Republika złodziei

Gdzie się podziali złodzieje z tamtych lat

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Republika złodziei
Jeszcze kilka lat temu uważałem Scotta Lyncha za jednego z najbardziej obiecujących pisarzy fantasy ostatniej dekady. Zarówno Kłamstwa Locke'a Lamory jak i Na szkarłatnych morzach spełniały wszelkie moje wymagania, pomimo okazjonalnie występujących wątków szytych grubymi nićmi. Niestety, na tom trzeci przyszło czekać tak długo, że rosnące z każdym rokiem oczekiwania uczyniły krzywdę Republice złodziei, która może nie jest książką złą, ale na pewno – rozczarowującą.

Niecni Dżentelmeni wprawdzie uszli z życiem wraz z obrazami skradzionymi z Wieży Grzechu, ale nie dość, że zyskali na tym znacznie mniej niż się spodziewali, to Locke został otruty i (pozbawiony nadziei na wyzdrowienie) czeka na swoją śmierć. Sfrustrowany Jean kontaktuje się z wszelkimi dostępnymi specjalistami, jednak wszystko wskazuje na to, że dla Lamory nie ma żadnego ratunku – przynajmniej do momentu, w którym zjawia się Arcydama Cierpliwość, Więzimagini z Karthainu oferująca mu wybawienie pod jednym warunkiem. Locke ma poprowadzić partię Głębokich Korzeni do zwycięstwa w organizowanych co kilka lat wyborach, które mają mniej wspólnego z polityką, a więcej z rozrywką dla mieszkańców miasta. Teoretycznie nieskomplikowane zadanie nie będzie jednak tak proste, jak się wydaje, gdyż konkurencyjnemu ugrupowaniu pomaga Sabetha – jego dawna miłość oraz była członkini ich niewielkiego gangu.

Jest to jednak tylko połowa historii; drugą stanowi seria retrospekcji, w których obserwujemy początki relacji między Lockiem a Sabethą oraz perypetie Niecnych Dżentelmenów na deskach teatru. Tu właśnie pojawia się pierwszy z problemów powieści: wątek związany z przedstawieniem jest całkowicie oddzielony od wydarzeń rozgrywających się w teraźniejszości. Oczywiście można polemizować, że poświęcenie połowy Republiki... na wspominki służy lepszemu przedstawieniu charakteru Sabethy i powodów, dla których rozstała się z głównym bohaterem, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że czytelnik niewiele by stracił, gdyby powyższe przyczyny zostały zwyczajnie wymienione w dialogu. Samej historii nie mogę nic zarzucić, czyta się przyjemnie i miło jest ponownie zobaczyć braci Sanza, ale całość lepiej by się sprawdziła jako odrębnie wydana nowelka, zamiast zapychać miejsce w długo wyczekiwanej książce.

Niestety, związany z wyborami wątek główny to największa wada nowego dzieła Lyncha. Mówiąc krótko, stawki są zbyt niskie. W poprzednich tomach byliśmy świadkami kolejno: walki o uratowanie Camorry przed Szarym Królem i krwawej zemsty na nim oraz lawirowania między interesami Requina, Stragosa i piratów. Chociaż było wiadomo, że ostatecznie bohaterowie przezwyciężą wszelkie trudności, to w każdym z tych przypadków nie ulegało wątpliwości, iż Locke i Jean są w poważnych tarapatach. Takiego właśnie złudzenia brakuje w Republice..., jako że już na starcie Cierpliwość stwierdza, że nic się nie stanie, jeśli ich misja się nie powiedzie, przez co intrydze brakuje środków, by wywołać jakiekolwiek emocje. Co więcej, sama manipulacja głosowaniem i zdobywanie stronników zostały opisane bez fantazji; wysiłki sprowadzają się do banalnych psikusów wyrządzanych sobie nawzajem przez Locke'a i Sabethę, zupełnie jakby autor postawił sobie za punkt honoru napisanie książki o tematyce wyborczej, ale nie miał zielonego pojęcia, jak się za to zabrać, by wzbudzić zainteresowanie czytelnika. Sporo można zarzucić także tempu akcji – o ile pierwsze sto stron jest interesujące, to dalej następuje szereg pozbawionych znaczenia prób zdobycia przewagi nad konkurencyjnym stronnictwem, które nie są ani fascynujące, ani zabawne.

Fabuła być może nie jest zła, ale z powodu swej przeciętności zawodzi w porównaniu do poprzednich tomów. Mimo to książkę czyta się przyjemnie, w głównej mierze dzięki swobodzie, z jaką Lynch posługuje się piórem, zwłaszcza w dialogach stanowiących najjaśniejszy punkt powieści. Pomimo okazjonalnych słabszych scen to właśnie rozmowy napędzają obie intrygi i pozwalają przymknąć oko na zdecydowanie nieporywający wątek główny. Nie mogę tego samego powiedzieć o miejscu akcji, jakim jest Karthain – zarówno Camorra jak i Tel Verrar opisane były na tyle barwnie i kolorowo, że same w sobie uchodziły za bohaterów. Miasto Więzimagów wypada przy nich tak blado, że lekturze towarzyszy rozczarowanie wynikające ze zmarnowania potencjalnie interesującej scenerii.

Zauważalny spadek formy daje się również dostrzec w sposobie, w jaki poradził sobie z bohaterami. Locke zgubił gdzieś swój urok i przebiegłość, ukazując w zamian niezdrową obsesję na punkcie ukochanej, Z kolei Jean Tannen został sprowadzony do roli pomocnika głównego bohatera, od czasu do czasu wyrażającego swoje zdanie na jakiś temat, ale poza tym nie ma zbyt wiele do roboty w powieści. Najsłabiej jednak wypada galeria postaci drugoplanowych, spośród których na plus wyróżnia się tylko i wyłącznie Cierpliwość – cała reszta jest całkowicie jednowymiarowa i nie zapada w pamięć.

Każdemu poczytnemu autorowi zdarzają się słabsze książki w cyklu: Martin miał Ucztę dla wron, Erikson – Myto Ogarów, a Lynch zawodzi Republiką złodziei. Powieść pełni funkcję przerywnika między wprowadzeniem głównych postaci i nakreśleniem świata z pierwszych dwóch tomów, a poważniejszą akcją, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa rozpocznie się od tomu czwartego. Nie tracę nadziei, jako że seria wciąż ma szansę na dołączenie w przyszłości do klasyki fantasy, jednak póki co Amerykanin musi ponownie coś udowodnić czytelnikom.