Smocze koncerze

Z szabelką na UFO

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Smocze koncerze
Jan Gniński wyrusza z poselstwem do Stambułu, aby podjąć próbę naprawy trudnych w ostatnim czasie stosunków polsko-tureckich. Towarzyszy mu wielu rycerzy, wśród nich pan Michał Piotrowski. Szybko okazuje się, że misja dyplomatyczna musi zejść na drugi plan, bo Imperium gnębi dużo poważniejszy problem: w jego granicach pojawili się... Obcy.

Najnowsza powieść Sawickiego jest mocno podzielona, a granica przebiega w miejscu oczywistym: pomiędzy ludźmi i Obcymi. Ta pierwsza rzeczywistość wydaje się intrygująca: przygnieceni serią wojennych porażek panowie szlachta muszą przełknąć wybujałą dumę i układać się z podłym bisurmanem. Szybko okazuje się jednak, że pisarz nie miał szczególnie ciekawego pomysłu na poruszenie kwestii polsko-tureckiej i całymi garściami zaczerpnął z popkulturowych klisz – konflikt rozgrywa się zatem między rozbestwionymi, rozmiłowanymi zarówno w bitce, jak i wypitce podgolonymi łbami, a knującymi bez ustanku i nieznającymi pojęcia honoru Osmanami. Banalizacja idzie w Smoczych koncerzach tak daleko, że odnajdziemy nawet króla przedstawionego jako pociesznego grubaska oraz zdradzieckiego Litwina, który ostentacyjnie gardzi Koroną. Jedyną próbą przełamania tego schematu jest wprowadzenie na scenę Doroty Falak: Polki, która odnalazła swoje miejsce w samym środku tureckiego Imperium. Potraktowanie historii z przymrużeniem oka – tak, jak najbardziej; sprowadzenie jej do roli banalnego i, co najgorsze w tym wypadku, nieśmiesznego tła – nie.

W wątku fantastycznonaukowym sprawa ma się nieco lepiej, głównie za sprawą bardzo ciekawego zjawiska, jakim bez wątpienia jest Wielojaźń. Obcy, którzy swoją inwazję przeprowadzają przy pomocy informacji sprawdziliby się nawet w dużo poważniejszej powieści. I choć w Smoczych koncerzach okazuje się ona tylko straszakiem, a prawdziwą robotę wykonują kolejne stada potworów, to przynajmniej opisy ich walk z kolejnymi zastępami rycerzy czyta się z przyjemnością, bo są efektowne i dynamiczne. Nieźle sprawdza się także napędzająca fabułę idea człowieka opętanego przez Obcego – choć to kolejna klisza w Smoczych koncerzach, to Sawicki bardzo ciekawie pisze o procesie zespolenia umysłów dwóch odmiennych istot.

Łatwo dojść do wniosku, że to co najważniejsze w powieści rozgrywa się tam, gdzie krzyżują się te dwa światy. I tutaj książka nie wypada najlepiej – przede wszystkim brakuje przekonujących bohaterów, z którymi czytelnik mógłby przeżywać wielkie emocje. Niestety, postaci Sawickiego są papierowe: nie przekonują czytelnika ani nudnawy pan Michał, ani walcząca o status niezależnej kobiety Dorota, odrzucająca wszystkie swoje ideały bez chwili wahania, aby stać się kochanką Tayyara. Paradoksalnie to on wywołuje największą sympatię u odbiorcy: zdrajca swej rasy, krwiożerczy demiurg, który teoretycznie zasługuje na pogardę, ale - jako jedyny - okazuje się skrywać prawdziwe emocje. Docenić należy natomiast świetny finał, w którym cała światotwórcza machina zazębia się i zaczyna działać – ostatnie kilka scen pokazuje, że cała ta afera z najazdem Obcych ma spory, ale nie do końca wykorzystany potencjał.

Smocze koncerze to książka, którą niezwykle trudno ocenić. Z pewnością nie wypada podchodzić do niej zupełnie poważnie: choć istnieją dowody tego, że science fiction z powieścią historyczną połączyć można w sposób przekonujący i robiący wrażenie (moim ulubionym przykładem jest Eifelheim, czyli pierwszy kontakt w głębokim średniowieczu), to łatwo da się zauważyć, iż Andrzej W. Sawicki bawi się konwencją i raczej próbuje czytelnika bawić, niż poruszyć czy zaskoczyć. Takie podejście, wbrew pozorom, wymaga od pisarza – szczególnie tworzącego fantastykę – bardzo dużo: wykreowania fascynujących bohaterów, stworzenia wciągającej fabuły, poprowadzenia historii tak, aby odbiorca nie zwracał uwagi na koncepcyjne mielizny czy potknięcia. Niestety, pisarz nie do końca poradził sobie z tym zadaniami: choć miał kilka dobrych pomysłów, to towarzyszy im wiele poważnych wad.