rząd latarni oświetlających ulicę poniżej. Inne emanowały delikatniejszym blaskiem, rozświetlając miasto jak pływające świece podczas morskiego pogrzebu.
Kiedyś Miasto było jego domem. Zanim przeżył dwadzieścia lat pośród pyłu, w krainie, w której prawo czasem było odległym wspomnieniem, a ludzie uważali powozy za rozrzutność. Co by Lessie pomyślała o jednym z tych pojazdów, z wąskimi kołami, przeznaczonymi do jazdy po pięknie wybrukowanych ulicach miasta? Pojazdów, które napędzała ropa i smar, nie siano i podkowy.
Obrócił się na swojej grzędzie. W ciemności i pośród mgieł trudno było ocenić położenie, ale miał tę przewagę, że młodość spędził właśnie w tych okolicach. Wszystko się zmieniało, ale nie aż tak. Wybrał kierunek, sprawdził rezerwy stali i rzucił się w mrok.
Szkoda, że nie mógł widzieć ziemi poniżej. Wystrzelił wspaniałym łukiem ponad Miasto; Odepchnąwszy się od tych olbrzymich dźwigarów, leciał przez dobre pół minuty. Drapacz chmur stał się jedynie cieniem za jego plecami, a później zniknął. W końcu jego pęd się wyczerpał i zaczął w ciszy opadać pośród mgieł. Pozwalał sobie na to. Kiedy światła się przybliżyły – i widział, że poniżej jest pusto – wycelował w ziemię i pociągnął za spust.
Szarpnięcie na chwilę spowolniło jego spadanie. Odepchnął się od śrutu na ziemi, by zwolnić jeszcze bardziej. Wylądował swobodnie, przykucnięty. Z niezadowoleniem zauważył, że jego strzał uszkodził kilka porządnych płyt chodnika.
A niech to, pomyślał. Przyzwyczajenie się do tego miejsca musiało mu zająć trochę czasu. Jestem jak koń przebijający się przez zatłoczone targowisko, pomyślał, znów chowając śrutówkę pod płaszczem. Brakuje mi finezji. W Dziczy uważano go za wyrafinowanego dżentelmena. Tutaj, jeśli nie będzie uważał, wkrótce udowodni, że jest niewyrobionym prostakiem, za którego i tak uważała go większość szlachetnie urodzonych. To...
Strzały.
Wax zareagował natychmiast. Odepchnął się w bok od żelaznej bramy i przetoczył. Kiedy się wyprostował, od razu sięgnął po broń. Prawą ręką wyciągnął sterriona, lewą sięgnął do śrutówki wciąż ukrytej w specjalnej kieszeni pod płaszczem.
Wpatrzył się w mrok. Czyżby jego bezmyślne strzały przyciągnęły uwagę miejscowych konstabli? Ktoś znów wystrzelił i Wax zmarszczył czoło. Nie, zbyt daleko. Coś się dzieje.
Poczuł, że przeszywa go dreszcz. Skoczył w górę i do przodu, Odpychając się od tej samej żelaznej bramy, żeby wznieść się wyżej. Wylądował na dachu budynku. Tę okolicę wypełniały dwu- i trzypiętrowe kamienice oddzielone od siebie wąskimi przejściami. Jak ludzie mogli żyć bez żadnej przestrzeni wokół? On by oszalał.
Przeszedł po kilku budynkach – jakie to dogodne, że miały płaskie dachy – i zatrzymał się, żeby posłuchać. Serce biło mu coraz szybciej i zrozumiał, że na coś takiego właśnie liczył. Właśnie dlatego poczuł przymus, by opuścić przyjęcie, odnaleźć drapacz chmur i się na niego wspiąć, biec pośród mgieł. W Weathering, kiedy miasteczko urosło, często prowadził nocne patrole.
Rozglądał się za kłopotami. Taki już był. Zacisnął dłoń na sterrionie, kiedy rozległ się kolejny strzał, tym razem bliżej. Ocenił odległość, upuścił łuskę i Odepchnął się w powietrze. Zwiększył swój ciężar do trzech czwartych i już go nie zmniejszał. Trzeba trochę ważyć, żeby skutecznie walczyć.
Mgły kłębiły się i wirowały, zaczepiając go. Nigdy nie dało się przewidzieć, które noce sprowadzą mgły, one były niezależne od pogody. Jednej nocy, wilgotnej i chłodnej, nie pojawiało się nawet jedno pasmo, a inną, z początku suchą jak jesienne liście, mgły opanowywały całkowicie.
Tej nocy były rozproszone, pozostawiając niezłą widoczność. Ciszę przerwał kolejny trzask. Tam, pomyślał Wax. Czując przyjemne ciepło palącej się stali, przeskoczył nad kolejną ulicą, łopocząc pasmami mgielnego płaszcza pośród wirującej mgły i wiatru.
Wylądował cicho i przebiegł pochylony po dachu, unosząc broń na wysokość głowy. Dotarł do krawędzi i spojrzał w dół. Poniżej ktoś ukrył się za stertą skrzyń przy wejściu do bocznej uliczki. Tej mglistej, ciemnej nocy Wax nie widział wielu szczegółów, ale zauważył strzelbę opartą na skrzyni, z lufą skierowaną w stronę grupki ludzi na ulicy. Nosili oni charakterystyczne wypukłe nakrycia głowy miejskich konstabli.
Wax zaczął lekko Odpychać wokół siebie, tworząc w ten sposób bańkę stali. Zasuwa na klapie u jego stóp zadrżała, gdy wpłynął na nią swoją Allomancją. Spojrzał z góry na mężczyznę strzelającego do konstabli. Dobrze by było zrobić coś rzeczywiście z pożytkiem dla miasta, a nie tylko gadać z elegancko ubranymi przedstawicielami klas uprzywilejowanych.
Upuścił łuskę, a jego Allomancja natychmiast przycisnęła ją do dachu. Odepchnął się od niej mocniej i wystrzelił w górę pośród wirujących mgieł. Znacznie zmniejszył swój ciężar, a spadając, Odepchnął się od zasuwki okiennicy, dzięki czemu wylądował dokładnie pośrodku uliczki.
Dzięki stali widział linie wskazujące w stronę czterech postaci, które stały przed nim. W chwili lądowania, gdy mężczyźni zaczęli kląć i obracać się w jego stronę, uniósł sterriona i wycelował w pierwszego z oprychów. Mężczyzna miał postrzępioną brodę i oczy czarne jak noc.
Wax usłyszał kobiecy jęk.
Zamarł, jego broń nie zadrżała, ale nie mógł się poruszyć. Wspomnienia, tak starannie zablokowane w umyśle, przebiły się przez tamę i zalały go. Lessie, z bronią uniesioną do głowy. Jeden strzał. Krew na czerwonych cegłach.
Oprych wycelował w stronę Waxa i wystrzelił. Stalowa bańka odrobinę odchyliła tor lotu i pocisk przebił się przez płaszcz Allomanty, o włos mijając jego żebra.
Próbował strzelić, ale te jęki...
Na Harmonię, pomyślał z przerażeniem. Skierował lufę w dół, wystrzelił w ziemię, Odepchnął się od kuli i wyskoczył z uliczki.
Kule przeszywały powietrze wszędzie wokół niego. Mimo bańki i tak powinien zostać trafiony. Miał duże szczęście, że ocalił życie, gdy wylądował na kolejnym dachu i przetoczył się, po czym rozciągnął płasko, a gzyms chronił go przed pociskami.
Wax z trudem łapał oddech. Idiota, pomyślał o sobie. Głupiec. Nigdy wcześniej nie zamarł w walce, nawet kiedy był całkiem zielony. Nigdy. Jednakże to był pierwszy raz, kiedy próbował do kogoś strzelić od czasu katastrofy w zniszczonej świątyni.
Chciał się wycofać, zawstydzony, lecz zacisnął zęby i podczołgał się do krawędzi dachu. Mężczyźni nadal tam byli. Widział ich teraz lepiej, zebrali się razem i wyraźnie przygotowywali do ucieczki. Pewnie nie chcieli mieć do czynienia z Allomantą.
Wycelował do tego, którego uznał za ich przywódcę. Nim jednak zdążył wystrzelić, mężczyznę powaliły strzały konstabli. Po chwili w uliczce mrowiło się od ludzi w mundurach. Wax uniósł sterriona i odetchnął głęboko.
Tym razem bym wystrzelił, powiedział sobie. Zamarłem tylko w tej jednej chwili. To by się nie powtórzyło. Powiedział to sobie kilkakrotnie, a poniżej konstable wyciągali złoczyńców z uliczki, jednego po drugim.
Nie było żadnej kobiety. Jęki wydawał z siebie jeden z oprychów, który został ranny przed przybyciem Waxa. Mężczyzna wciąż jęczał z bólu, gdy go zabierali.
Konstable nie widzieli Waxa. Odwrócił się i zniknął w mroku.
***
Wkrótce dotarł do rezydencji Ladrianów. Jego miejskiej posiadłości, domu przodków. Nie czuł, że to jego miejsce, ale i tak z niej korzystał.
Okazała rezydencja nie miała wielkich ogrodów, za to cztery eleganckie kondygnacje z balkonami i przyjemne patio na tyłach. Wax upuścił monetę i przeskoczył nad płotem, lądując na dachu stróżówki. Zauważył, że powóz wrócił. Nic dziwnego. Przyzwyczajali się do niego – choć nie wiedział, czy powinno go to cieszyć, czy też raczej zawstydzać.
Odepchnął się od bramy – która zagrzechotała pod naciskiem – i wylądował. Monetostrzelni musieli uczyć się precyzji, w przeciwieństwie do pokrewnych im Allomantów, Żelazoprzyciągaczy, zwanych również Szarpaczami. Ci jedynie wybierali sobie cel i Przyciągali się w jego stronę, choć zazwyczaj jednocześnie ocierali się o boki budynków, robiąc spory hałas. Monetostrzelni musieli być delikatni, staranni, dokładni.
Okiennica nie była zamknięta, tak ją pozostawił. Nie miał ochoty na kontakty z ludźmi. Nieudana konfrontacja ze złoczyńcami bardzo nim wstrząsnęła. Wślizgnął się do ciemnego pokoju, po czym przeszedł przezeń ostrożnie i zaczął nasłuchiwać przy drzwiach. Z korytarza nie dochodziły żadne odgłosy. Cicho otworzył drzwi i wyszedł.
Na korytarzu panowała ciemność, a on nie był Cynookim, zdolnym wyczulić zmysły. Ostrożnie stawiał krok za krokiem, starając się nie potknąć o krawędź dywanu ani nie wpaść na postument.
Jego pokoje znajdowały się na końcu korytarza. Chwycił mosiężną gałkę dłonią w rękawiczce. Doskonale. Ostrożnie otworzył drzwi i wszedł do swojej sypialni. Teraz musiał jedynie...
Po drugiej stronie pokoju otworzyły się inne drzwi, wpuszczając do środka mocne żółte światło. Wax zamarł, choć jego dłoń szybko sięgnęła do sterriona.
W drzwiach stał starzejący się mężczyzna z dużym lichtarzem w dłoniach. Miał na sobie schludną czarną liberię i białe rękawiczki. Na widok Waxa uniósł brew.
– Lordzie Ladrianie – powiedział – widzę, że pan wrócił.
– Aha – odparł Wax, z zawstydzeniem wyciągając rękę spod płaszcza.
– Przygotowałem kąpiel, milordzie.
– Nie prosiłem o kąpiel.
– Owszem, ale biorąc pod uwagę pańskie... rozrywki tej nocy, uznałem, że przygotowanie jej będzie rozsądne. – Pociągnął nosem. – Proch?
– No tak.
– Ufam, że nie zastrzelił pan nikogo zbyt ważnego, milordzie.
Nie, pomyślał Wax. Nie udało mi się.
Tillaume stał w drzwiach, sztywny i pełen dezaprobaty. Nie wypowiedział na głos tego, co bez wątpienia myślał – że zniknięcie Waxa z przyjęcia wywołało pomniejszy skandal i że utrudni to jeszcze bardziej znalezienie odpowiedniej narzeczonej. Nie powiedział, że był rozczarowany. Nie mówił tego wszystkiego, gdyż był w końcu doskonałym służącym lorda.
Poza tym, jego spojrzenie i tak wszystko wyrażało.
– Czy mam przygotować list z przeprosinami do lady Cett, milordzie? Jak mniemam, będzie go oczekiwać, skoro wysłał pan taki list do lorda Stantona.
– Tak, bardzo dobrze.
Wax opuścił palce do pasa i wymacał fiolki z metalami. Czuł rewolwery na biodrach, ciężar śrutówki pod płaszczem. Co ja wyprawiam? Zachowuję się jak idiota.
Nagle poczuł się dziecinnie. Opuścić przyjęcie, żeby patrolować miasto, szukając kłopotów? Co go napadło?
Miał wrażenie, że próbuje coś odzyskać. Część osoby, którą był przed śmiercią Lessie. W głębi duszy wiedział, że mógłby mieć teraz problem ze strzelaniem, i chciał sobie udowodnić, że jest inaczej.
Oblał ten test.
– Milordzie – odezwał się Tillaume, podchodząc bliżej. – Czy wolno mi odezwać się... śmiało?
– Masz moje pozwolenie.
– W tym mieście jest wielu konstabli. I świetnie sobie radzą. Nasz ród ma jednak tylko jednego najwyższego lorda. Tysiące na pana liczą, milordzie.
Tillaume skłonił z szacunkiem głowę, po czym zaczął zapalać świece w sypialni.
Kamerdyner mówił prawdę. Ród Ladrian był jednym z najpotężniejszych w mieście, przynajmniej historycznie. We władzach Miasta Wax reprezentował interesy wszystkich, których zatrudniała jego rodzina. Owszem, oni mieli też przedstawicieli wybieranych przez swoje gildie, ale to na Waxie polegali.
Jego ród niemal zbankrutował – miał wielki potencjał, posiadłości i robotników, ale z winy nierozsądnego wuja brakowało mu pieniędzy i koneksji. Jeśli Wax tego nie zmieni, mogło to oznaczać utratę miejsc pracy, ubóstwo i upadek, gdy inne rody rozdrapią jego posiadłości za niespłacone długi.
Wax przeciągnął palcami po sterrionach. Konstable świetnie sobie radzili na tych ulicach, przyznał sam przed sobą. Nie potrzebowali mnie. To miasto mnie nie potrzebuje, w przeciwieństwie do Weathering.
Kurczowo trzymał się tego, kim był w przeszłości. Ale nie był już tym człowiekiem. Nie mógł nim być. Ludzie potrzebowali go z innych przyczyn.
– Tillaume – powiedział.
Kamerdyner podniósł wzrok znad świec. Rezydencja nie miała jeszcze oświetlenia elektrycznego, choć wkrótce miało zostać zainstalowane. Wuj przed śmiercią opłacił robotników i tych pieniędzy Wax nie mógł odzyskać.
– Tak, milordzie.
Wax zawahał się, powoli wysunął śrutówkę z kieszeni za pazuchą płaszcza, po czym umieścił ją w skrzyni stojącej przy łóżku, obok bliźniaczej broni, którą umieścił tam wcześniej. Zdjął płaszcz i przewiesił go przez ramię. Przez chwilę trzymał go z szacunkiem, po czym również umieścił w skrzyni. Za nim podążyły rewolwery „Sterrion”. Nie były tylko bronią, ale również symbolem życia w Dziczy.
Zamknął wieko skrzyni dawnego życia.
– Weź to, Tillaume – powiedział. – Schowaj gdzieś.
– Tak, milordzie – odparł kamerdyner. – Będzie czekać w gotowości, gdyby pan jej jeszcze potrzebował.
– Nie będę jej potrzebował.
Wax instynktownie dał sobie ostatnią noc pośród mgieł. Ekscytująca wspinaczka na szczyt wieży, noc spędzona w mroku. Wolał skupiać się na tym, jako na swoich osiągnięciach tej nocy, niż na porażce w walce z oprychami.
Ostatni taniec.
– Weź to, Tillaume – powiedział, odwracając się plecami do skrzyni. – Schowaj gdzieś w bezpiecznym miejscu, ale schowaj. Na dobre.
– Tak milordzie – odparł cicho kamerdyner. Wydawał się zadowolony.
I tyle, pomyślał Wax. Wszedł do łazienki. Stróż prawa Wax odszedł.
Nadszedł czas, by stał się lordem Waxilliumem Ladrianem, szesnastym najwyższym lordem rodu Ladrianów, rezydującym w Czwartym Oktancie Elendel.