Sto dni bez słońca

Czyli jak uratować cywilizację

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Sto dni bez słońca
Sto dni bez słońca to Wit Szostak, jakiego wcześniej nie było: pełen ironii, często nawet złośliwy, krytyczny, bezlitosny dla swych bohaterów. Trudno jednak oczekiwać, żeby było inaczej, skoro jego najnowsza powieść jest celną satyrą.

Lesław Srebroń trafia na Finnegany nie przez przypadek. Ten młody, choć już bardzo doświadczony humanista udaje się na stypendium do znanej całemu światu uczelni St. Brendan. W swojej skromności długo ukrywa przed kolegami, że nauczanie chłonnych wiedzy studentów nie jest dla niego priorytetem. Polski wykładowca chce znacznie więcej: jego plan ma doprowadzić do uratowania przeżartej zgnilizną współczesnej cywilizacji europejskiej.

Czytelnicy zaznajomieni z prozą Wita Szostaka wiedzą, że nieustanny ruch i ciągłe zmiany są swoistym motorem napędowym jego pisarstwa. Wystarczy przywołać przykład Trylogii krakowskiej, zamkniętej wydaną w roku 2012 Fugą. Każdy kolejny tom sagi różnił się od poprzedniego, każdy smakował nieco inaczej. Nad wszystkim jednak stała jedna myśl, wszystko zostało złożone w spójną całość. Sto dni bez słońca natomiast to coś zupełnie nowego w dorobku krakowskiego autora.

Od razu po rozpoczęciu lektury czytelnik zostaje rzucony na głęboką wodę. Wielki polski humanista bez habilitacji, na którą nie bardzo miał czas, stypendium na elitarnej uczelni, o której nikt nie słyszał, wielcy badacze, których opus magnum są prace na temat motywu winorośli w literaturze bałkańskiej... Sam zasiadłem do lektury bez wcześniejszego zapoznania się z blurbem, przez co przeżyłem szok. Szostak bezlitośnie chłoszcze biczem ironii każdego, kto się nawinie: akademików zajmujących się nauką tylko dlatego, że nie mają innego pomysłu na życie, tworzących bezmyślną fantastykę autorów i dających się nabrać na ich eskapistyczne sztuczki czytelników, oderwanych od życia marzycieli. Wśród tych ostatnich znajduje się największa ofiara Szostaka: Lesław Srebroń we własnej osobie.

Główny bohater i narrator Stu dni bez słońca żyje w świecie zbudowanym z niedorzecznych złudzeń. Choć jest podrzędnym badaczem twórczości nieznanego nikomu pisarza, nie zauważa, iż jego praca nie ma najmniejszego sensu; więcej nawet: przypisuje jej olbrzymią rolę, twierdząc, że proza Filipa Włócznika stanie się objawieniem na światową skalę. To jednak dopiero początek – równie absurdalne jest przekonanie Srebronia o wielkości St. Brendan, które na samym początku przyrównuje do Oksfordu. Później pojawia się projekt ratowania cywilizacji... Donkiszoteria w najczystszej postaci.

Lesław Srebroń nie jest jednak postacią czysto komiczną, a Sto dni bez słońca ma do zaoferowania więcej niż olbrzymie dawki absurdu. Na przykładzie protagonisty Szostak pokazuje, że każde marzenie ma swoją cenę. Główny bohater próbuje pobudzić do działania otaczających go ludzi, a jedynym, co dostaje w zamian są złośliwe uśmieszki i szepty za plecami. Z każdą kolejną stroną czytelnik coraz mocniej współczuje Srebroniowi, który, mimo wyraźnych znaków, nie potrafi dostrzec ściany obojętności. W pewnym momencie sam o sobie (nieświadomie) mówi: "On żyje iluzją, w niezbyt rozgarniętych mnichach widzi mądrych uczonych, żyje nadzieją, że dopuszczą go do swych tajemnic; ja jestem członkiem (fellow)". Ten krótki cytat doskonale oddaje ducha najnowszej książki Wita Szostaka: w tej powieści jest miejsce na śmiech, ale trudno nie zauważyć, iż pokazuje ona gorzki los niewłaściwego człowieka w niewłaściwym miejscu. Nieprzyjemny posmak pozostaje na języku jeszcze długo po zakończeniu lektury.

Sto dni bez słońca to krótka, ale bardzo treściwa i zabawna opowieść, która jednak potrafi także zmusić do głębszego zastanowienia. Jeżeli z wytęsknieniem czekaliście na nowego Wita Szostaka, zastanawiając się, czy wciąż będzie poddawał swoją prozę metamorfozom, na pewno się nie zawiedziecie: to książka inna niż jego poprzednie powieści, ale równie dobra.