Sto dni bez słońca

Wyspiarski Don Kichot

Autor: Bartłomiej 'baczko' Łopatka

Sto dni bez słońca
Kontrapunkty Powergraphu to seria wyjątkowa – nie ma w niej utworów, które można by łatwo przydzielić do któregoś z gatunków fantastyki. Zamiast tego wydawnictwo Kosików proponuje pisarzy z fantastycznymi korzeniami, którzy powoli przechodzą do mainstreamu. Po Twardochu, Małeckim i Cetnarowskim przyszła pora na Szostaka.

Sto dni bez słońca nie przypomina niczego, co dotąd stworzył ten pisarz. Zamiast skupiać się na lokalności, folklorze i przemijaniu tradycji (Oberki do końca świata, cykl o Smoczogórach) czy też Polakach, ich portrecie i historii (Trylogia krakowska), pomijając prawie całkowicie mitotwórstwo, tym razem Szostak idzie w ostrą satyrę. Na co? Można powiedzieć, że na polską humanistykę, na stereotypowe i naganne praktyki obecne w tej gałęzi nauki. Dostaje się także naszej rodzimej fantastyce, obecnym w niej schematom oraz oceniającym ją recenzentom. Ale zatrzymywanie się na tym pierwszym, dość płytkim poziomie Stu dni… byłoby niesprawiedliwe dla autora. Owszem, rzecz świetnie sprawdza się jako napisana pięknym językiem satyra z narratorem, którego nie sposób polubić – ale to nie wszystko, co można z tej powieści wyczytać.

Jak sam Szostak wspominał na Pyrkonie – to powieść inspirowana Don Kichotem Cervantesa. Przedstawia obraz człowieka, który nie zgadza się z tym, jak wygląda świat, i kreuje własną wizję rzeczywistości, dopasowując najbardziej niedorzeczne wydarzenia do własnego sposobu postrzegania. Z wszelkich absurdów konsekwentnie wyciąga wnioski i prowadzi spójną (przynajmniej dla siebie) narrację, odgrywając we własnym umyśle spektakl, którego jest głównym aktorem i reżyserem. Najsilniej uderza to, z jaką łatwością przychodzi mu kreacja olbrzymów na miejscu wiatraków i jak wpływa to na czytelniczy odbiór tej pozycji. O ile na początku można zignorować pewne nieścisłości czy rozbieżności pomiędzy postawą narratora a przedstawionymi wydarzeniami, to zaczynają one narastać wraz z lekturą; wraz z nimi nasila się nieufność wobec głównego bohatera, aż czytelnik musi próbować sam zrekonstruować oba światy (realny i wyobrażony) i jakoś je od siebie oddzielić. Być może Srebroń wcale nie konfabuluje tak bardzo, jak by się to wydawało na pierwszy rzut oka? Z konwencji przyjętej przez Szostaka wyłania się także przerażający wniosek – skoro tak łatwo można zniekształcać obraz rzeczywistości, to na ile my sami jesteśmy na co dzień podobni Don Kichotowi i zmieniamy to, co widzimy, dla utrzymania własnych złudzeń i urojeń?

Jednak próba zmierzenia się z samym sobą za pomocą tej książki może okazać się trudna z powodu osoby narratora. Lesław Srebroń, polski znawca fantastyki zesłany na Finnegany, jest bardzo irytujący. Znakomicie spełnia rolę przydzieloną mu przez autora, doprowadzając czytelnika do szewskiej pasji. Duża w tym zasługa świetnego języka, doskonale dopasowanego do osobowości Srebronia i jego przeżyć. Postawa narratora powoduje automatyczną próbę odgrodzenia się od wszystkiego, co ten sobą prezentuje – a to znacznie utrudnia introspekcję.

Sto dni bez słońca, jak zwykle w przypadku prozy Szostaka, to interesująca literacka przygoda. Choć tym razem bez folkloru, fantastyki, za to z dużą ilością autorefleksji i uśmiechania się pod nosem.