Stalowe Szczury. Otto

Eksplozja czy niewypał?

Autor: Marcin 'Karriari' Martyniuk

Stalowe Szczury. Otto
Od początku cyklu o Stalowych Szczurach Michał Gołkowski stawia na lekką rozrywkę i zabawę z alternatywną wizją pierwszej wojny światowej. Czwarty tom nie jest w wyjątkiem od reguły i, podobnie jak wcześniejsze odsłony serii, raz bawi, a kiedy indziej nuży.

Wydarzenia opisane w Otto chronologicznie poprzedzają te z wydanych na początku serii Błota i Chwały. Historia rozpoczyna się w 1918 roku, chwilę po przypuszczeniu przez wojska Drugiej Rzeszy udanego szturmu na francuską stolicę. Wśród agresorów znalazł się kapral Otto Pfilch, jeden z najsympatyczniejszych bohaterów poznanych w poprzednich książkach. Wraz z pozostałymi członkami oddziału ma za zadanie postawić "kropkę nad i", wysadzając państwowe archiwum w Paryżu. Nie dość, że nie wszystko idzie zgodnie z planem, to na dodatek niedługo potem żołnierze natrafiają na ciężarówkę z niespodziewanym ładunkiem.

Najnowszej odsłonie cyklu bliżej do awanturniczych Błota lub Chwały niż starającego się uchwycić szpiegowską atmosferę Königsberga. Osadzenie Ottona Pfilcha w roli głównej sugerowało podążanie ścieżką lasek dynamitu, granatów i eksplozji, aczkolwiek tylko w paru momentach sympatyczny kapral ma okazję zademonstrować swoją biegłość w dziedzinie ładunków wybuchowych. Podobnie jak reszta oddziału, więcej czasu poświęca próbie wzbogacenia się w trakcie wojennej zawieruchy, co Gołkowski uczynił jednym z najistotniejszych wątków powieści. Znalazło się także miejsce na zaprezentowanie koszmaru wojennej codzienności, choć w lekkim wydaniu. Pisarz wprawdzie pokazuje okropieństwa i absurdy wojaczki, lecz czyni to mimochodem, przeplatając co bardziej krwiste opisy z istną komedią pomyłek, jaką serwuje nam poprzez wyolbrzymianie niektórych cech stereotypowych bohaterów. Marginalizowanie koszmaru wojny działa na korzyść książki, w której autor nie miał kronikarskich zapędów, a jedynie chciał dostarczyć czytelnikom rozrywki.

Niejednokrotnie miałem okazję zaobserwować, jak w swoich powieściach Michał Gołkowski najpierw wartko rozwija fabułę, by pod koniec stracić niemal cały impet. Dokładnie to dzieje się w najnowszej odsłonie Stalowych Szczurów. Udany początek zwiastuje literaturę lekką i przyjemną, lecz w okolicach połowy lektura zaczyna się dłużyć. Dynamika przedstawionych wydarzeń spada, dotkliwie daje o sobie znać powtarzalność humoru zawartego w dialogach pomiędzy Żydem, Niemcem i Polakiem, zaś ostatnie kilkadziesiąt stron to już totalne wytracanie tempa i wypatrywanie puenty. Może byłoby to łatwiejsze do przełknięcia, gdyby nie rażąca schematyczność postaci. Poza Ottonem i Franzem bohaterowie zawodzą i są zwyczajnie nieciekawi. Nie ma co liczyć na pogłębione charakterystyki żołnierzy, gdyż większość z nich jest mocno przerysowana, co czasem pozwoliło wzmocnić komizm, ale przede wszystkim przyczyniło się do narastającego zmęczenia czytelnika. Na minus wyróżniają się: szeregowy Weiss, do bólu groteskowy w swym oddaniu idei niemieckiej rasy panów, oraz Blumstein, którego charakterystyczny sposób składania zdań przyćmiewa nie mniej charakterystyczny okrzyk wtrącany na każdym kroku. W pierwszych etapach historii ich sprzeczki i odzywki bawią, ale po kilkudziesięciu stronach przychodzi zwątpienie. W końcu ile można grać tą samą kartą?

Po romansie z powieścią szpiegowską w przeciętnym Königsbergu Gołkowski powrócił do snucia historii o żołdakach na pierwszych liniach frontu i ponownie uraczył czytelników radosną, niczym nieskrępowaną opowiastką. Miłośnicy lekkich lektur z dozą humoru powinni być zadowoleni, aczkolwiek po lekturze Ottona mam wrażenie, że najlepsze w Stalowych Szczurach widzieliśmy na początku.