Restart

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Restart

Rozdział pierwszy

 

Zawsze wrzeszczeli.

Kobieta zawyła, gdy pośliznęła się w błocie, gwałtownie odwracając głowę, żeby zobaczyć, czy ją dopędzam.

Dopędzałam.

Odzyskała równowagę i przyśpieszyła na twardej nawierzchni. Moje stopy muskały ziemię i pomimo krótkich nóg bez wysiłku zmniejszałam dzielącą nas odległość.

Szarpnęłam ją za ramię. Gdy próbowała wstać, dźwięk, który wyrwał się z jej ust, był bardziej zwierzęcy niż ludzki.

Nienawidzę wrzasku. Odczepiłam od pasa dwa komplety kajdanek, po czym skułam jej ręce i nogi.

– Nie, nie, nie, nie – powtarzała zdławionym głosem, gdy przypięłam smycz do kajdanek na rękach. – Ja tego nie zrobiłam.

Okręciłam smycz wokół nadgarstka i nie zważając na protesty, poderwałam uciekinierkę na nogi i powlekałam ulicą obok rozpadających się drewnianych chałup.

– To nie ja! Nikogo nie zabiłam! – Szamotała się dziko, niemal konwulsyjnie.

Odwróciłam się, piorunując ją wzrokiem.

– Zostało w tobie trochę z człowieka, prawda? – zapytała, wykręcając szyję, żeby spojrzeć na numer nad kodem kreskowym na moim nadgarstku.

Zamarła. Jej wzrok przeskoczyły z wydrukowanego na skórze numeru 178 na moją twarz i znowu wrzasnęła.

Nie. Nie została we mnie ani odrobina człowieka.

Wrzeszczała dalej, gdy doprowadziłam ją do promu i wrzuciłam do środka, gdzie już leżeli inni członkowie jej bandy. Metalowe kraty opadły z brzękiem, ale nie próbowała do nich doskoczyć. Schowała się z tyłu za dwoma zakrwawionymi mężczyznami.

Jak najdalej ode mnie.

Odwróciłam się, powiodłam wzrokiem po slumsach. Przede mną biegła pusta droga, wzdłuż której stały byle jak sklecone drewniane domy. Jeden z nich pochylał się tak mocno, że pomyślałam, że mógłby go przewrócić leciutki podmuch wiatru.

– Wren Sto Siedemdziesiąt Osiem – powiedziałam, poprawiając kamerę na hełmie, żeby zwracała się na wprost. – Zadanie wykonane.

– Pomóż Tomowi Czterdzieści Pięć – dobiegł głos z komunikatora. – Prowadzi pościg na Dallas Street. Zbliża się do skrzyżowania z Main.

Ruszyłam pylistą drogą i skręciłam w uliczkę. W wilgotnym powietrzu wisiał smród gnijących śmieci, tak gęsty, że miałam ochotę zgarnąć go ręką z twarzy. Odetchnęłam głęboko i zatrzymałam powietrze w płucach, próbując zablokować zapach slumsów.

Ściagający cel Czterdziestkapiątka przemknął przed wylotem uliczki po brukowanej drodze. Podarte czarne spodnie łopotały wokół jego chudych nóg i zostawiał za sobą szlak, który uznałam za krew.

Wyskoczyłam na ulicę i popędziłam za nim. Odgłos moich kroków sprawił, że uciekinier się obejrzał. Ten nie wrzeszczał.

Jeszcze nie.

Potknął się na nierównej drodze i przewrócił, nóż wypadł mu z ręki. Byłam dość blisko, żeby słyszeć jego spanikowany oddech, gdy próbował dosięgnąć broni. Przypadłam do niego, ale zdążył się poderwać. Odwrócił się i ciął mnie po brzuchu.

Odskoczyłam, gdy popłynęła krew. Wykrzywił usta w triumfalnym uśmiechu, jakby odniósł zwycięstwo.

Oparłam się pragnieniu przewrócenia oczami.

Czterdziestkapiątka rzucił się na muskularnego mężczyznę i obaj runęli na ziemię. Nie szkoliłam Czterdziestkipiątki, co zresztą było widać. Niezdarny i impulsywny, był tylko trochę szybszy od człowieka.

Zanim mogłam interweniować, Byczek złapał Czterdziestkępiątkę za kark, pchnął dłonią jego hełm i wbił mu nóż w środek czoła. Skrzywiłam się, gdy Czterdziestkapiątka zacharczał i zsunął się z niego bezwładnie. Legł nieruchomo na ziemi. Z jego jasnych, złotych oczu ziała pustka.

Człowiek dźwignął się na nogi, podskoczył radośnie i wydał triumfalny okrzyk.

– Tak! I co ty na to, blondasku?

Poprawiłam komunikator, nie zwracając uwagi na te irytujące próby prowokacji.

– Wren Sto Siedemdziesiąt Osiem. Czterdziestkapiątka nie żyje.

Uśmiech Byczka zgasł, gdy usłyszał mój numer.

– Kontynuuj. – Głos płynący z komunikatora był beznamiętny, bez cienia zainteresowania.

Zwarłam się wzrokiem z Byczkiem. Chciałam, żeby rzucił się do ucieczki. Chciałam podciąć mu nogi i wetrzeć w błoto tę jego triumfującą minę.

Spojrzałam szybko na Czterdziestkępiątkę.

Chciałam tego tak bardzo, że aż bolało.

Byczek odwrócił się na pięcie i ruszył z kopyta, wymachując muskularnymi rękami. Zagryzłam wargi, patrząc za nim z lekkim uśmiechem. Dałam mu fory.

Pościg stanowił moją ulubioną część zadania.

Przeskoczyłam nad ciałem Czterdziestkipiątki. Mężczyzna obejrzał się, gdy go dopędzałam. Złapałam go za koszulę i potknął się ze stęknięciem, uderzył twarzą o ziemię. Desperacko drapał żwir palcami, ale było za późno. Postawiłam mu stopę na karku i wyjęłam kajdanki. Zatrzasnęłam obrączki na jego kostkach.

Wrzasnął, oczywiście.

– Wren Sto Siedemdziesiąt Osiem. Zadanie Czterdziestkipiątki wykonane – zameldowałam.

W odpowiedzi usłyszałam:

– Zamelduj się w promie.

Okręciłam nadgarstki Byczka smyczą, zaciskając ją tak mocno, że krzyknął z bólu, i pociągnęłam go do zwłok Toma Czterdzieści Pięć. Był młody, miał może czternaście lat, świeżo po zakończeniu szkolenia. Unikałam patrzenia w jego puste oczy, gdy okręcałam smycz wokół jego rąk.

Powlekłam ich obu obok ponurych chałup do promu, krew krzepła na moim brzuchu, gdy rana się zasklepiała. Wepchnęłam Byczka do czarnego pudła, w którym inni ludzie skulili się na sam mój widok.

Odwróciłam się i poszłam do drugiego promu, przystając na chwilę, żeby wyciągnąć nóż z głowy Toma Czterdziestkipiątki. Drzwi się otworzyły i restarci spojrzeli ze swoich miejsc, ich wzrok prześlizgnął się po mnie i zatrzymał na martwym chłopaku.

Wyrzuciłam z głowy uporczywy głos, który powtarzał, że mog­łam uratować Toma, i delikatnie położyłam ciało na podłodze. Rozejrzałem się szybko i znalazłam moją ostatnią uczennicę, Marie Sto Trzydzieści Pięć, przypiętą pasami do fotela. Sprawdziłam, czy nie została ranna. Wyszła bez szwanku. Przeżyła swoją pierwszą samodzielną misję. Nie spodziewałam się innego wyniku.

Marie przeniosła wzrok ze mnie na Czterdziestkępiątkę i z powrotem. Milczała przez większą część szkolenia, więc znałam ją nie lepiej niż pierwszego dnia, ale pomyślałam, że jej twarz wyraża wdzięczność. Moi kursanci mieli najwyższy wskaźnik przeżywalności.

Podałam nóż strażnikowi, który obrzucił mnie współczującym spojrzeniem. Leb był jedynym strażnikiem, którego ­tolerowałem. Jeśli chodzi o ścisłość, jedynym człowiekiem, którego byłam w stanie tolerować.

Usiadłam na jednym z niewielkich foteli w czarnym, pozbawionym okien wnętrzu promu, i skrzyżowałam pasy na piersi. Dyskretnie rzuciłam okiem na innych restartów. Wszyscy ze smutkiem spoglądali na Czterdziestkępiątkę. Jedna z dziewczyn nawet otarła łzy, rozsmarowując krew i brud po policzku.

Niskie numery często płakały. Czterdziestkapiątka prawdopodobnie płakał. Był martwy tylko przez czterdzieści pięć minut. Im mniej czasu mija do momentu restartu, tym więcej zostaje cech ludzkich.

Ja byłam martwa przez sto siedemdziesiąt osiem minut.

Nie płakałam.

Leb przeszedł do przedniej części promu i stanął w otwartych drzwiach kabiny pilota.

– Gotowe – powiedział. Zamknął drzwi i usłyszałam szczęk zamków. Wystartowaliśmy, gdy wsunął się na swój fotel.

Miałam zamknięte oczy, dopóki nie poczułam wstrząsu lądowania. Restarci wysiadali w milczeniu z promu na dach. Wychodząc, po raz kolejny oparłam się pragnieniu spojrzenia na Czterdziestkępiątkę.

Dołączyłam do szeregu, ściągnąwszy czarną koszulę z długimi rękawami, pod którą miałam cienki biały podkoszulek. Chłodne powietrze łaskotało moją skórę, gdy zarzuciłam koszulę na ramię, rozstawiłam nogi i rozłożyłam ręce, jakbym próbowała polecieć.

Kiedyś widziałam lecącego restarta. Z rozpostartymi ramionami skoczył z dachu piętnastopiętrowego budynku, a potem uderzył w ziemię i próbował powlec swoje połamane ciało ku wolności. Zdołał pokonać może pół metra, zanim wpakowali mu kulkę w głowę.

Strażnik, który pachniał potem i dymem, obszukał mnie szybko, z trudem hamując odrazę. Patrzyłam na niskie zabudowania slumsów. Strażnicy nienawidzili mnie dotykać. Przypuszczam, że rzucali monetą, żeby rozstrzygnąć, komu ma przypaść ten wątpliwy zaszczyt.

Skinął głową w stronę drzwi, wycierając ręce o spodnie, jakby w ten sposób mógł się pozbyć zapachu śmierci.

Nie da rady. Próbowałam.

Strażnik przytrzymał dla mnie drzwi i weszłam do ośrodka. Na górnych piętrach mieściły się biura personelu. Zbiegłam po ciemnych schodach na siódme, do kwater restartów. Mieliśmy dostęp do dwóch kolejnych pięter; niżej, pod nimi, znajdowały się już głównie laboratoria medyczne. Rzadko tam bywałam. Badali nas od czasu do czasu, ale przede wszystkim zajmowali się chorobami ludzi. Restarci nie chorują.

Strażnik przy drzwiach przeskanował mój kod kreskowy i skinął głową. W korytarzu rozlegał się cichy odgłos moich kroków, gdy szłam po betonowej podłodze. Wszystkie dziewczyny w moim skrzydle spały – albo udawały, że śpią. Mogłam zajrzeć do każdego pokoju przez szklaną ścianę. Tylko ludzie mają prawo do prywatności; my nie. Dwie dziewczyny na pokój, bliźniacze łóżka pod przeciwnymi ścianami, dwie komody i jedna wspólna szafa w głębi – to nazywaliśmy domem.

Przystanęłam przed moim pokojem i czekałam, aż strażnik poleci komuś na górze otworzyć mi drzwi. Tylko ludzie mogli je otwierać po zamknięciu na noc.

Drzwi się rozsunęły. Ever przewróciła się na drugi bok, gdy weszłam. Od kilku tygodni źle sypiała. Budziła się chyba za każdym razem, gdy wracałam z misji.

W ciemności jarzyły się jej duże, zielone oczy, gdy uniosła brwi, pytając wzrokiem, jak poszło. Rozmowy po zgaszeniu świateł były zakazane.

Uniosłam cztery palce jednej ręki, pięć drugiej, a ona westchnęła cicho. Jej twarz skrzywiła się z emocji, jakich ja już nie mogłam w sobie zbudzić. Odwróciłam się, żeby rozpiąć pasek hełmu. Schowałam hełm do szuflady wraz z kamerą i komunikatorem, po czym zdjęłam ubranie. Szybko wciągnęłam dres – byłam zmarznięta, zawsze było mi zimno – i wskoczyłam do mojego maleńkiego łóżka.

Śliczna twarz Pięćdziesiątkiszóstki wciąż była ściągnięta ze smutku. Zakłopotana, odwróciłam się do ściany. Mieszkałyśmy razem od czterech lat, od trzynastego roku życia, ale nie przywyk­łam do tego, że okazuje emocje jak człowiek.

Zamknęłam oczy, ale w mojej głowie wciąż rozlegały się krzyki ludzi.

Nienawidzę wrzasku. Ich wrzask był moim wrzaskiem. Pamiętam, że gdy się zbudziłam po restarcie, usłyszałam przeraźliwe wycie odbijające się od ścian i dźwięczące mi w uszach. Pomyślałam: Co za idiota tak się wydziera?

To byłam ja. Wrzeszczałam i dygotałam jak narkomanka na głodzie.

Żenujące. Zawsze byłam dumna z mojego stoickiego spokoju w każdej sytuacji, z umiejętności zachowania opanowania, podczas gdy dorośli je tracili.

Ale w wieku dwunastu lat, kiedy zbudziłam się w szpitalnym Pokoju Zmarłych sto siedemdziesiąt osiem minut po tym, jak dostałam trzy kule w klatkę piersiową, wrzeszczałam.

Wrzeszczałam, gdy wybijali mi kod paskowy na nadgarstku, mój numer i moje ludzkie nazwisko, Wren Connolly. Wrzeszczałam, gdy zamknęli mnie w celi, gdy pod eskortą prowadzili mnie do promu, gdy ustawili mnie w szeregu z innymi jeszcze niedawno martwymi dziećmi. Wrzeszczałam, dopóki nie przybyłam do KORP-u, czyli Korporacji Odnowy i Rozwoju Populacji, gdzie mi powiedziano, że wrzeszczenie oznacza śmierć. Zachowywanie się tak, jakbym wciąż była ludzkim dzieckiem, oznacza śmierć. Nieposłuszeństwo oznacza śmierć.

Wtedy umilkłam.