» Fragmenty książek » Skok w potęgę - Stephen R. Donaldson

Skok w potęgę - Stephen R. Donaldson


wersja do druku
Skok w potęgę - Stephen R. Donaldson
Krótko przed odlotem Angusa Thermopyle i Milosa Tavernera na pokładzie Fanfary Holt Fasner odwiedził swoją matkę.
Uczynił to, mimo że stara wiedźma od dziesięcioleci była w paskudnym humorze.
Postępy medycyny, dzięki którym on sam przez sto pięćdziesiąt lat pozostawał niemal zdrowy, stosunkowo silny i prawie w dobrej formie, nadeszły zbyt późno, by dla niej mieć równie dobroczynne skutki. Właściwie zawiodłyby całkowicie już trzydzieści lat temu, gdyby nie uparł się, żeby podłączać ją do maszyn, które z początku pompowały jej krew, potem trawiły jej jedzenie, a w końcu za nią oddychały. Oczywiście, technicznie rzecz biorąc, wciąż była żywa, chociaż pozostała z niej tylko łupina kobiety. Skórę miała plamistą, barwy gnijącego lnu; prawie nie mogła poruszać dłońmi; od dziesięciu lat nie uniosła głowy z oparcia. Nie wiedziała nawet, kiedy rurki dostarczają jej pożywienie, a kiedy odciągają niestrawione resztki.
Zachowała jednak umysł. Zgorzkniała, ostra jak fiolka witriolu, Norna Fasner nadal myślała, choć jej ciało straciło możliwość jakichkolwiek działań.
Dlatego właśnie syn utrzymywał ją przy życiu. Już wiele lat temu zrezygnowała z próśb, by pozwolił jej umrzeć. Bolesne doświadczenia nauczyły ją, że zbędzie on jej prośbę mdłym uśmieszkiem i pustą uwagą: „Wiesz przecież, że bez ciebie sobie nie poradzę”. A wkrótce potem zainstalują kolejny ekran wideo w pomieszczeniu, które uważała za swój grobowiec.
Wpatrywała się w te ekrany, chociaż ich nienawidziła. Obrazy były wszystkim, o czym mogła rozmyślać. Gdyby je wyłączyli, mózg z pewnością wyłączyłby się także, a tego przecież nie chciała. Pragnęła śmierci, nie nieświadomości. Gdyby choć jeden z ekranów zgasł, zapłakałaby pewnie z żalu i rozczarowania. Każda scena, każde słowo, każda chwilowa spekulacja były sugestiami, które może w końcu pozwolą uwierzyć, że jej syn zostanie zniszczony. Bez tych sugestii, bez możliwości ich otrzymywania, wszystkie te lata sparaliżowanej, pozbawionej życia egzystencji poszłyby na marne.
Jej syn był dyrektorem naczelnym Zjednoczonych Kompanii Górniczych, z pewnością najbogatszym i bez wątpienia najpotężniejszym z żyjących. Ze swojego „głównego biura”, stacji kosmicznej krążącej wokół Ziemi, pół miliona kilometrów dalej niż sztab PZKG, władał ogromnym imperium, największym, rzekomo najbardziej potrzebnym przedsięwzięciem w historii ludzkości. Jego pracowników liczono na miliony; mężczyzn i kobiety, którzy żyli lub umierali wskutek jego decyzji i jego polityki – na miliardy. Ukryty za statutem ZKG i formalną demokracją Rady Zarządzającej Ziemi i Kosmosu – oficjalnie odpowiedzialnej za kontrolowanie takich ludzi jak on, takich korporacji jak jego – powoływał i obalał rządy, niszczył albo wzbogacał konkurentów, sprawiał, że potencjalne wersje przyszłości nabierały realnych barw albo rozwiewały się jak mgła. Za jego plecami ludzie, którzy się go bali, nazywali go czasem „Smokiem” – a tylko tacy, którzy nie wiedzieli, kim jest, nie czuli przed nim strachu.
Stał w samym sercu ludzkich kontaktów z zakazaną przestrzenią. Wszystko, co pochodziło z tego niezmierzonego źródła bogactwa, przechodziło przez jego ręce. I do niego należała jedyna obrona ludzkości przed tym niezmierzonym zagrożeniem.
Wartości czasu Holta Fasnera nie dało się mierzyć nawet w czystym cezie. Mimo to odwiedzał matkę, kiedy tylko trafiła się okazja. Zbyt cenił jej rady, by pozwolić jej umrzeć.
Chociaż czasami interpretował je z najwyższym trudem. Pragnienie, by doprowadzić go do ruiny, było tak oczywiste, że musiał zachowywać najwyższą ostrożność, wysłuchując jej opinii i wartościując przewidywania. W rezultacie, spotkania z matką stawały się dla niego wyzwaniami, które niezmiennie stymulowały umysł.
W rzeczywistości niemal na pewno mógł pozwolić jej umrzeć w dowolnej chwili ostatniego półwiecza. Lubił z nią rozmawiać i cenił jej rady, ale poradziłby sobie bez nich. Utrzymywał przy życiu Nornę Fasner właśnie dlatego, że z tak głęboką jadowitością życzyła mu jak najgorzej; także dlatego, że jej całkowita bezradność sprawiała mu przyjemność; i w końcu dlatego, że zmuszała go do czujności. Bez niej mógłby zapomnieć, że jest śmiertelny.
Ludzie zapominający o własnej śmiertelności popełniają błędy. Holt Fasner płacił za swoje sukcesy krwią – nie zawsze własną. A teraz, kiedy je osiągnął, nie zamierzał ich zaprzepaścić wskutek jakiejś pomyłki.
Dlatego odwiedził matkę krótko przed startem Fanfary. Pojawiło się zagrożenie – niewielkie zagrożenie, które jednak w każdej chwili może przerodzić się w coś poważnego. Sami w sobie, Angus Thermopyle, Milos Taverner, Nick Succorso i Morna Hyland byli jedynie trójką mężczyzn i kobietą, pionkami na planie szerokiej polityki i jeszcze wspanialszych marzeń Holta. Ale połączeni z Fakturamą i Amnionem mogą w efekcie stworzyć coś bardziej wybuchowego, o trwałych skutkach – jak mały reaktor termojądrowy, który przeszedł w stan krytyczny i całą okolicę uczynił na stulecia niezdatną do zamieszkania.
Oczywiście, sprawą kierował osobiście dyrektor Policji Zjednoczonych Kompanii Górniczych, Warden Dios. Ryzyko wynikało z jego, nie Holta decyzji; negatywne konsekwencje, jeśli wystąpią, on będzie musiał usunąć. Ale Holt cenił pomyślność PZKG, tak jak cenił dobry stan samych Zjednoczonych Kompanii Górniczych. Gdyby uznał, że ryzyko jest zbyt wielkie, zakazałby działania.

Nie zakazał.
Jednakże nie przestawał myśleć o sytuacji. Zamiast próbować rozszyfrować Wardena – który prawie trzydzieści lat dowodził, że jest silną, prawą ręką Smoka – Holt uznał, że lepiej porozmawia z Norną.
Pokój, w którym tkwiła uwięziona, był ukryty w mrocznym zakamarku głównego biura, w części stacji, gdzie nikt nie wchodził – z wyjątkiem mężczyzn i kobiet dysponujących bardzo szczególnymi uprawnieniami. Jak zwykle, kiedy nie badało jej kilku osobistych lekarzy, jedynym oświetleniem sterylnego pokoju szpitalnego było dwadzieścia kilka wideoekranów, niemal w całości pokrywających ścianę przed jej oczami. Sama wybrała ten półmrok – odrobina siły, jaka pozostała w jej palcach, wystarczała, by rozjaśnić lub przyciemnić światła, zmienić pozycję łóżka, przywołać pielęgniarkę, a nawet wyłączyć ekrany. Holt zezwolił jej na taką swobodę, gdyż ufał, że wykorzysta ją właś­ciwie.
Jaskrawoblada twarz w fosforyzującym blasku przypominała oblicze mumii, wymalowane tak, by wyglądać upiornie pod lampami ultrafioletowymi. Wąskie wargi i bezzębne dziąsła bezustannie przeżuwały jedzenie, którego Norna nie kosztowała od dziesięcioleci. Od czasu do czasu śliniła się nieświadomie; siateczka zmarszczek rozprowadzała ślinę w lśniącą warstwę na brodzie. Nie spojrzała nawet na wchodzącego syna: jej oczy przeskakiwały niespokojnie po ekranach, jak gdyby potrafiła oglądać i rozumieć je wszystkie równocześnie.
Z ekranów dobiegał stały pomruk głosów i ścieżek dźwiękowych, stłumione i nierozróżnialne słowa przeplatane kilkoma melodiami – odgłos niby gwar tłumu, niespokojnego i gniewnego, ale tak głuchy i daleki, że mógłby być tektonicznym zgrzytem skał albo zapomnianą skargą morza. Ten dźwięk budził u Holta dreszcze; czasami miał wrażenie, że zaćmiewa mu umysł i że coś niedobrego dzieje się z samą strukturą głównego biura.
Z doświadczenia jednak wiedział, że Norna obserwuje i rozumie głosy nie gorzej od obrazów.
– Witaj, mamo – pozdrowił ją ze sztuczną serdecznością, po części z zasady, po części dlatego, że musiał coś zrobić, by przeciwstawić się działaniu dźwięku. – Dobrze wyglądasz, lepiej niż kiedykolwiek. Mam nadzieję, że już niedługo wstaniesz z łóżka. Przyda mi się twoja pomoc w zarządzaniu firmą. Jak się czujesz? Co mówią lekarze?
Przyjęła tę paplaninę ze zwykłym lekceważeniem. Z tymi oczami przebiegającymi po ekranach, przypominała mu kurę, próbującą dziobać ziarno z kamienistego gruntu.
On również spojrzał na ekrany, ale obrazy nie miały żadnego znaczenia. Typowy zbiór: pół tuzina serwisów wiadomości, próbujących zinterpretować życie dla swoich widzów i wyciągających identyczne wnioski; trzy, może cztery programy ukazujące akty wyjątkowej przemocy w różnym stopniu symulacji; cztery czy pięć komedii i satyr, sprawiających wrażenie, jakby bez przerwy powtarzały te same żarty; i jeszcze kilka romantycznych wideo...
– Mamo, w twoim wieku? Jak ci nie wstyd?
...z fascynacją przedstawiających takie właśnie bezmyślne, duchowe żądze, które zapewne pociągnęły ku sobie Mornę Hyland i Nicka Succorso na Stacji Gór‑Komu. Takimi bzdurami pozwalały się oszałamiać masy ludzkich istot – aż nadchodziła jedna z tych rzadkich chwil, kiedy budziły się, dostrzegały, co się dzieje dookoła, źle to pojmowały i usiłowały wymusić na rządzących najgłupsze z możliwych rozwiązań. Rozruchy Człowieczeństwa były tego świetnym przykładem. W pozostałych przypadkach świat pokazywany na wideoekranach spełniał swoje zadanie całkiem skutecznie. Jednak Holtowi nie miał nic do zaoferowania.
Po raz n-ty zastanowił się, co takiego daje jego matce. Czyżby widziała w nim coś, czego on nie zauważał? Czy może Norna zwyczajnie czekała na wiadomość, że jej syna spotkała ­katastrofa? A może z tego bełkotu czerpała tajemną wiedzę, która jemu wciąż się wymykała, mimo ogromnych możliwości?
Ten problem dodawał pikanterii jego wizytom.
Co takiego przeoczył? Chyba niewiele, wykazał bowiem swoją umiejętność czerpania zysków – i to wielkich zysków – z tych chwil, kiedy ludzkie miliardy zrzucały pęta i wysuwały irracjonalne żądania wobec swoich przywódców. Wciąż chichotał w duchu, kiedy myślał o Rozruchach Człowieczeństwa. Jak można sobie wyobrazić odparcie groźby Amnionu bez genetycznej wiedzy, dorównującej wiedzy przeciwnika? A jednak wybuch odrazy wobec doświadczeń genetycznych w zasadzie włożył mu w ręce cały Intertech. A posiadanie Intertechu pozwoliło przejąć kontrolę nad kontaktami z Amnionem, co z kolei – nieuchronnie niczym sylogizm – doprowadziło go do obecnej pozycji władcy losów własnej rasy.
Jeśli jakiś człowiek w historii mógł o sobie powiedzieć, że przeoczył niewiele okazji, to był nim Holt Fasner. Mimo to nie zapominał o zagadce swej utrzymywanej przy życiu matki. To pozwalało wierzyć, że nie przeoczy niczego teraz.
Po stu pięćdziesięciu latach życia wciąż był w sile wieku; fizjologicznie nie zaczął się jeszcze starzeć. Ale policzki miał odrobinę zbyt rumiane, troszeczkę częściej musiał mrugać, żeby oczy nie zachodziły mgłą. Czasami drżały mu ręce, czasami dokuczała prostata. Lekarze odradzali wszelkie wyczerpujące ćwiczenia fizyczne, nie wiedzieli bowiem, ile wytrzymają tkanki serca. A unikanie błędów stało się teraz ważniejsze niż kiedykolwiek.
– Mamo – podjął z tą samą nieszczerą serdecznością, jak gdyby nie odpowiedziała milczeniem na jego powitanie, więcej: jak gdyby udzieliła mu odpowiedzi, której najbardziej pragnął. – Potrzebuję twojej rady. W ciągu ostatnich kilku dni odbyłem kilka niepokojących rozmów z Godsenem Frikiem. Pamiętasz go, prawda? – Holt doskonale wiedział, że matka niczego nie zapomina. – Jest dyrektorem protokołu u Warda. Z jakichś powodów... – Holt błysnął zębami w uśmiechu domokrążcy – ...uważa, że jeśli nie podobają mu się decyzje czy działania Warda, może się zwracać bezpośrednio do mnie. Bardzo naganne postępowanie, nie sądzisz? Ward by tego nie tolerował, gdyby nie wiedział, że Godsen jest moim protegowanym. W odpowiednim czasie, mniej więcej za dziesięć lat, Godsen będzie chyba gotów, by wypełnić swój obowiązek wobec ludzkości i objąć przewodnictwo RZZK. Ale to poważny kłopot, prawda? Dla Warda jako przełożonego Godsena. I dla mnie, jako przyjaciela, sprzymierzeńca i mentora Warda. Chciałbym przecież... – Holt żywił złośliwe upodobanie do takich zdań – ...żeby praca dawała mu zadowolenie. Od niego zależy bezpieczeństwo ludzkiej przestrzeni.
Z pewnością bezpieczeństwo ludzkiej przestrzeni zależało od PZKG. Nie istniała żadna siła mogąca się przeciwstawić Amnionowi. A zatem wyjątkowa pozycja Holta także zależała od PZKG. Gdyby nie miał policji, RZZK mogłaby już dawno rozparcelować jego imperium.
Wytężając słuch, by odfiltrować bezustanny szum ekranów, rozróżnił ledwie słyszalne pytanie Norny, wymamrotane przez blade wargi i bezzębne dziąsła:
– Jaka jest sytuacja?
Och, mamo, żyjesz dla mnie, prawda? Nie chcesz tego, ale żyjesz tylko dla mnie.
Cały czas się uśmiechał.
– Ward uznał, że trzeba coś zrobić w sprawie jednej z najgorszych nielegalnych stoczni. Takie stocznie służą zakazanej przestrzeni, pomagają przestępcom, a także handlują kradzionymi towarami. Zadziwiające, jak wielu ludzi chce się wzbogacić, wspierając lub wspomagając naszych wrogów. Amnion chce naszych surowców, naszej technologii, naszych genów. Piraci im to sprzedają. Ale piraci byliby... – Holt zacisnął wargi. – Byliby nieskuteczni bez nielegalnych stoczni, gdzie budują i naprawiają statki. I bez handlarzy, którzy prowadzą interesy z Amnionem. Ward z radością rozwaliłby ich na strzępy.
Zastanowił się.
– Problem tkwi w tym, jak to zrobić. Ta szczególna stocznia, o którą teraz mu chodzi, znajduje się w zakazanej przestrzeni. Straciłby pracę, gdyby dokonał otwartego ataku na Amnion. Dlatego planuje dywersję. Pamiętasz, mamo, wypadek na Stacji Gór‑Komu, jakieś pół roku temu? Wyglądało na to, że ochrona dogadała się z pewnym piratem, żeby wrobić innego. Ta sytuacja pomogła nam zdobyć głosy konieczne dla wprowadzenia Ustawy o Priorytecie.
Oczywiście, że pamiętała.
Holt ciężko się napracował, by przeforsować Ustawę o Priorytecie. Dawała ona PZKG jurysdykcję nad lokalnymi siłami ochrony na wszystkich stacjach, umacniając w ten sposób jej hegemonię i osłabiając jedyną sensowną alternatywę dla policjantów Holta.
– Ten przestępca, którego wtedy aresztowali, nazywa się Angus Thermopyle. Najobrzydliwszy typ pod słońcem. Ward zażądał wydania go, zgodnie z ustawą. Zaspawali go, zaprogramowali, a teraz posyłają przeciwko tej stoczni. Dzisiaj, o ile wiem.
Właściwie w tej chwili.
– To skomplikowana sprawa. Powiedz, gdybym cię nudził, mamo. Odniosłem wrażenie, że kiedy poleciłem Wardowi załatwić tę sztuczkę na Gór‑Komie, nie chciał wykonać rozkazu. Nasz Ward jest takim idealistą... Nie lubi się mieszać w praktykę polityczną. Słyszałem wręcz, że wygłasza mowy przeciwko „zniżaniu się do poziomu naszych wrogów”. Ale zrobił to, ponieważ w ten sposób mógł zdobyć coś, na czym mu zależało, to znaczy Angusa Thermopyle. O ile mogę ocenić, nie zależy mu na większej władzy dla niej samej.
Jakby do siebie, ale czujnie obserwując matkę, Holt zamruczał:
– Ciekawe, jak mocno musiałbym go naciskać, gdyby nie zależało mu na Angusie.
Jeśli Norna cokolwiek powiedziała, nie usłyszał.
– Najważniejsze jednak – podjął głośno Holt – że Ward wykonał rozkaz. Zawsze wykonuje rozkazy. Najbliższe dni powinny doprowadzić do ciekawych wydarzeń na granicy zakazanej przestrzeni.
Norna wymamrotała coś, co brzmiało jak:
– Dlaczego Godsen się tym przejmuje?
– Dobre pytanie! – zawołał jowialnie jej syn. – Jak zwykle, mamo, trafiłaś w samo sedno. Dlaczego ta sprawa niepokoi takiego oddanego urzędnika jak Godsen Frik? Oczywiście, nie moglibyśmy wrobić tego Angusa Thermopyle, gdybyśmy nie mieli swojego człowieka w ochronie Stacji. Ale byłoby rzeczą... – Holt poszukał odpowiedniego przymiotnika – ...niefortunną, gdyby lokalne dochodzenie odkryło prawdę. Ustawa o Priorytecie przeszła, ponieważ wszyscy uznali, że nie można ufać miejscowej ochronie, że na Stacji Gór‑Komu był zdrajca pracujący dla zakazanej przestrzeni. Gdyby się rozeszło, że ten zdrajca w istocie pracował dla nas... Cóż, utrzymałbym jakoś głosy stacji, ale reszta Rady dostałaby szału. Żeby nie dopuścić do takiej ewentualności, Ward zażądał przekazania nam zdrajcy równocześnie z Angusem. To sadystyczny drobny biurokrata, nazywa się Milos Taverner. Jak dotąd wszystko szło dobrze. Ale dochodzimy do kwestii, która zaniepokoiła Godsena. Angus jest w tej chwili cyborgiem, oprogramowanym od stóp do głów. Nawet zębów nie umyje bez zgody swojego rdzenia danych. Lecz nadal potrzebuje nadzorcy, kogoś, kto wyreguluje jego oprogramowanie, gdyby nastąpiły jakieś nieprzewidziane okoliczności. Potrzebuje też załogi. A na dodatek potrzebuje kamuflażu: musi jakoś wytłumaczyć, w jaki sposób odzyskał wolność, jak się wyrwał z więzienia, skąd wziął statek.
Holt zawiesił głos, dla lepszego efektu.
– I Ward wybrał Milosa, żeby leciał z Angusem – dokończył.
Przez chwilę Norna żuła coś w milczeniu. Zamiast słów, z jej warg wyciekała ślina. Wargi. Wodziła nerwowo wzrokiem po ekranach, jednak ani razu nie spojrzała na syna.
– Czy zrozumiałaś, mamo? – spytał serdecznie Holt. – Wiemy, że Milos ma duszę zdrajcy, ponieważ zdradził dla nas ochronę Stacji. Ward uważa, że nie zwróci się przeciwko nam, bo trzymamy go krótko przy pysku. – To kolejne określenie z tych, które Holt Fasner szczególnie lubił. – Jeśli wyjawi coś, czego nie chcemy, by wyjawiał... Albo zrobi coś, czego nie chcemy, by robił, będzie skończony. Ale Godsen patrzy na to inaczej. Ma bardziej „społeczną” perspektywę. Gdyby nasze działania wyszły na jaw, co „lud”, te „wielkie, niemyte masy”... – takie słowa niemal radośnie spływały mu z ust – ...pomyślą o wysłaniu znanego mordercy i gwałciciela pod kontrolą znanego zdrajcy? Jak głosy w RZZK ocenią wiarę Warda, że Milos nie zwróci się przeciwko nam? No i jaka jest szansa, że naprawdę się nie zwróci? Zrobiłby przecież fortunę, sprzedając wszystko, co o nas wie, nie mówiąc już o tym, co wie o Angusie.
Co prawda, Milos nie mógłby dosłownie sprzedać samego Angusa, ponieważ oprogramowanie gwarantujące jego lojalność wobec PZKG nie dopuszczało zmian.
– Nasz Godsen zna swoją pracę. To jego obowiązek, by w takich sytuacjach wpadać w histerię i toczyć pianę. I jego obowiązkiem jest przyjść z tym do mnie. Ale ja go nie poparłem. Nie chcę, żeby zapominał, gdzie jego miejsce, żeby sądził, że może mi mówić, co mam robić. I nie chcę podkopywać pozycji Warda.
Nie w takim przypadku, kiedy potencjalne korzyści były ogromne – wielkie zwycięstwo w walce z zakazaną przestrzenią i piractwem, znakomicie poprawiające wizerunek PZKG – a możliwe ryzyko niewielkie. Przecież gdyby Milos zachował się nieodpowiednio, Ward zawsze może rozkazać Nickowi Succorso, żeby go zabił.
– Ward ma talent do takich delikatnych manipulacji. I jest najlepszym dyrektorem PZKG, na jakiego mógłbym liczyć. Jest może jedynym człowiekiem, który mógłby mi zagrozić, gdyby nie należał do mnie całą duszą.
W rzeczywistości Holt obawiałby się Diosa, gdyby nie zyskał od niego rodzaju deklaracji całkowitej lojalności, jaką był współudział w ukryciu środka immunizującego.
– Ale ciągle się martwisz... – dobiegł szept od strony wysuszonego ciała Norny.
– Masz rację, mamo – przyznał. – Ciągle się martwię. Choć Ward jest bardzo ostrożny, jednak podejmuje ryzyko, a wiesz dobrze, że tego nie lubię. Dlatego na przykład ukryłem antymutagen Intertechu. Miał przynajmniej teoretyczny potencjał, by zachwiać równowagą sił w ludzkiej przestrzeni. Każda skuteczna obrona przeciwko wymuszonym przez Amnion mutacjom osłabiłaby Warda i całe PZKG; wydawaliby się mniej niezbędni, nie tak konieczni. A to podkopałoby moją pozycję wśród głosów. – Wzruszył ramionami. – A może nie. Być może nic takiego by się nie stało. Ale nie chciałem ryzykować. Dlatego postarałem się, żeby tylko Hashi i Ward wiedzieli o istnieniu leku, a tylko Hashi umiał go używać. Aby chronić tajnych agentów Gromadzenia Danych, rozumiesz.
Czekał na jej reakcję, ale bez skutku.
– A teraz Ward sam podejmuje ryzyko. Oczywiście, najpierw skonsultował się ze mną. Motywy jego działania są bardzo przekonujące...
Choćby dlatego, że Angus Thermopyle uzyska szansę wyeliminowania problemu Morny Hyland. Była podporucznikiem PZKG z nieautoryzowanym implantem strefowym i – ­prawdopodobnie – wiedziała o środku immunizującym. Jeśli ­kiedykolwiek opuści zakazaną przestrzeń i opowie o tym, co wie, w PR i w całym PZKG nastąpi katastrofa.
– To coś, co można nazwać chirurgiczną operacją. – Holt oblizał wargi. – Wyciąć nowotwór, zanim zdąży się rozprzestrzenić. Dlatego podejmuje to ryzyko z moim błogosławieństwem. Ale jednak trochę się martwię. Mam wrażenie, że Ward pakuje się w kłopoty.
Słowa Norny były tylko cichym pomrukiem na tle gwaru ekranów, ale z jakiegoś powodu Holt słyszał go tak wyraźnie, jakby był to jedyny dźwięk w pokoju.
– Myślę, że ciebie pakuje w kłopoty.
Holt zaśmiał się odruchowo.
– Daj spokój, mamo, nie ma powodu do obaw. Nie podniecaj się bez przyczyny. Mówimy przecież o Wardenie Diosie. To ja go stworzyłem, jest moją prawą ręką. Nie może nawet wyjść do sana, żebym ja na tym nie skorzystał.
Mógłby tak ciągnąć, ale zamilkł, widząc, że zniekształcony, drżący palec Norny wskazuje jeden z ekranów.
Z początku nie zauważył nawet, o który jej chodzi. Romans? Nie, ten z wiadomościami. Męska twarz obdarzona autorytatywnym głosem i nieposiadająca umysłu, mówiła wśród irytującego gwaru:
– ...przedstawiamy biuletyn specjalny.
Biuletyn specjalny? Jaki biuletyn specjalny? Przecież w ludzkiej przestrzeni nic się nie wydarzyło, nie mogło się wydarzyć tak, by Holt Fasner nie wiedział o tym pierwszy.
– Wysoko postawione źródło informacji w biurze dyrektora Protokołu na stacji sztabu PZKG potwierdziło, że Angus Thermopyle zdołał uciec.
Bez ostrzeżenia dreszcz przebiegł wzdłuż kręgosłupa Holta i zagęścił się wokół moszny.
– Kapitan Thermopyle – mówiła męska głowa, jakby była czymś więcej niż kukiełką brzuchomówcy – jest przestępcą schwytanym i osądzonym prawie sześć miesięcy temu na Stacji Gór‑Komu. Następnie, na polecenie Hashiego Lebwohla, dyrektora Gromadzenia Danych, przewieziono go do sztabu PZKG. Nie udzielono żadnych wyjaśnień, dlaczego Wydział Gromadzenia Danych zainteresował się kapitanem Thermopyle. Jednakże, jak informował wtedy nasz zespół reporterski, nie jest to zwykły przestępca. Okoliczności jego aresztowania i skazania są powszechnie uważane za czynnik decydujący o wprowadzeniu przez Radę Zarządzającą Ziemi i Kosmosu tak zwanej Ustawy o Priorytecie. Podobno w aktach piractwa z kapitanem Thermopyle współpracował zdrajca należący do ochrony Stacji Gór‑Komu. Kryzys zaufania do służb ochrony w całej ludzkiej przestrzeni przekonał RZZK o konieczności wprowadzenia ustawy. Fakt, że kapitan Thermopyle zdołał uciec z samego sztabu PZKG, sam w sobie jest bardzo niepokojący. Jednakże nasze źródło w biurze dyrektora Protokołu PZKG potwierdza, że sytuacja jest gorsza, niż może się wydawać. Problemy wiążą się z człowiekiem, który pełnił kiedyś funkcję zastępcy szefa ochrony Stacji Gór‑Komu, niejakim Milosem Tavernerem.
Niech to szlag, pomyślał Holt. Lęk rozlał się od krocza w górę, do klatki piersiowej. Płuca zapiekły, jakby nagle się postarzały.
Jak wszystkie kukiełki, męska głowa na ekranie była nieubłagana.
– Milos Taverner odpowiadał za przesłuchania kapitana Thermopyle na Stacji Gór‑Komu. Dlatego został sprowadzony do sztabu razem z więźniem, również na polecenie dyrektora Gromadzenia Danych. Oficjalnie Wydział Gromadzenia Danych zażądał obecności Tavernera, by kontynuował przesłuchania. Uznano, że dysponuje unikatową i cenną wiedzą o więźniu. Teraz jednak nasze źródło informuje, że zastępca Taverner trafił do sztabu PZKG nie ze względu na swoją szczególną wiedzę, ale ponieważ uważano, że to on jest zdrajcą w szeregach ochrony Stacji Gór‑Komu. Trafił do sztabu, by Wydział Gromadzenia Danych mógł przeprowadzić śledztwo i aby zneutralizować zagrożenie, jakie sobą reprezentował.
Holt słuchał w bezruchu.
– Z chwilowo nieznanych powodów Milos Taverner nie był odpowiednio strzeżony. Jak się zdaje, udało mu się wyprowadzić z celi byłego wspólnika, Angusa Thermopyle. Razem ukradli statek i zbiegli ze sztabu PZKG. Wnioski z tej pozornej niekompetencji PZKG są poważne i budzące lęk w rasie już zagrożonej zniszczeniem przez Amnion, rasie ochranianej przez tych samych mężczyzn i kobiety, którzy właśnie pozwolili wymknąć się z rąk skazanemu piratowi i najgroźniejszemu z jego wspólników.
Program trwał dalej: pokazali zdjęcia z aresztowania i procesu kapitana Thermopyle, skrót danych o karierze zastępcy szefa ochrony, Milosa Tavernera, a potem wyczerpującą analizę wydarzeń w wykonaniu panelu samozwańczych ekspertów – genofobów, libertarian, fanatyków wolnego rynku, rodowitych Ziemian – przedstawicieli wszystkich grupek politycznych, bez­skutecznie pragnących głosów w RZZK. Holt Fasner już ich nie słuchał. Rozmawiał przez interkom, żądając szyfrowanego kanału między głównym biurem a sztabem PZKG i napełniając lękiem przed Smokiem serca wszystkich techników i sekretarki pomiędzy szpitalną salą jego matki a Godsenem Frikiem.
Ręce drżały mu bez przerwy.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Skok w zagładę
Götterdämmerung, czyli o godach i rozkoszy, o łzach i boleści
- recenzja
Skok w szaleństwo - Stephen R. Donaldson
W tym szaleństwie jest metoda
- recenzja
Skok w potęgę – Stephen R. Donaldson
Mroczny, świetny cykl
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.