» Opowiadania » Rozpadlina – Dale Bailey i Nathan Ballingrud

Rozpadlina – Dale Bailey i Nathan Ballingrud


wersja do druku

(The Crevasse)

Redakcja: lemon
Ilustracje: blublu
Tłumaczenie: Agnieszka 'Kassildah' Bukowczan-Rzeszut

Rozpadlina – Dale Bailey i Nathan Ballingrud

Ukochał tę ciszę, dziewiczą jasność szelfu lodowca, miarowe oddechy psów, biegnących po śladach swoich pobratymców, łuk opalizującego nieba. Garner spojrzał przez przesuwające się przed nim zasłony śniegu na nieskończone połacie lodowca. Wiatr dął niemiłosiernie, zmuszając go, aby co jakiś czas sięgał w górę i strząsał cienką skorupę lodu, która zastygła na materiale maski, a zgrzyt suchej tkaniny o skórę przypominał mu, że wciąż żył.

Było ich czternaścioro. Czterech mężczyzn, w tym Faber, przywiązany z tyłu sań Garnera, zazwyczaj nieprzytomny, z rzadka jedynie przebudzał się z morfinicznego snu, przypominając o sobie cichym pojękiwaniem. I dziesięć psów, wielkich grenlandzkich husky o szaro-białej sierści. Dwie pary sań. I ta cisza, obmywająca go ze wspomnień i pragnień, wydrążająca do głębi. Po to właśnie przyjeżdżał na Antarktydę.

I nagle cisza otwarła się niczym rana.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Ogłuszający trzask, jak uderzenie gromu w górską grań, wstrząsnął lodowcem, a psy ciągnące pierwszy zaprzęg, znajdujące się może dwadzieścia metrów przed Garnerem, zaczęły skowyczeć w panice. Garner widział, co się wydarzyło. Zaprzęg przewrócił się, wyrzucając Connelly’ego w śnieg, a potem wbił się dziobem w lód, jakby niewidzialna ręka schwyciła go i wciągnęła pod ziemię. Zaskoczony, stał i patrzył. Wystające z lodu rozbite sanie zbliżały się do niego coraz szybciej i szybciej. Czas wydawał się skakać do przodu. Garner rzucił jeden z hamulców do tyłu, za siebie. Hak potoczył się po lodzie. Gdy złapał, mężczyzna poczuł wstrząs w kręgosłupie. Liny śpiewały za nim, wstrzymując na chwilę czas. Ale to nie wystarczyło.

Garner rzucił drugi hamulec, potem następny. Haki trafiły na przeszkody, szarpnęły sanie, jedna płoza uniosła się w górę. Przez chwilę myślał, że potoczą się, ciągnąc psy za sobą. Wtedy płoza w powietrzu uderzyła o ziemię, a sanie zatrzymały się, wzbijając połyskującą fontannę szronu.

Psy skuliły się w cieniu sań, wyjąc i kłapiąc zębami. Pozostawiając je chwilowo samym sobie, Garner uwolnił się i spojrzał na Fabera, nadal cudem przywiązanego do travois, z twarzą szarą jak ziemia. Następnie rzucił okiem w kierunku rozbitych sań, omijając pole minowe utworzone z elementów pogubionego ekwipunku, żywności i namiotów, sprzętu do gotowania oraz jego torby lekarskiej, która wypluła jasny zestaw narzędzi i kilka cennych niczym porozrzucane diamenty ampułek morfiny, tak chętnie odstąpionych mu przez McReady’ego.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Rozbite sanie zawisły niepewnie, przechyliwszy się na krawędzi lodu nad czarną rozpadliną. Kiedy Garner stał tam, ześlizgnęły się o kilka centymetrów, a potem o kolejne kilka, ściągnięte ciężarem psów. Słyszał ich skamlanie, drapiące pazury, gdy szarpały się na uprzężach, ściągane w dół ciężarem Atki, psa prowadzącego, wiszącego poza krawędzią przepaści i poza zasięgiem wzroku Garnera.

Mężczyzna zobaczył go oczyma wyobraźni – szarpał się na uprzęży w czarnej pustce, szarawa, postrzępiona obręcz światła w górze kurczyła się nieubłaganie, centymetr po centymetrze – aż sam poczuł przyciąganie nocy, odwieczny ciężar ciemności. Wtedy ręka zamknęła się wokół jego kostki.

Bishop, uczepiony krawędzi, ostatkiem sił sam uniknął wpadnięcia w szczelinę. Twarz miał bladą jak śmierć, a wewnątrz gogli oczy podbiegłe krwią.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

– Cholera – zaklął Garner. – Trzymaj. – Sięgnął w dół, schwycił nadgarstek Bishopa i wyciągnął go na ślizgających się butach. Z rozpędu zatoczył się w tył, brnąc w śnieg, a Bishop skulił się obok w pozycji embrionalnej.

– Wszystko w porządku?

– Moja kostka – powiedział przez zaciśnięte zęby.

– Pokaż.

– Nie teraz. Connelly. Co się z nim stało?

– Wypadł.

Sanie poluzowały się z metalicznym zgrzytem. Najpierw zsunęły się niecałe pół metra, potem prawie metr, a potem zawisły. Psy krzyknęły. Garner nigdy nie słyszał, aby pies wydał z siebie taki dźwięk – nie wiedział, że pies potrafi wydać taki dźwięk – i przez chwilę przepłynęło przez niego ślepe, niewypowiedziane przerażenie tych zwierząt. Znów pomyślał o zwisającym tam Atce, kręcącym się w pustce, o jego łapach drapiących w ciemności, i poczuł, że coś się w nim burzy.

– Spokojnie, stary – powiedział Bishop.

Garner odetchnął głęboko, lodowate powietrze rozdarło mu płuca.

– Musisz zachować spokój, doktorku – powiedział Bishop. – Trzeba go odciąć.

– Nie...

– Stracimy sanie. I resztę załogi. Jeśli do tego dojdzie, wszyscy tu zginiemy, rozumiesz? Ja jestem ranny, ty musisz to zrobić...

– A co z Connel...

– Nie teraz, doktorku. Posłuchaj mnie. Nie mamy czasu. W porządku?

Bishop patrzył mu w oczy. Garner próbował odwrócić wzrok, ale nie potrafił. Spojrzenie mężczyzny sparaliżowało go.

– Dobrze – powiedział.

Garner wstał i potknął się. Na kolanach brnął w kierunku rozbitych sań i zaczął kopać w śniegu. Odrzucił na bok worek ryżu, zamarzniętego w grudki, szarpnięciem otworzył skrzynkę rac – niepotrzebnych – odepchnął ją na bok, kolejną pociągnął w swoją stronę. Tym razem miał szczęście. Wykopał zwój liny, młotek, garść haków. Sanie przechyliły się na lodzie, tył zakołysał się, rozpoczynając kolejną serię skowytów.

– Pospiesz się – powiedział Bishop.

Garner zatopił haki głęboko w wiecznej zmarzlinie i przeciągnął linę przez otwory. Ręce zesztywniały mu w rękawicach. Drugi koniec liny zawiązał wokół pasa, zbliżając się do krawędzi półki lodowca. Przesunęła się pod nim, skrzypiąc. Sanie zadrżały, ale wytrzymały. Niżej, poza kłębiącą się masą psów, widział skórzane liny prowadzące, rozciągnięte i naprężone w postrzępionych krawędziach przepaści.

Opadł w dół, oddając linę w miarę schodzenia. Świat opadał wraz z nim. Schodził, aż znalazł się na kolanach na skraju półki, czując wokół gorący odór psów. Zębami poluzował jedną z rękawiczek. Pracując szybko w oblodzonym, niegościnnym otoczeniu, wyciągnął z pochwy nóż i przycisnął ostrze do pierwszej z lin. Ciął, aż usłyszał, jak skóra rozrywa się z trzaskiem.

Ciężar Atki przemieścił się w ciemnościach pod nim, a pies zawył żałośnie. Garner przystąpił do pracy nad drugą liną i poczuł, jak wszystko usuwa się w mrok: sanie, przerażone psy. Przez moment myślał, że ciemność faktycznie pochłonie wszystko. Ale tak się nie stało. Garner zajął się trzecią liną, dziwnie teraz luźniejszą. Ona również puściła, a mężczyzna po raz trzeci poczuł zmianę ciężaru Atki w ciemności poniżej.

Zajrzał w rozciągającą się pod sobą czerń. Widział mglisty zarys sylwetki psa, mógł poczuć głupie przerażenie, otulające zwierzę niczym jego własne futro, a gdy przyłożył nóż do ostatniej liny, starannie wzniesiona w umyśle Garnera bariera ustąpiła. Zalały go wspomnienia: dotyk zniekształconego ciała pod palcami, odległe dudnienie artylerii, wymizerowana i ponura twarz Elizabeth.

Palce mu zadrżały. Łzy zalały oczy. Sanie zakołysały się przed nim, gdy Atka szarpnął się w uprzęży. Garner nadal się wahał.

Lina skrzypnęła pod naciskiem dodatkowej masy. Lód prószył wokół niego. Garner skierował wzrok do góry i ujrzał Connelly’ego, który zbliżał się ku niemu po linie.

– Zrób to – mruknął, a jego oczy przypominały małe, czarne krzemienie. – Odetnij go.

Palce Garnera rozluźniły się wokół uchwytu noża. Poczuł, jak ciemność szarpie go za stopy, a Atka skamle w przepaści.

– Daj mi ten pieprzony nóż – powiedział Connelly, wyszarpując mu ostrze z ręki, a potem razem pochylili się nad pojedynczą, szarą liną, dwóch mężczyzn z jednym nożem, a nad nimi bezkresne niebo. Connelly przeciął szaleńczo ostatnią z lin, która jeszcze przez moment trzymała, a potem nagle puściła, luźne końce zwinęły się, oddzielając od ostrza.

Atka zniknął w ciemności, skowycząc.

Liny uszkodzonych sań musiały zostać rozplątane i naprawione, psami trzeba było się zająć, ich role podzielić tak, aby wyrównać stratę po Atce. Podczas gdy te obowiązki spadły na Connelly’ego, Garner stabilizował Fabera – krew zamarzła w czarną skorupę wewnątrz prowizorycznej szyny, którą założył wczoraj po wypadku – a także opatrzył kostkę Bishopa. Wykonywał te czynności zupełnie automatycznie. Służąc we Francji, nauczył się sztuczki polegającej na pracy przy jednoczesnym bujaniu w obłokach. To było niezbędne, by zachować zdrowie psychiczne podczas wojny, gdy przynoszono mu zmasakrowane ofiary niemieckich karabinów maszynowych albo nieszczęśników poparzonych gazem musztardowym. Starał się ich ratować, choć nie mieli szans na przeżycie. Historia gatunku ludzkiego to historia rosnącej żądzy mordu, a lekarze stali się w tym procesie pasterzami, którym przypadła rola opieki nad baranami idącymi na rzeź. Otoczony krzykami umierających i krwawą łaźnią sal operacyjnych, Garner trzymał się kurczowo wspomnień swojej żony, Elizabeth: ciepła kuchni w ich domu w Bostonie oraz ciepła jej ciała.

Lecz to wszystko już odeszło.

Teraz, gdy pozwalał myślom wędrować, zapuszczały się w mroczne miejsca, a on koncentrował się na drobiazgowych zadaniach, niczym student medycyny pierwszego roku. Odciął kawałek bandaża, założył opatrunek zaciskowy Bishopowi, owijając zarówno kostkę, jak i stopę w staranny wzór ósemki. Skupiał się na swoich ruchach, wsłuchując się w ciężkie oddechy ludzi na lodowatym powietrzu, w tłumioną wściekłość Connelly’ego, który pracował przy linach, i ciche dźwięki wydawane przez odpoczywające w śniegu psy.

Słuchał także odległego wycia Atki, wyciekającego z rozpadliny niczym krew.

– Nie wierzę, że ten pies nadal żyje – powiedział Bishop, sprawdzając kostkę pod ciężarem swojej wagi. Skrzywił się i usiadł na jednej ze skrzyń. – Twardy z niego skurczybyk.

Garner wyobraził sobie twarz Elizabeth, ściągniętą bólem i determinacją, gdy on walczył na wojnie po drugiej stronie oceanu. Czy ona również się bała, zawieszona nad własną mroczną pustką? Czy nawoływała za nim ze swojej otchłani?

– Pomóż mi z tym namiotem – powiedział Garner.

Odłączyli się od głównej grupy ekspedycji, aby sprowadzić Fabera z powrotem do jednego z magazynów zaopatrzenia na Lodowcu Szelfowym Rossa, gdzie Garner mógłby się nim zająć. Czekaliby tam na pozostałych członków wyprawy, co bardzo odpowiadało Garnerowi, za to mniej Bishopowi i Connelly’emu, którzy względem pobytu tutaj żywili znacznie poważniejsze aspiracje.

Do zapadnięcia zmroku został jeszcze miesiąc, ale jeśli planowali rozbić tu obóz na czas dokonania niezbędnych napraw, potrzebowali namiotów, aby utrzymać ciepło. Connelly podszedł, gdy wbijali kołki w wieczną zmarzlinę. Oczy miał kompletnie pozbawione wyrazu, gdy zerknął na Fabera, wciąż przypiętego do travois, pogrążonego w morfinicznym śnie. Zagadnął Bishopa o kostkę.

– Może być – rzucił Bishop. – Musi. Co z psami?

– Musimy przemyśleć, bez czego możemy się obyć. Trzeba zostawić trochę rzeczy.

– Przecież straciliśmy tylko jednego psa – zdziwił się Bishop. – Nie powinno być trudno go zastąpić.

– Dwa. Jedna z suk ze środka zaprzęgu złamała przednią nogę. – Otworzył torbę przymocowaną do tyłu sań i wyjął wojskowy rewolwer. – Więc pomyśl, czego nie potrzebujemy, bo muszę się nią teraz zająć. – Rzucił pogardliwe spojrzenie w stronę Garnera. – Nie martw się, nie poproszę, żebyś ty to zrobił.

Garner patrzył, jak Connelly podchodził do rannego psa, leżącego w śniegu z dala od innych. Suka natrętnie lizała złamaną łapę. Spojrzała na mężczyznę, a jej ogon machał nieznacznie. Wycelował i wypalił w łeb zwierzęcia. Strzał odbił się płaskim, jakby nieistotnym wobec miejsca, w którym się znajdowali, dźwiękiem i został pochłonięty przez bezmiar otwartej równiny.

Garner odwrócił się, emocje kotłowały się w nim z zaskakującą, dezorientującą siłą. Bishop napotkał jego wzrok i zaoferował mu smutny uśmiech.

– Zły dzień – powiedział.

Atka nadal skomlał.

Garner leżał rozbudzony, wpatrzony w płótno ponad sobą, napięte i gładkie niczym wnętrze jaja. Faber jęknął, majacząc w gorączce. Garner niemal mu zazdrościł. Nie rany, oczywiście, paskudnego, skomplikowanego złamania kości udowej wskutek poślizgnięcia się na lodzie, gdy Faber wyszedł poza krąg namiotów, żeby się odlać, ale słodkiego zapomnienia w morfinicznym śnie.

We Francji, w czasie wojny, znał wielu lekarzy, którzy brali morfinę, aby odpędzić nocne demony. Widział także agonię odstawienia. Nie chciał tego doświadczyć, ale pociąg był silny. Czuł go już wówczas, gdy czerpał swoją siłę z myśli o Elizabeth. I czuł go teraz, tym silniej, gdy myśli o niej już nie było.

Elizabeth padła ofiarą najbardziej ponurego dowcipu, jaki Bóg wymyślił dla ludzkości – grypy, która przetoczyła się przez świat wiosną i latem 1918 roku, jakby krwawa jatka w okopach nie była dostatecznym dowodem na to, że już dawno popadliśmy w niełaskę. Tak właśnie Elizabeth nazwała ją w ostatnim liście, który od niej otrzymał. Obłąkany boski sąd nad światem. Od tej pory Garner dał sobie spokój z wiarą. Po tygodniu w polowym szpitalu spakował Pismo Święte, które Elizabeth mu wcisnęła, wiedząc, że zawarte w nim marne kłamstwa nie mogą przynieść mu pocieszenia w obliczu grozy, jaką tam zastanie – i nie przyniosły. Nie wówczas i nie później, gdy wrócił do domu, aby zastać milczący i jałowy grób Elizabeth. Wkrótce potem Garner przyjął ofertę uczestnictwa w ekspedycji, jaką złożył mu McReady, i choć nadal miał Pismo Święte w swoim ekwipunku, nie otworzył go od tamtej pory. I nie otworzy go teraz, leżąc bezsennie obok człowieka, który może umrzeć, bo chciało mu się odlać – kolejny boski żart – w miejscu tak piekielnym i zapomnianym, że nawet Bóg Elizabeth nie mógłby się tutaj odnaleźć.

W takim miejscu nie mogło być Boga.

Tylko uporczywe zawodzenie wiatru, łopoczącego o cienkie płótno i agonalne wycie psa. Tylko pustka i nieustępliwa porcelana kopuły polarnego nieba.

Garner usiadł, oddychając ciężko.

Faber mruknął coś pod nosem. Garner pochylił się nad nim, smród gorączki wbił mu się w nozdrza. Odgarnął mężczyźnie włosy z czoła i obejrzał nogę, opuchniętą niczym kiełbasa w spodniach z foczej skóry. Garner nie chciał myśleć o tym, co mógłby zobaczyć, gdyby rozciął tę kiełbasę, aby obejrzeć nogę – lepki otwór samej rany, szkarłat linii posocznicy, wijących się wokół uda Fabera niczym trująca winorośl, wspinających się nieubłaganie w kierunku serca.

Atka zawył. Długi, wznoszący się jęk, który załamał się w żałosny skowyt, ucichł, a następnie przybrał na sile niczym wycie syren na francuskim froncie.

– Jezu – wyszeptał Garner.

Wyłowił z plecaka butelkę i pozwolił sobie na jeden łyk whisky. Potem usiadł w ciemności, wsłuchując się w żałosny lament psa, a jego umysł wypełnił się obrazami ze szpitala. Czerwona plama tkanki na stalowej tacy. Stan zapalny na kikucie po amputacji. Dłoń zaciśnięta wściekle w pięść, należąca do ręki, która właśnie odpadła. Myślał również o Elizabeth, głównie o niej, pogrzebanej miesiące przed tym, jak wrócił z Europy. I myślał o Connellym, tym jego wyrazie twarzy, gdy odwracał się, aby zastrzelić ranną sukę.

Nie martw się, nie poproszę, abyś ty to zrobił.

Garbiąc się w niskim namiocie, Garner włożył ubranie. Wepchnął latarkę do kurtki, odrzucił na bok klapę wejściową i pochylił się pod naporem wiatru. Rozpadlina była przed nim, lina wciąż przeciągnięta przez haki zwisała w dół jamy.

Garner poczuł, jak ciemność go przyciąga. A Atka krzyczał.

– Dobra – wymamrotał. – Dobra, już idę.

Ponownie przewiązał sobie linę wokół pasa. Tym razem nie zawahał się, wchodząc na półkę przy odgłosach skrzypiącego lodu. Tyłem i w dół, na ślizgających się butach, zsunął się powoli w ciemną przestrzeń i zawisł w studni pełnej cieni.

Ogarnęła go panika, mroczna pewność, że pod nim nie rozciąga się już nic. Szczelina ziała pod jego stopami niczym klin próżni wbity w serce planety. A jednak gdzieś poniżej – trzydzieści metrów? sześćdziesiąt? – Atka kwilił żałośnie jak nowo narodzone, jeszcze ślepe szczenię. Garner pomyślał o psie zwiniętym w agonii na jakiejś półce podziemnego lodu i zaczął opuszczać się w mroczną otchłań, która rosła wokół niego.

Jedno uderzenie serca, potem kolejne i kolejne, własny oddech niewidoczny w ciemnościach, buty poszukujące oparcia. Szukające i znajdujące je. Garner trzymał się liny, badając powierzchnię za pomocą swojego ciężaru.

Utrzymała.

Garner wyjął latarkę z kieszeni kurtki i włączył ją. Atka spojrzał, brązowe oczy błyszczały z bólu. Łapy psa zwinięte były pod nim, a ogon machał słabo. Krew lśniła na pysku. Gdy podszedł bliżej, zobaczył, że przy upadku kości przebiły brzuch, odsłaniając gładką, błyszczącą warstwę podskórnego tłuszczu i jeszcze głębiej, w połowie widoczne przez kępki grubej sierści, krwawo pulsujące wnętrzności. Pies narobił pod siebie, Garner czuł smród zmieszany z zapachem wilgotnego kamienia.

– Już dobrze – powiedział. – Już dobrze, Atka.

Garner uklęknął i pogłaskał go. Zwierzę warknęło, poddając się jego poleceniom.

– Dobry piesek – wyszeptał. – Spokojnie, piesku.

Wysunął nóż z pochwy, pochylił się do przodu i przysunął do psiego gardła. Atka zapiszczał.

– Ciiii... – wyszeptał mężczyzna, przygotowując się do tego, co miał zaraz zrobić...

Coś poruszyło się pod nim w mroku. Skórzasty zgrzyt, echo uderzenia kamienia o kamień, luźnych kamyków toczących się w ciemności. Atka zaskomlał ponownie, łapy zadrgały, gdy spróbował przycisnął się do ściany. Zaskoczony Garner pchnął ostrze w przód, a gardło psa zalało się czarną krwią tętniczą. Pies zesztywniał, zadrżał raz i zdechł – Garner patrzył, jak jego oczy zaciągają się mgłą w ciągu jednego uderzenia serca – i znów coś poruszyło się w ciemnościach za nim. Garner rzucił się w tył, uderzając plecami o ścianę obok Atki. Zamarł tam, wpatrując się w mrok.

Potem, gdy z ciemności nic nie wyszło – wyobraził to sobie. Musiał sobie wyobrazić – wycelował światło latarki w mrok i wstrzymał oddech. Uniósł się w zdumieniu, z liną u stóp.

Ogromne.

Miejsce było ogromne. Ściany z nagiego kamienia, wznoszące się w katedralne łuki aż pod powierzchnię polarnej równiny i gładka niczym szklana tafla podłoga rozciągały się przed nim na tyle, ile sięgało światło latarki, a potem zapadały się w otchłań ciemności. Oniemiały z przerażenia – a może porażony wspaniałością? – Garner zatoczył się do przodu, a lina rozwijała się za nim, aż wyprostował się przy urwisku, skierował światło w cienie przed sobą i ujrzał, cóż takiego odkrył.

Schody, wycięte w litej skale i jakże nieludzkie: każdy przednóżek opadał w dół metr lub więcej, a same stopnie wiły się bez końca w nieprzeniknionej głębi ziemi, w dół i w dół, aż zwinęły się poza zasięgiem wątłego światła latarki, a potem jeszcze głębiej, w kierunku jakiegoś okropnego przeznaczenia, które ledwie miał odwagę sobie wyobrazić. Garner poczuł, jak go przyciągają, poczuł zew tego miejsca głęboko w kościach. Coś w głębi niego, jakaś niema, niewypowiedziana tęsknota odpowiedziała na ten zew i zanim zdążył się zorientować, już schodził w dół pierwszej kondygnacji, a potem drugiej, z latarką rozcinającą mrok i odsłaniającą płaskorzeźby przedstawiające nieludzkie istoty o szponiastych stopach i dłoniach, wijące się w splotach Meduzy, które rzucały mu niechętne spojrzenia w skąpym blasku latarki. A przez ów horror przebijał się straszliwy zew tego miejsca, ciągnący go głębiej w ciemność.

– Elizabeth... – wyszeptał, potykając się w dół kolejnych kondygnacji budowli, dopóki zapomniana lina nie szarpnęła naprężona, nadal zawiązana wokół jego pasa. Podniósł wzrok i zobaczył wysoko w górze bladą twarz Connelly’ego.

– Co do diabła robisz tam na dole, doktorku? – krzyknął Connelly, a w jego głosie dało się słyszeć wściekłość. Garner, niemal wbrew swojej woli, ruszył ponownie w stronę światła.

Ledwie znalazł oparcie dla stóp, gdy Connelly złapał go za kołnierz i wyciągnął na powierzchnię. Garner usiłował odzyskać równowagę na śniegu, ale Connelly powalił go kopnięciem, a jego pokryta jasnym zarostem twarz wykrzywiła się z wściekłości.

– Ty głupi sukinsynu. Chcesz, żebyśmy tu wszyscy zdechli?

– Złaź ze mnie!

– Dla psa. Dla zasranego psa?

Connelly znów próbował go kopnąć, ale Garner złapał jego stopę i przetoczył się po śniegu, pociągając go za sobą. Zaczęła się szamotanina, choć w grubych kurtkach i rękawicach mężczyźni nie byli w stanie zrobić sobie nawzajem poważniejszej krzywdy.

Klapa jednego z namiotów uchyliła się i wyjrzał z niego Bishop z karykaturalnie zaniepokojoną twarzą. Idąc, zapinał kurtkę.

– Przestańcie! Przestańcie natychmiast!

Garner podniósł się, oddalając na kilka kroków. Connelly dyszał, oparty o kolano. Wyciągnął przed siebie palec w oskarżającym geście.

– Znalazłem go w rozpadlinie! Zszedł tam sam!

Garner oparł się o sanie. Czuł na sobie spojrzenie Bishopa, gdy zdejmował jedną z rękawic, aby dotknąć obolałego miejsca na twarzy, ale nie podniósł wzroku.

– To prawda?

– Oczywiście, że prawda! – odpowiedział Connelly, ale Bishop uciszył go gestem ręki.

Garner spojrzał na niego, oddech ciążył mu w płucach.

– Musisz to zobaczyć – powiedział. – Mój Boże, Bishop.

Bishop spojrzał w kierunku rozpadliny, gdzie dostrzegł haki i liny zanurzone w ciemności.

– Och, doktorku... – powiedział cicho.

– To nie jest rozpadlina, Bishop. Tam są schody.

Connelly podszedł do Garnera, dźgając go palcem.

– Co? Zwariowałeś, do cholery.

– Spójrz na siebie!

Bishop wtrącił się między dwóch mężczyzn.

– Dosyć! – Odwrócił się do Connelly’ego. – Daj mu spokój.

– Ale...

– Powiedziałem, daj spokój!

Connelly zacisnął wargi, a potem odwrócił się i podszedł do szczeliny. Uklęknął przy jej krawędzi i zaczął wciągać linę.

Bishop odwrócił się do Garnera.

– Wytłumacz się.

W jednej chwili jakby ktoś spuścił z Garnera powietrze. Poczuł nagły przypływ wyczerpania, bolały go mięśnie. Jak mógł się z tego wytłumaczyć, jak mógł to wyjaśnić tak, by zrozumieli.

– Atka – rzucił krótko, błagalnie. – Słyszałem, jak cierpi.

Wyraz głębokiego żalu przemknął po twarzy Bishopa.

– Doktorku... Atka był tylko psem. Musimy dowieźć Fabera do magazynu.

– Wciąż go słyszałem.

– Musisz wziąć się w garść. Na szali ważą się prawdziwe życia, rozumiesz? Ja i Connelly nie jesteśmy lekarzami. Faber cię potrzebuje.

– Ale...

– Rozumiesz to?

– Ja... tak. Tak, rozumiem.

– Jeśli schodzisz w takie miejsca, zwłaszcza sam, narażasz nas wszystkich. Co my zrobimy bez naszego doktorka, hę?

To nie był spór, w którym Garner miał jakiekolwiek szanse. Nie w ten sposób. Złapał więc Bishopa za rękę i poprowadził go w stronę rozpadliny.

– Sam spójrz – powiedział.

Bishop wyszarpnął rękę, twarz mu pociemniała. Connelly zesztywniał, oglądając tę scenę.

– Nie dotykaj mnie, doktorku – powiedział Bishop.

Garner puścił go.

– Bishop – powiedział. – Proszę.

Bishop zawahał się, a po chwili ruszył w stronę otworu.

– Dobrze.

Connelly wybuchł.

– Na rany Chrystusa!

– Nie zejdziemy do środka – powiedział Bishop, patrząc na obydwu. – Tylko zajrzę, dobra, doktorku? Tyle mogę ci zaoferować.

Garner pokiwał głową.

– Dobra – zgodził się. – Dobra.

Mężczyźni podeszli do krawędzi rozpadliny. Im bliżej podchodzili, tym mocniej Garner czuł jej przyciąganie, jakby ktoś wbił mu hak w wątrobę. Niezwykłej siły woli wymagało od niego zatrzymanie się u wylotu i stanie tam z pozoru beznamiętnie, patrząc na pozostałych dwóch towarzyszy tak, jakby jego własne życie nie zatrzymało się w tym momencie.

– Tam są schody – powiedział. Głos nie zadrżał mu, a ciało nie poruszyło się. – Schody wycięte w skale. Mają jakieś rzeźbienia.

Bishop zaglądał w mrok przez dłuższą chwilę.

– Nic tam nie widzę – powiedział po chwili.

– Mówię ci, są tam! – Garner zatrzymał się i pozbierał do kupy. Spróbował z innej strony. – To na dole... to może być naukowe odkrycie stulecia. Dajmy spokój McReady’emu. Niech sobie zatknie tę swoją małą flagę. To jest dowód na... na...

Urwał. Nie miał pojęcia, czego właściwie to coś mogłoby być dowodem.

– Zaznaczymy lokalizację – powiedział Bishop. – Wrócimy tu. Jeśli mówisz prawdę, to coś nigdzie się nie wybiera.

Garner włączył latarkę.

– Patrz – powiedział i wrzucił ją do szczeliny.

Latarka spadała, wirując, a jej białe światło cięło mrok z czystą precyzją skalpela, oświetlając ciosaną skałę i coś, co równie dobrze mogło być rzeźbieniami albo naturalnymi nieregularnościami kamienia. Potoczyła się obok truchła psa, oświetlając jego otwarty pysk, wywalony język i czarną kałużę krwi rozlaną obok.

Bishop patrzył przez chwilę, a potem pokręcił głową.

– Cholera, doktorku – powiedział. – Naprawdę nadużywasz mojej cierpliwości. Chodź.

Bishop miał się właśnie odwrócić, gdy truchłem psa wstrząsnął spazm – Garner to dostrzegł – a potem drugi, niemal niedostrzegalnie. Wyciągnął dłoń i schwycił rękaw Bishopa.

– Co teraz, na rany... – zaczął Bishop szorstkim ze zniecierpliwienia głosem. A wtedy coś pochwyciło truchło i wciągnęło je w ciemność tak szybko, że zdawało się, jakby zniknęło w okamgnieniu. Tylko ślad krwi, ciągnący się w stronę cienia, stanowił potwierdzenie, że kiedykolwiek tu było. To i rozkołysane światło latarki, które roztaczało się w leniwym półokręgu, najpierw rozświetlając pusty mrok, a następnie padając na zimny kamień, by w końcu oświetlić coś, co mogło być rzeźbioną, szponiastą stopą. Wiązka światła zamigotała i zgasła.

– Co jest, kurwa... – zaklął Bishop.

Z namiotu za nimi dobiegł krzyk.

Faber.

Garner biegł niezdarnie w śniegu, wysoko unosząc nogi. Pozostali krzyczeli za nim, ale ich słowa ginęły w podmuchach wiatru i jego własnym, ciężkim oddechu. Jego ciało poruszało się tak, jak nauczył się na szkoleniu, ale umysł niczym pasożyt przyczepił się do rozpadliny za nim, do surowego, płonącego obrazu, który przed chwilą ujrzał. Niósł go strach i adrenalina, a także coś jeszcze, jakieś uczucie, którego nie doświadczył od wielu lat, a być może nawet nie doświadczył jeszcze nigdy w życiu. Jakaś wypełniająca serce, niezwykła ekstaza, która mogła go zdmuchnąć niczym wypalony popiół.

Faber siedział wyprostowany w namiocie śmierdzącym potem, moczem i naftą, oczy miał zalane łzami, spojrzenie ostre, gęste włosy tworzyły koronę wokół jego głowy, a skóra była blada jak u ryby. Próbował krzyczeć, ale głos mu się załamał, a wszelkie starania kończyły się jedynie długimi, chrapliwymi świstami, które zdawały się wymuszone, jakby miał gardło nabite gwoździami. Noga wystawała mu spod koca, nadal odrażająco opuchnięta.

Ciepło kuchenki Nansena było niemal przytłaczające.

Garner opadł na kolana, próbując uspokoić Fabera i położyć go ponownie do śpiwora, ale bezskutecznie. Chory wbił w niego wzrok, jego bolesne jęki ucichły. Wczepił palce w kołnierz Garnera i przyciągnął tak blisko, że ten mógł poczuć kwaśny odór jego oddechu.

– Faber, spokojnie, spokojnie!

– To... – głos uwiązł Faberowi w gardle. Przełknął i spróbował ponownie. – To złożyło we mnie jajo.

Bishop i Connelly wtłoczyli się do namiotu, a Garner poczuł się nagle przytłoczony gorącem, smrodem i parą unoszącą się z ich ubrań, gdy przysunęli się bliżej, przyglądając się choremu towarzyszowi.

– Co się dzieje? – spytał Bishop. – Wszystko z nim w porządku?

Faber spojrzał na nich dzikim wzrokiem. Ignorując przybyłych, Garner dotknął jego policzków i spojrzał mu w oczy.

– Spójrz na mnie, Faber. Spójrz na mnie. Co masz na myśli?

Faber spróbował się uśmiechnąć.

– W moim śnie. Włożyło moją głowę do swojego ciała i złożyło we mnie jajo.

– Majaczy – wtrącił Connelly. – To właśnie się dzieje, gdy zostawiasz go samego.

Garner wyjął z torby ampułkę morfiny. Faber zobaczył to i wzdrygnął się.

– Nie! – krzyknął, odzyskując głos. – Nie! – Kopnął, przewracając kuchenkę Nansena. Miotając przekleństwa, Connelly rzucił się w jej kierunku, ale było już za późno. Nafta rozlała się po kocach i zapasach, wzniecając pożar w namiocie. Mężczyźni wpadli w panikę. Bishop zatoczył się do tyłu w kierunku wyjścia, a Connelly odepchnął Garnera na bok, szukając nóg Fabera, aby go odciągnąć. Garner przeturlał się na bok i tam został. Krzycząc, Faber schwycił się podłoża i próbował stawiać opór, ale Connelly był zbyt silny. Chwilę później Faber zniknął, ciągnąc za sobą tlący się plecak.

Garner nadal leżał wewnątrz namiotu, patrząc, jak ogień pochłania zadaszenie, opadając na podłogę i jego własne ciało. Zamknął oczy, a żar ogarniał go niczym kochanka o rozpalonym sercu. Nie czuł jednak ognia, lecz chłodny oddech ziemi pod sobą, ciszę podziemnego grobowca skrytego pod lodem. Schody wiodły go w dół, a na dnie znów usłyszał ten dźwięk. Nawoływał go kobiecy głos. Zastanawiał się, gdzie on jest.

Elizabeth – zawołał, a jego wołanie odbiło się echem wśród kamieni. Jesteś tam?

Gdyby choć mógł ją ujrzeć, pomyślał. Gdyby mógł ją pogrzebać. Wypełnić te piękne oczy ziemią. Oddać ją ciemności.

Elizabeth, czy mnie słyszysz?

A potem schwyciły go wielkie ramiona Connelly’ego i znów poczuł gorąco, parzące pasma bólu wokół nóg i klatki piersiowej, jakby owinęła go gwiazda.

– Powinienem pozwolić ci się sfajczyć, ty głupi sukinsynu – syknął Connelly, ale nie pozwolił.

Wyciągnął Garnera z namiotu. Ratowany otworzył oczy w ostatniej chwili, aby zobaczyć dach namiotu przed sobą, niczym płonące kurtyny, a po chwili wylądował w śniegu. Ból minął na chwilę, a Garner opłakiwał jego odejście. Connelly stał nad nim z twarzą wykrzywioną niesmakiem. Za nim namiot migotał i płonął niczym upuszczona pochodnia.

Drżący głos Fabera górował nad wszystkim, co chwila podnosząc się i opadając niczym wiatr.

Connelly rzucił ampułkę i strzykawkę na ziemię obok Garnera.

– Noga Fabera znów się otworzyła – powiedział. – Idź i rób, co do ciebie należy.

Garner podniósł się powoli, czując, jak skóra na klatce piersiowej i nogach tężeje. Ogień go poparzył, ale musi najpierw zająć się Faberem, zanim zobaczy, jak bardzo.

– A potem pomóż nam się pakować – dodał Bishop, prowadząc psy do uprzęży, a jego głos był szorstki i napięty. – Wynosimy się stąd.

 

Zanim dotarli do magazynów, Faber już nie żył. Connelly splunął na śnieg i odwrócił się, aby wyprzęgnąć psy, podczas gdy Garner i Bishop weszli do środka i rozpalili ogień. Bishop wstawił wodę na kawę. Garner rozpakował posłania i ostrożnymi ruchami pościelił prycze. Gdy wnętrze rozgrzało się już dostatecznie, rozebrał się i zbadał poparzenia. Będzie miał blizny.

Następnego ranka zawinęli ciało Fabera i umieścili je w chłodni.

Potem uzgodnili, że będą czekać.

Statek nie zawinie przez kolejny miesiąc i choć ekspedycja McReady’ego miała wrócić wcześniej, to kaprysy Antarktydy czyniły tę opcję co najmniej niepewną. Tak czy inaczej, byli na siebie skazani przez jakiś czas i nawet porządne wyposażenie magazynu – niezłe zapasy jedzenia, lekarstw, perspektywa grania w karty i czytania książek – nie mogło całkowicie odwrócić ich uwagi od wzajemnych uraz.

W trakcie kolejnych dni Connelly utrzymywał w ryzach swoją wściekłość na Garnera, ale niewiele było trzeba, by znów wybuchła, więc Garner starał się nie wychylać. Podobnie, jak w okopach we Francji, na Antarktydzie trupy dało się łatwo wyjaśnić.

Kilka tygodni, których nie było na co spożytkować, Connelly przedrzemał na swojej pryczy, a Bishop poświęcił na lekturę starych magazynów przyrodniczych. Garner tymczasem postanowił zaryzykować powrót do rozmowy o tym, co stało się w rozpadlinie.

– Widziałeś to – powiedział cicho, żeby nie obudzić Connelly’ego.

Bishop odczekał chwilę, aby upewnić się, że go usłyszy. W końcu odrzucił gazetę i westchnął.

– Co takiego?

– Wiesz, o czym mówię.

Bishop pokręcił głową.

– Nie – powiedział. – Nie wiem. Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

– Tam coś było.

Bishop nie odpowiedział. Podniósł gazetę, ale wzrok miał nieruchomy.

– Coś było tam na dole – powiedział Garner.

– Bzdura.

– Wciągnęło Atkę. Wiem, że widziałeś.

Bishop nie spojrzał na niego.

– To puste miejsce – powiedział po dłuższej chwili ciszy. – Nic tam nie ma. – Mrugnął i przewrócił stronę. – Nic.

Garner położył się na pryczy i spojrzał na sufit.

Choć długi, polarny dzień jeszcze nie dobiegł końca, powoli nadciągał zmrok, a słońce chyliło się nad horyzontem niczym wielkie, przymykające się oko. Długie cienie kładły się na ścianach, a lampa, którą Bishop zapalił do czytania, wprawiała je w taniec. Garner patrzył, jak skaczą po suficie. Jakiś czas później Bishop zgasił lampę i zaciągnął zasłony, odsyłając wszystkie cienie w mrok. Wraz z jego nadejściem Garner poczuł rozlewający się wewnątrz spokój. Wypełniał go falami, czuł jak nadchodzi z każdym powolnym uderzeniem serca.

Podmuch wiatru rozproszył drobne okruchy lodu na oknie, a Garner zastanawiał się, jak wygląda noc w tej zimnej krainie. Wyobraził sobie niebo rozstępujące się, by ukazać twarde sklepienie usiane gwiazdami, galaktykę toczącą się nad nim niczym mały trybik w ogromnym, niepojętym silniku wszechświata. A gdzieś za tym wszystkim pustka, w którą dwóch mężczyzn wysyłało modlitwy. Dotarło do niego, że mógłby teraz odejść, wyjść w długi zmierzch i iść, dopóki ziemia nie otworzy się przed nim i nie znajdzie się znów na tych dziwnych schodach, a świat mógłby po prostu cicho zamknąć się nad nim, pogrążony w śniegu i nocy.

Garner zamknął oczy.

© Dale Bailey i Nathan Ballingrud

Opublikowano za zgodą autorów

Dale Bailey i Nathan Ballingrud

Dale Bailey mieszka z rodziną w Północnej Karolinie; opublikował trzy powieści: The Fallen, House of Bones i Sleeping Policemen (wraz z Jackiem Slayem, Jr). Jego opowiadania, zebrane w The Resurrection Man’s Legacy and Other Stories, zostały nagrodzone International Horror Guild Award i dwa razy były nominowane do Nebuli.

Nathan Ballingrud jest autorem wydanego przez  Small Beer Press zbioru North American Lake Monsters. Kilka jego opowiadań znalazło się w antologiach typu Year’s Best, a The Monsters of Heaven otrzymały nagrodę im. Shirley Jackson. Pracował jako barman w Nowym Orleanie, kucharz na platformach wiertniczych w Zatoce Meksykańskiej i jako kelner w wykwintnej restauracji. Obecnie mieszka z córką w Asheville w Północnej Karolinie, gdzie pracuje nad pierwszą powieścią.

Jeżeli opowiadanie Ci się spodobało, daj znać w komentarzach, poleć, polub lub udostępnij, korzystając z przycisków poniżej.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Potwory północnoamerykańskich jezior
Straszne życie w Ameryce
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.