Daleka przyszłość. Grupka kadetów trafia na pokład sławnego statku kosmicznego Intrepid, którego załoga regularnie uczestniczy w wyprawach na obce planety. Wkrótce przybysze orientują się, że udział w misjach jest naprawdę niebezpieczny, tylko nie dla piątki kluczowych oficerów – ktoś zawsze ginie, lecz nieodmiennie jest to osoba niska rangą. Na szczęście jeszcze przed śmiercią kadeci zaczynają rozgryzać tajemnicę, a co więcej, wpadają na szalony pomysł, który może im pozwolić przetrwać. Pozostaje jedynie wcielić go w życie.
Akcja książki nawiązuje wprost do amerykańskich seriali fantastycznonaukowych, przede wszystkim oryginalnego Star Treka, w którym tytułowe czerwone koszule nosili bohaterowie trzeciego planu skazani na rychłą śmierć. (Redshirt to zresztą termin rozpowszechniony do tego stopnia, że doczekał się nawet hasła w Wikipedii). Całej tej fabuły nie da się potraktować poważnie, ale też tekst nas do tego nie namawia, a wręcz przeciwnie. Mówiąc o podejrzanie telewizyjnym charakterze powieściowych zdarzeń, jeden z bohaterów powiada sentencjonalnie: "Właściwie nie jest to bardzo dobry serial". Książka stoi też komizmem, obecnym głównie w dialogach. Nie jest on śmiertelnie subtelny, niemniej – jak to się dzisiaj mówi – dostarcza. Oto kilka reprezentatywnych przykładów:
- "Kim jesteś i jakich lekarstw nie bierzesz?"
- "No cóż, nie martw się, nie zawsze jest tak jak teraz. […] Czasem jest gorzej".
- "– Chodziłem do Zachodniego Kolegium – powiedział Weinstein. – Mają tam naprawdę dobre zajęcia z nauk ścisłych.
– Tak, tylko czy chodziłeś na te zajęcia? – spytał Duvall".
- "Kerensky […] spojrzał na zwłoki.
– Biedny człowiek. To była jego ostatnia misja.
– Ekhm, tak – powiedział Finn".
Szczęśliwie w tym wszystkim nie chodzi jedynie o to, aby się śmiać. Redshirts demaskują schematy popularnego scenopisarstwa, a zarazem dowartościowują postacie trzeciego planu, domagając się dla nich – w najgorszym razie – sensownej śmierci. Krytyka skonwencjonalizowanego umierania sama w sobie nie jest odkrywcza, ale kiedy staje się osnową całej powieści, zyskuje sporą siłę perswazji. Tekst wydobywa też na wierzch inne uschematyzowane mechanizmy: ataki niewytłumaczalnej głupoty u bohaterów, zaginanie praw fizyki i tak dalej. A do tego dochodzą tytułowe kody: trzy krótkie historie napisane kolejno w pierwszej, drugiej i trzeciej osobie. Pierwsza jest humorystyczna (w tym samym stylu co reszta, tylko bardziej), druga i trzecia – niespodziewanie poważne i dające do myślenia.
Najpoważniejszą słabością książki są bohaterowie, pełniący wyłącznie funkcję nośników dla humoru i fabuły. Brak dokładniejszej charakteryzacji ma pewien sens: pozwala ukazać postacie tak, jak gdyby rzeczywiście ich role były przygotowane jedynie dla potrzeb scen gwałtownej śmierci. Cóż z tego jednak, skoro traci na tym jakość historii? Lepszym rozwiązaniem byłoby zmniejszenie liczby bohaterów i ukazanie tego, jak wraz ze stopniowym przejmowaniem władzy nad własnym życiem stają się również bogatsi wewnętrznie. Można było to też oddać stylistycznie, na przykład rezygnując po pewnym czasie z powtarzania he said w dialogach (jeszcze częstszego niż z reguły w anglosaskiej prozie). A skoro już przy stylu jesteśmy: Johnie Scalzi, wnętrza i scenerie też można by było od czasu do czasu opisać!
Powieść wkrótce doczeka się serialowej ekranizacji, ale jak dotąd – ponad półtora roku po premierze – nie słychać nic o polskim tłumaczeniu. Z jednej strony to zrozumiałe: statek USS Enterprise NCC-1701 nie jest w Polsce tak ważną ikoną jak w Stanach Zjednoczonych (chociaż o rodzimych miłośnikach franczyzy nie wolno zapominać). Z drugiej strony – pora na wyjście z szafy – przed lekturą nie obejrzałem ani minuty oryginalnego Star Treka, a mimo to wcale nieźle się przy książce Scalziego bawiłem. Może więc jednak i u nas warto ją wydać?