Rytm wojny. Tom I

Pierwszy tom czwartej części otwierającego cykl pięcioksięgu, czyli kolejne sześćset stron Sandersona

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Rytm wojny. Tom I
Jeśli nie liczyć niewyjaśnionych spraw z przeszłości, które mogą nigdy nie znaleźć rozwiązania (tu patrzę na Patricka Rothfussa i jego Kroniki królobójcy od ponad dziesięciu lat czekające na tom trzeci), Archiwum Burzowego Światła to jeden z dwóch cykli fantasy, które śledzę nie tylko w roli recenzenta, ale też żywo zaangażowanego czytelnika. I choć o wielkości Brandona Sandersona w ramach tworzonego przez niego gatunku jestem absolutnie przekonany (więcej nawet: byłem na długo przed Drogą królów), to lektura moich recenzji poprzedniej części (podzielonej, podobnie jak Rytm wojny na dwa tomy) uświadomiła mi pewną rzecz: że przerwy pomiędzy kolejnymi powieściami cyklu mogą dodawać mu sporo uroku.

Wojna o Roshar przyspiesza. Tym razem nie ze względu na genialną strategię Dalinara, odważne wyczyny Kaladina czy przebiegłość Shallan, lecz zakulisowe działania Navani, która nie ustaje w dążeniu do rozwoju nauki, co przekłada się także na pole walki. Stopieni jednak nie po to żyją od tysięcy lat, żeby ustąpić i odejść w ciszy. Już szykują coś, co może dać im miażdżącą przewagę. Czy wielka wojna o Roshar zmierza ku końcowi?

Dlaczego napisałem, iż długie przerwy mogą Archiwum pomagać? Ano dlatego, że po trzech latach trudno pamiętać najdrobniejsze szczegóły, człowiek jest spragniony ponownego kontaktu z lubianym uniwersum, a zanim się zorientuje, już pochłonie pierwszych sto czy dwieście stron. To jeden z największych talentów Sandersona, ta umiejętność wciągnięcia czytelnika w tok narracji. Ale gdy przeczytałem to, co napisałem o Dawcy Przysięgi, zdałem sobie sprawę, że mógłbym właściwie powtórzyć każde zdanie, zmieniając tylko odniesienia do konkretnych wydarzeń z tekstu – i tytuł. Reszta pozostaje bez zmian, co jest szczególnie widoczne, bo tak tom trzeci, jak i Rytm wojny podzielone są w Polsce na dwie części, które skonstruowane są bardzo podobnie. 

Co w takim razie dostajemy? Kolejne sześćset stron, na których bez przerwy coś się dzieje – ale po przewróceniu ostatniej dochodzimy do wniosku, że właściwie wydarzyło się niewiele. Sanderson jest rzemieślnikiem niezwykle doświadczonym (liczba jego książek idzie w dziesiątki), więc zawsze ma przygotowane kilka bomb, które czytelnik będzie mógł po latach wspominać jako to coś danego tekstu (nie chcę nadmiernie spoilerować, dlatego podam tylko jeden przykład z poprzednich tomów: moment, kiedy Kaladin pierwszy raz pokazuje się publicznie jako Wiatrowy) i nie inaczej jest w pierwszej części Rytmu wojny. Ale znowu, tak jak to było w Dawcy, zdecydowana większość najważniejszych wydarzeń znajduje się na końcu książki, a pomiędzy dynamicznym początkiem a finałem dominują fragmenty, które jakoś mają czytelnika od jednego do drugiego przeprowadzić.

"Jakoś" to w tym wypadku kluczowe słowo: są wśród nich bardzo ciekawe (jak choćby te poświęcone PTSD – nie jest to temat zupełnie nieobecny w fantastyce, o czym świadczy na przykład Distortion Cezarego Zbierzchowskiego, ale po Sandersonie absolutnie bym się takiego zainteresowania nie spodziewał), są nieco słabsze (eksploracja Morza Cieni to...cóż, eksploracja, na prawdziwą akcję trzeba sporo poczekać), ale schemat się powtarza: najpierw dynamiczne domknięcie niektórych cliffhangerów z poprzedniego tomu, potem dużo światotwórstwa: horyzontalnego w postaci poszerzania mapy i wertykalnego w postaci pogłębiania historii (choć kluczowych nowości w tym wymiarze tu mało, dominują drobnostki i detale), trochę zmian u starych postaci, w końcu wielki przełom w finale. Jestem gotów założyć się, że druga część powieści będzie wyglądało podobnie. A przecież wielkimi krokami zbliżamy się do zakończenia pierwszego, pięciotomowego podcyklu Archiwum  wydaje się, że to czas, kiedy pod pokrywką powinno już konkretnie wrzeć, a napięcie sięgać zenitu. 

Zaskoczyła mnie jeszcze jedna rzecz: Sanderson sugeruje, że wpływ na zwiększające się tempo wojny ma rozwój techniczny ludzkości, która zdecydowanie wyprzedza to, co osiągali do tej pory jej przeciwnicy. Jednak fragmenty oplecione wokół tego rzekomego napięcia lub mające je budować wypadają bardzo blado: na tle potężnych mocy jakimi władają czy to Świetliści Rycerze, czy Spustoszeni, latający pomost wygląda...nie wygląda, fakt jego istnienia wydaje się pomijalny. A przecież Navani, postać najściślej powiązana z tym wątkiem, dostaje naprawdę dużo miejsca w środkowej części tomu (szczególnie, kiedy wziąć pod uwagę, że nie potrafi walczyć, co w Archiwum stanowi rzecz absolutnie esencjonalną), gdy dodatkowy motor napędowy niezmiernie by się przydał.

Pierwszy raz w swoim opus magnum Sanderson zawodzi tak dokumentnie: Shallan wielu czytelników (także mnie) irytuje, ale też pozwala autorowi na pokazanie innego rodzaju wrażliwości, gdy pisze o życiu z zaburzeniami psychicznymi, a w Słowach światłości była naprawdę świetna, Adolin przez 90% czasu jest całkowicie jednowymiarowy, Renarin ostatni krok w jakimkolwiek kierunku postawił dobre kilkaset stron temu, raporty z obozu wroga rzadko są czymś innym niż zapychaczami stron – ale Sanderson zawsze jakoś się bronił, w którymś momencie tak splatał wątki, aby odbiorcę usatysfakcjonować. W tym wypadku wymyślił rzekomy wyścig zbrojeń i zamiast go opisać, kazał w niego uwierzyć – a to nie miało prawa zadziałać. 

Po raz kolejny narzekam na Sandersona i po raz kolejny przebrnąłem przez jego długą książkę bez chwili zawahania, a każdego powrotu do przerwanej lektury wyglądałem z niecierpliwością. Oczywiste zalety Rytmu wojny wciąż zdecydowanie przeważają nad wadami – nie potrafię wymienić żadnego innego cyklu powieściowego, w który po trzech latach potrafiłbym wsiąknąć tak szybko i tak gładko. Wciąż nie przekonałem się do Shallan, wciąż uważam Renarina za zdecydowanie ciekawszego od brata, który otrzymuje dużo więcej czasu, wciąż brakuje mi tu Jasnah, wciąż uważam, iż Sanderson zbyt mało uwagi poświęca wprowadzaniu na scenę nowych bohaterów, zamiast tego zadowalając się powrotem do starych znajomych, wciąż łapię się na tym, że przebiłem się przez kolejne sto czy więcej stron, a nic właściwie się nie wydarzyło – ale tak jak trzy czy sześć lat temu bez zastanowienia odkładam inne lektury na bok, żeby powrócić do Rosharu. I dokładnie tak samo będzie, gdy w moje ręce wpadnie druga część Rytmu wojny