» Fragmenty książek » Skrzydła nocy

Skrzydła nocy


wersja do druku

Skrzydła nocy

1

 

Miasto Roum zbudowano na siedmiu wzgórzach. Mówią, że było stolicą ludzkości w jednym z wcześniejszych cykli, lecz o tym nie wiem nic, bo zadaniem mej gildii była Straż, nie Pamiętanie. A jednak gdy po raz pierwszy ukazało się mym oczom na południu, oświetlone promieniami zachodzącego słońca, poznałem, że w minionych czasach musiało wiele znaczyć, a i dziś było wielkie i mieszkało w nim wiele tysięcy dusz.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Jasne, o barwie kości, wieże Roumu rysowały się wyraźnie na tle ciemniejącego nieba. Mrugające światła wabiły. Po mojej lewej ręce niebo płonęło chwałą, choć słońce ustępowało pola ciemności, a pasma lazuru, fioletu, szkarłatu wiły się i splatały w tańcu sprowadzającym na świat noc. Po mojej prawej ręce królowała czerń. Próbowałem rozpoznać siedem wzgórz, nie rozpoznałem ich, a jednak ani przez chwilę nie wątpiłem, że to musi być dostojny Roum, ku któremu skręcają wszystkie drogi. Czułem zachwyt. I szacunek dla dzieła sprzed tak wielu lat, dzieła naszych dziadów.

Odpoczywaliśmy przy długiej prostej drodze z dobrym widokiem na miasto.

– Jest ogromne – powiedziałem. – Znajdziemy pracę.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Przy mym boku Avluela poruszyła delikatnymi skrzydłami.

– A jedzenie? – spytała wysokim, śpiewnym głosem. – Dach nad głową? Wino?

– To też. To też.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

– Jak długo idziemy, Strażniku? – spytała.

– Dwa dni. Trzy noce.

– Gdybym leciała, trwałoby to krócej.

– Dla ciebie – powiedziałem. – Zostawiłabyś nas za sobą i nigdy byśmy się już nie spotkali. Naprawdę tego chcesz?

Podeszła, otarła się o szorstkie płótno rękawa, a potem przytuliła się do mnie jak mógłby to zrobić rozpieszczony kot. Rozwinęła skrzydła, szerokie, cienkie niczym utkane z pajęczyny; widziałem przez nie zachód słońca, światło zapadającego zmierzchu, łagodne, rozproszone, magiczne. Odetchnąłem zapachem jej kruczoczarnych włosów. Wyciągnąłem ręce, objąłem smukłe, chłopięce ciało.

– Przecież wiesz, jak bardzo pragnę pozostać przy tobie na zawsze, Strażniku. Na zawsze!

– Wiem, Avuelo.

– Będziemy szczęśliwi? W Roumie?

– Będziemy szczęśliwi – obiecałem i wypuściłem ją z objęć.

– Nie wejdziemy do miasta? Teraz?

– Sądzę, że lepiej zrobimy, czekając na Gormona – powiedziałem. – Wkrótce powinien wrócić, przynieść wieści.

Nie chciałem mówić jej, jak bardzo jestem zmęczony. Była przecież dzieckiem, liczącym sobie zaledwie siedemnaście wiosen. Cóż mogła wiedzieć o dolegliwościach wieku? A ja byłem stary. Nie tak stary jak Roum, ale stary.

– Czekamy – powiedziała. – Czy mogę polecieć?

– Polecieć? Tak. Oczywiście, tak.

Kucnąłem przy naszym wózku. Rozgrzałem ręce nad pulsującym generatorem. Avluela przygotowywała się do lotu. Najpierw zdjęła ubranie, bowiem kruche skrzydła nie zdołałyby unieść jego ciężaru. Szybko i zręcznie zrzuciła z drobnych stóp przezroczyste, niczym ze szkła, pęcherze, zdjęła czerwoną kurtkę i miękkie, futrzane legginsy. Gasnące światło zachodu obmyło jej smukłą sylwetkę. Jak wszyscy Latacze posiadała tylko konieczne minimum ciała: zaledwie zaznaczone piersi, płaskie pośladki, uda tak chude, że kiedy stała na baczność, pojawiała się między nimi kilkucentymetrowa szczelina. Czy ważyła więcej niż nasz ziemski cetnar? Bardzo wątpię. Ilekroć tak na nią patrzyłem, czułem obrzydzenie do samego siebie, niezdarnego, przykutego do ziemi, tak... cielesnego. A przecież jestem drobnym mężczyzną.

Przyklękła na poboczu. Zaciśnięte w pięści dłonie oparła na ziemi. Pochyliła głowę, dotknąwszy czołem kolan. Wyszeptała ­nieznane mi rytualne zaklęcie Lataczy. Jej kruche skrzydła zadrżały, nabrały życia, rozpostarły się; powiewały niczym płaszcz w podmuchach wiatru. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, jak coś tak delikatnego potrafi unieść z powierzchni ziemi człowieka, choćby ludzką drobinkę jak moja Avluela. To nie były skrzydła jastrzębia, lecz motyla, żyłkowane, przezroczyste, tu i ówdzie ozdobione barwnymi plamami: hebanowoczarnymi, turkusowymi, szkarłatnymi. Bardzo wytrzymałe więzadła mocowały je do płaskich mięśni pod ostrymi łopatkami. Avlueli brakowało jednak silnego mostka stworzeń latających, a także pasów mięśni prążkowanych, bez których lot wydaje się niemożliwy. Och, wiedziałem, że Latacze nie zawdzięczają opanowania swej sztuki wyłącznie mięśniom, że tę niezwykłą zdolność uzyskują dzięki praktykom wręcz mistycznym. Niech i tak będzie. Ja, jeden ze Strażników, sceptycznie patrzyłem na praktyki co bardziej fantastycznych gildii.

Avluela wypowiedziała należne formuły. Wstała, chwyciła wiatr, uniosła się w powietrze na kilkadziesiąt centymetrów. Znieruchomiała zawieszona pomiędzy niebem a ziemią, tylko jej skrzydła poruszały się szybko. Noc jeszcze nie nadeszła, a skrzydła Avlueli były skrzydłami nocy. Za dnia nie mogła latać, za dnia straszne ciśnienie wiatru słonecznego rzuciłoby nią w dół. I ta pora, zawieszona między zmrokiem i ciemnością, nie była najlepszą do lotów. Widziałem, jak resztka światła znosi ją na wschód, jak dziewczyna porusza gwałtownie nie tylko skrzydłami, lecz i ramionami. Widziałem jej ściągniętą wysiłkiem twarzyczkę. Widziałem wargi, poruszające się, wypowiadające słowa zaklęć. Wygięła się nagle i wyprostowała, głowa w jedną stronę, pupa w drugą. Zawisła poziomo, twarzą w dół. Skrzydła walczyły z opierającym się im powietrzem.

Leć, Avluelo! Leć!

Avluela poleciała, jakby samą siłą woli zdolna była pokonać moc nadal tlącego się światła.

Z wielką przyjemnością przyglądałem się nagiemu ciału na tle ciemnego nieba. Mogłem obserwować je bez problemu, bo my, Strażnicy, mamy bystre oczy. Uniosła się na wysokość swego pięciokrotnego wzrostu, a jej w pełni rozłożone skrzydła zasłaniały mi częściowo widok na Roum. Pomachała do mnie. Posłałem jej pocałunek, wypowiedziałem słowa miłości. Strażnicy nie żenią się, nie mają też potomstwa, lecz Avluela była dla mnie jak córka. Czułem dumę z jej lotu. Spotkaliśmy się w Agupcie, wędrowaliśmy razem od roku, a mnie już wydawało się, że znam ją całe długie życie. Od niej brałem siłę w chwilach słabości. Nie wiem, co ona brała ode mnie: bezpieczeństwo, wiedzę, poczucie ciągłości z czasami sprzed jej narodzin? Miałem tylko nadzieję, że kocha mnie tak, jak ja kocham ją.

Wzleciała wysoko. Wzbijała się, krążyła, nurkowała, wirowała, tańczyła. Długie czarne włosy miękko spływały jej z głowy. Ciało wydawało się zaledwie przypadkowym dodatkiem do pary ogromnych skrzydeł – lśniących, pulsujących, rozświetlających noc. Uniosła się jeszcze wyżej, manifestując radosną wolność od grawitacji, pozostawiając w dole mnie, istotę ciężką i niezdarną. Nagle, jak smukła rakieta, pomknęła w kierunku Roumu. Widziałem jej stopy oraz czubki skrzydeł. A potem nie widziałem już nic.

Westchnąłem. Włożyłem dłonie pod pachy, by choć trochę je ogrzać. Jak to możliwe, że tak dotkliwie odczuwałem chłód zimy, a dziewczynka, Avluela, wznosiła się do nieba radosna i naga?

Nadeszła dwunasta z dwudziestu godzin. Czas, bym wypełnił nałożony na mnie obowiązek Straży. Podszedłem do wózka, otworzyłem skrzynki, przygotowałem instrumenty. Niektóre tarcze pożółkły i wyblakły, z igieł wskaźników spełzła fosforyzująca farba, obudowy szpeciły plamy morskiej wody, pamiątka z czasów, gdy na Ziemskim Oceanie zaatakowali mnie piraci. Rozpocząłem przygotowania, wytarte, popękane przyciski i dźwignie łatwo poddawały się dotykowi mych dłoni. Najpierw modlisz się o czysty, wnikliwy umysł, potem nawiązujesz łączność z instrumentami, a dopiero potem rozpoczynasz Straż, badasz gwiaździste niebo w poszukiwaniu wrogów ludzkości. Takie miałem umiejętności i tym się zajmowałem. Chwyciłem rączki, położyłem palce na przyciskach. Opróżniłem umysł, byłem gotów złączyć się w jedno z zespołem moich aparatów.

Zaledwie zdążyłem przekroczyć próg świadomości, dopiero wchodziłem w pierwszą fazę Straży, kiedy za moimi plecami rozległ się głęboki, dźwięczny głos.

– Jak leci, Strażniku?

Oparłem się ciężko o wózek. Tak nagłe, niespodziewane oderwanie od pracy wywołuje wręcz fizyczny ból. Przez chwilę czułem szpony zaciskające się na mym sercu. Twarz mi płonęła, nie mogłem skupić wzroku, gardło miałem suche. Najszybciej jak to możliwe przedsięwziąłem środki zapobiegawcze, złagodziłem szok metaboliczny, oderwałem się od instrumentów. Ukrywając drżenie, odwróciłem się powoli.

Za mną stał beztroski Gormon, ostatni członek naszej małej grupki. Uśmiechał się, jakby moje cierpienie go rozweselało, a ja nie mogłem się na niego gniewać. Nie okazuje się gniewu komuś, kto nie należy do żadnej gildii, niezależnie od rozmiaru prowo­kacji.

Niechętnie, z wysiłkiem, spytałem go, czy dobrze wykorzystał czas.

– Bardzo dobrze – powiedział. – Gdzie Avluela?

Podniosłem palec do nieba. Gormon skinął głową.

– Czego się dowiedziałeś? – spytałem.

– Że przed sobą mamy Roum, z całą pewnością.

– W to przecież nie wątpiliśmy.

– Ja wątpiłem. Ale teraz mam dowód.

– Tak?

– W nadkieszeni. Patrz.

Wyciągnął torbę spod tuniki. Postawił ją obok mnie, na chodniku, i rozciągnął tak, by móc włożyć do środka obie dłonie. Postękując cicho, wyjął z niej z wysiłkiem coś ciężkiego, biały kamień, tak, zobaczyłem długą białą kolumnę, kanelowaną, zniszczoną przez czas.

– Ze świątyni imperialnegoego Roumu – oznajmił z dumą.

– Nie powinieneś jej zabierać.

– Zaczekaj! – krzyknął. Znów sięgnął do nadkieszeni. Tym razem wyciągnął garść metalowych krążków. Rzucił mi je pod stopy.

– Monety! Pieniądze! Spójrz na nie, Strażniku. Spójrz w twarz cesarzom!

– Komu?

– Starożytnym władcom. Nie znasz historii wcześniejszych cykli?

Przyglądałem się mu z zainteresowaniem.

– Twierdzisz, że jesteś partaczem, Gormonie. Czy to możliwe, byś był Pamiętającym i ukrywał przede mną ten fakt?

– Spójrz mi w twarz, Strażniku. Czy mogę należeć do gildii? Czy któraś z nich przyjęłaby Odmieńca?

– To prawda – przyznałem.

Złotawe ciało, gruba, jakby nawoskowana skóra, czerwone źrenice, twarde ząbkowane wargi. Gormona wyhodowano na środkach teratogennych. Był potworem, na swój sposób przystojnym, a jednak potworem. Nie stosowały się do niego prawa i zwyczaje ludzkości, tak jak praktykuje się je w Trzecim Cyklu cywilizacji. Gildia Odmieńców nie istnieje.

– Jest tego więcej – oznajmił.

Nadkieszeń ma pojemność nieskończoną. Jeśli zajdzie taka potrzeba, w jej szary elastyczny otwór można włożyć cały świat, a jednak nie będzie dłuższa od ramienia mężczyzny. Gormon zaczął z niej wyciągać części jakichś maszyn, szpule do czytania, zobaczyłem kanciasty odłamek brązowego metalu, być może jakieś antyczne narzędzie, trzy prostokąty błyszczącego szkła, pięć kartek papieru – papieru! – i mnóstwo innych reliktów, pamiątek z przeszłości.

– Widzisz, Strażniku – cieszył się. – Warto było nadłożyć drogi. Bo to nie są jakieś przypadkowe trofea. Wszystko zapisano, wszystko oznaczono: warstwa, przypuszczalny wiek, pozycja in situ. Mamy tu wiele tysięcy lat miasta Roum.

– Uznałeś, że wolno ci zbierać cenne przedmioty? – spytałem z powątpiewaniem.

– Dlaczego nie? Komu będzie ich brakowało? Kto w tym cyklu interesuje się przeszłością?

– Pamiętający.

– Autentyczne przedmioty nie są im potrzebne do pracy.

– A tobie do czego są potrzebne?

– Interesują mnie, Strażniku. Jestem partaczem ale czy oznacza to, że nie wolno mi interesować się nauką? Czy potworowi nie wolno poszukiwać wiedzy?

– Wolno, oczywiście, że wolno. Poszukuj sobie, czego chcesz, wypełniaj życie, jak chcesz. Przed nami Roum. Wejdziemy do miasta o świcie. Mam nadzieję na znalezienie tam pracy.

– Z tym możesz mieć trudności.

– Jak to?

– W Roumie jest niewątpliwie wielu Strażników. Może się okazać, że na twoje umiejętności nie ma wielkiego popytu.

– Poszukam protekcji księcia Roumu – powiedziałem.

– Książę Roumu jest człowiekiem twardym, zimnym i okrutnym.

– Dużo o nim wiesz?

Gormon wzruszył ramionami.

– Coś wiem. – Zaczął pakować swe zbiory do nadkieszeni. – Ale spróbuj, Strażniku, spróbuj. Co masz do stracenia?

– Istotnie. Nic.

Gormon roześmiał się. Ja się nie śmiałem.

Gdy on bawił się świadectwami przeszłości, ja wpadałem w coraz głębszą depresję wywołaną jego słowami. Taki był pewny siebie w naszym chwiejnym świecie, choć nawet nie należał do gildii, ten zmutowany potwór, człowiek od pierwszego rzutu oka nieludzki, taki opanowany, taki swobodny. Żył, nie poświęcając uwagi nieszczęściom, kpił z przyznających się do strachu.

Gormon wędrował z nami od dziewięciu dni. Spotkaliśmy się w starożytnym nadmorskim mieście na południu, u stóp wulkanu. Nie proponowałem mu, żeby do nas dołączył, sam się wprosił, a że wstawiła się za nim Avulela, nie mogłem protestować. Drogi o tej porze roku są zimne i ciemne, nie brak przy nich groźnych zwierząt i starszy człowiek, wędrujący z młodą dziewczyną, może tylko cieszyć się z towarzystwa kogoś odpowiednio silnego. A jednak były chwile, kiedy żałowałem, że jest z nami. Na przykład ta chwila.

Wolnym krokiem podszedłem do moich urządzeń. Gormon odprowadził mnie wzrokiem.

– Czyżbym przerwał ci Straż? – spytał.

– Przerwałeś – przytaknąłem, nie podnosząc głosu.

– Przepraszam. Idź, zacznij od nowa. Zostawię cię w spokoju.

Uśmiechnął się do mnie swym charakterystycznym krzywym, lecz olśniewającym uśmiechem, tak pełnym wdzięku, że w jednej chwili usunął żądło mimowolnej arogancji z wypowiedzianych słów.

Przesunąłem dźwignie, wcisnąłem przyciski, wbiłem wzrok we wskaźniki, lecz nie osiągnąłem stanu Strażowania. Nie potrafiłem uwolnić się od ciężaru bliskości Gormona i obawy, że znów, mimo obietnic, boleśnie zakłóci mi koncentrację. W końcu odwróciłem się na pięcie. Gormon stał po przeciwnej stronie drogi. Zadarł głowę, wypatrywał Avlueli. Popatrzył na mnie, nim skończyłem się obracać.

– Coś nie tak, Strażniku?

– Nie. Chwila nie sprzyja mej pracy. Zaczekam.

– Powiedz mi... jeśli wrogowie Ziemi zechcą przybyć do nas z gwiazd, czy twoje maszyny ci o tym powiedzą?

– Ufam, że tak.

– A potem?

– Poinformuję Obrońców.

– I tak dokonasz dzieła życia?

– Być może – przyznałem.

– Ale dlaczego jest was cała gildia? Dlaczego nie istnieje jakieś centrum, z którego Strażnicy penetrują niebo? Po co komu banda włóczęgów wędrujących z miejsca na miejsce?

– Im więcej jest punktów, z których prowadzimy obserwacje, tym większa szansa wczesnego wykrycia inwazji.

– A więc Strażnik może włączyć maszyny i nie zobaczyć niczego, choć napastnik już tu jest?

– Możliwe. I dlatego praktykujemy nadmiarowość.

– Czasami mam wrażenie – Gormon roześmiał się – że mocno z nią przesadzacie. Wierzysz w inwazję? Naprawdę?

– Wierzę – odparłem urażony do żywego. – Bez tej wiary moje życie nie miałoby sensu.

– Czego ludzie z gwiazd mogliby chcieć od Ziemi? Co my tu właściwie mamy, poza resztkami dawno upadłych imperiów? Na co byłby im żałosny Roum? Perris? Jorslema? Miasta w ruinie, pod władzą skretyniałych książąt. Odwagi, Strażniku! Przyznaj, że inwazja jest mitem, a ty cztery razy dziennie wykonujesz czynności pozbawione sensu.

– Moim zawodem i moją nauką jest Strażowanie. Twoją jest wykpiwanie. Niech każdy z nas robi to, w czym się wyspecjalizował, Gormonie.

– Wybacz mi – powiedział Odmieniec z udaną pokorą. – Idź. Strażuj.

– Taki mam zamiar.

Gniewny powróciłem do swoich instrumentów. Postanowiłem, że zignoruję każdą zaczepkę, choćby najbrutalniejszą. Na niebie pojawiły się gwiazdy, patrzyłem na ich płonące konstelacje, mój mózg automatycznie rejestrował wielość światów. Strażujemy, pomyślałem. Czuwamy, a kto chce kpić, niech kpi.

Otworzyłem się na Straż.

Zacisnąłem dłonie na uchwytach, poczułem przepływającą przeze mnie moc. Wysłałem umysł w niebo, szukałem nim wrogich istot. Cóż za ekstaza! Cóż za nieprawdopodobna wspaniałość! Ja, który nigdy nie opuściłem naszej maleńkiej planetki, wędrowałem teraz przez czarną pustkę, do gwiazdy – do płonącej gwiazdy – wśród planet kręcących się jak bączki, a kiedy tak wędrowałem, napotykałem wpatrzone we mnie twarze, niektóre bezokie, inne z wieloma oczami; bogactwo mnóstwa galaktycznych ras jakby na wyciągnięcie ręki.

Szukałem możliwych skupisk nieprzyjaznych sił. Szukałem placów musztry, szukałem obozów wojskowych. Szukałem, jak kilka razy dziennie od lat, przepowiedzianych nam wrogów, zapowiedzianych najeźdźców, mających u kresu dni przejąć nasz zniszczony świat.

Niczego nie znalazłem. Wyszedłem z transu spocony, wyczerpany. I zobaczyłem lądującą Avluelę.

Opadła delikatnie jak piórko. Gormon zawołał ją, podbiegła do niego, naga, z podskakującymi małymi piersiami, skoczyła, taka drobna, w jego potężne ramiona. Przytulił ją, nie jak mężczyzna kobietę, lecz radośnie, jak przyjaciela. Ona też go uścisnęła, a potem spojrzała na mnie.

– Roum – wydyszała. – Roum!

– Widziałaś Roum?

– Widziałam wszystko! Tysiące ludzi! Światła! Bulwary! Bazar! Ruiny sprzed wielu cykli! Och, Strażniku, Roum jest taki wspaniały!

– A więc cieszysz się ze swojego lotu, prawda?

– To był cud!

– Jutro wejdziemy do miasta i zamieszkamy w nim – powiedziałem.

– Nie, Strażniku. Dzisiaj! Dzisiaj! – Avluela cieszyła się jak dziecko, buzię miała zaróżowioną z podniecenia. – Przecież to tylko kilka kroków. Popatrz! To tam!

– Powinniśmy odpocząć – zaprotestowałem. – Nie chcemy przecież pojawić się w Roumie zmęczeni.

– Odpoczniemy w mieście – upierała się dziewczyna. – Zgódź się! Spakuj! Odbyłeś Straż, prawda?

– Tak, odbyłem.

– No to jedźmy! Do Roumu. Do Roumu!

Spojrzałem błagalnie na Gormona. Zapadła noc. Powinniśmy rozbić obóz, zaznać kilku godzin snu. I tym razem Gormon opowiedział się po mojej stronie.

– Strażnik ma rację – powiedział do Avlueli. – Powinniśmy odpocząć. Wejdziemy do Roumu o świcie.

Dziewczyna nadąsała się, bardziej niż kiedykolwiek wyglądała na dziecko. Jej skrzydła opadły, wąskie plecy się zgarbiły. Niechętnie zwinęła skrzydła, aż stały się nie większymi od pięści garbami. Zebrała swe porozrzucane przy drodze rzeczy. Ubrała się, a my w tym czasie zakładaliśmy obozowisko. Rozdałem im jedzenie w pastylkach, po czym rozeszliśmy się do naszych indywidualnych pojemników. Zapadłem w płytki sen. Śniła mi się Avluela, jak namalowana na tle rozpadającego się Księżyca, i latający z nią Gormon.

Wstałem dwie godziny przed świtem. Odprawiłem pierwszą Straż nowego dnia, podczas gdy moi towarzysze spali, a potem obudziłem ich i ruszyliśmy razem do baśniowego cesarskiego miasta, imperialnego Roumu.

 

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
8
Ocena użytkowników
Średnia z 1 głosów
-
Twoja ocena
Tytuł: Skrzydła nocy
Autor: Robert Silverberg
Tłumaczenie: Krzysztof Sokołowski
Wydawca: Mag
Data wydania: 26 maja 2017
Liczba stron: 302
Oprawa: twarda
Seria wydawnicza: Artefakty
ISBN-13: 978-83-7480-729-6
Cena: 29 zł



Czytaj również

Skrzydła nocy
Cień dawnej chwały
- recenzja
W dół do ziemi
Podróż po swoją przyszłość
- recenzja
Miecze i mroczna magia - antologia
Nowe opowieści klasyków gatunku
- recenzja
Roma Eterna - Robert Silverberg
Kolos na glinianych nogach
- recenzja
Valentine Pontifex - Robert Silverberg
Naiwnie, ale przyzwoicie
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.