Rada mniejszości

Domine dirige nos

Autor: Maja 'Vanth' Białkowska

Rada mniejszości
Urban fantasy można podzielić na dwa nurty, które zazwyczaj definiuje płeć autora – kobiety opiewają czyny wszechmocnych przedstawicielek płci pięknej, zaś mężczyźni zajmują się opisaniem przygód panów obdarzonych zestawem paranormalnych talentów. Jednakże istnieją wyjątki od tej reguły – Kate Griffin tworząc cykl o Matthew Swift’cie, którego czwartą odsłoną jest Rada mniejszości, udowodniła, iż potrafi wykreować arcyciekawego bohatera i osadzić go w zadziwiającym świecie.

Trudno być czarnoksiężnikiem, któremu przyszło pełnić niechcianą funkcję Nocnego Burmistrza Londynu, obrońcy miasta, stróża bram, obserwatora na murach, ergo – teoretycznie omnipotentnej istoty, która rejestruje prawie każde zaburzenie w magicznej strukturze stolicy Wielkiej Brytanii i ma obowiązek na nie reagować. Co gorsza Swiftowi nie wolno działać równie swobodnie jak w czasach, gdy sam sobie był sterem, żeglarzem i okrętem – stanowisko wiąże się z koszmarem biurokracji, nadgorliwą asystentką, tudzież koniecznością codziennego odwiedzania biurowca firmy Harlun & Phelps, będącego fasadą, za którą kryje się siedziba Rady Miejskiej. Oczywiście nie tej oficjalnej, działającej od dziesiątej do piątej po południu, lecz przejmującej władzę w czasie, gdy wszystkie urzędy dawno już są zamknięte. Rajcy do niej należący zajmują się tropieniem oraz likwidacją grasujących na swobodzie koszmarów i zdecydowanie odstają od wizerunku typowego urzędnika – noszące się na czarno i władające magią postacie, znacznie niebezpieczniejsze niż gros rozmaitego autoramentu mieszkańców zaułków, traktują swego nowego szefa z mieszanką niechęci, lekceważenia i politowania. A on część tych uczuć odwzajemnia. Woli działać w terenie, niezgodnie z wytyczonymi przez regulamin zasadami, zachowując się czasami jak uczniak, który umknąwszy czujnej opiece tutorów wreszcie może czynić to, co pragnie. Nawet jeśli początkowo niewinne rozrywki przeradzają się w sprawy bardzo poważne.

Przypadkowe spotkanie z fascynującą kobietą, która nieoczekiwanie okazuje się władać mocą nijak nieprzystającą do jej skromnych talentów magicznych, a potem kolejne z dzielnicową rajczynią narzekającą na utrudniony kontakt z wierchuszką – dwa pozornie nic nie znaczące epizody stają się preludium dramatycznych wydarzeń zmuszających Matthew do przedefiniowania wartości, którymi się dotychczas kierował. Rozmowa z Meerą zainicjuje poszukiwania źródła pochodzenia pyłu wróżek – nielegalnie rozprowadzanego narkotyku dla magicznej elity, których odkrycie, gdy okaże się iż ma ono drugie i trzecie dno, budzi coraz to większe przerażenie – zarówno Swifta, jak i czytelnika. Natomiast Nabeela Hirji zaprowadzi maga do jednej z dzielnic Londynu, gdzie wśród pochodzących z nizin społecznych nastolatków szerzy się tajemniczy stupor, którego źródło zaskakuje, to wątek wyjątkowo "na czasie", odzwierciedlający społeczną niechęć do "złej" młodzieży.

A wydawałoby się, iż czarnoksiężnik po przejściach doświadczył już każdej grozy. Zabity przez swego mentora, wskrzeszony za sprawą błękitnych elektrycznych aniołów zamieszkujących w przewodach telefonicznych, rozdarty wewnętrznie przez ich nieustanną obecność, tracący kontrolę, gdy "ja" rozmywa się w "my", przemawiający w imieniu owego legionu zarówno w pluralis majestaticus, jak i skowycząc niczym zwierzę (co zostało genialnie oddane w narracji, przez większość fabuły prowadzonej z punktu widzenia Matthew), jest według mnie najciekawiej wykreowaną postacią spośród wszystkich bohaterów, jakich dane mi było poznać w rozlicznych cyklach urban fantasy. Harry Dresden, Felix Castor, Peter Grant et consortes, którym nie sposób odmówić charyzmy, na tle Swifta blakną. Nocny Burmistrz zbudowany jest ze sprzeczności, wymyka się ocenie wytyczonej w ramach powszechnie stosowanego kodeksu moralnego, balansuje na granicy szaleństwa, wiele jego czynów można uznać za graniczące ze zbrodnią. Lecz jednocześnie czuje głębiej, rozumie więcej niźli ludzie niedotknięci okrutnym błogosławieństwem duchów elektryczności, a spod chóru szepczących w jego głowie bytów przebija się pierwotna osobowość adepta magii, pełnego nieco podszytej cynizmem nadziei, iż moc którą posiada pozwoli mu czynić coś na kształt specyficznie pojmowanego dobra. Cały czas się uczy, w tym tomie powtarzając niczym mantrę zbiór prostych, lecz jakże brutalnych zasad: nie można uratować tych, którzy nie pragną ratunku, nie można uratować wszystkich, przyjaciół, siebie… kolejne doświadczenia przydają tym słowom jakże gorzki sens.

Wrogowie? Jak odróżnić tych istotnych od amatorów, którzy jeno próbują brać udział w morderczej rozgrywce? Swift porusza się w mroku, zbyt późno odnajdując właściwy probierz. Poznaje kolejne stopnie wtajemniczenia narkotykowego biznesu, a przedstawiciele każdego szczebla sportretowani zostali w sposób charakterystyczny i będący wariacją na temat współczesnego miejskiego półświatka. Wedle tej zasady Morris Price, lokalny dealer pyłu, obwiesza się złotem i pozuje na gwiazdę, lecz myślenie nie należy do jego najmocniejszych stron. Zaś Oscar Cramb - capo di tutti capi, zwany ironicznie wróżką chrzestną, to typ oślizgłego i wizualnie obleśnego polityka, lecz w jego kreacji można także odnaleźć dalekie echa Vita Corleone. Zresztą wszystkie wykoncypowane przez Griffin postaci budzą podziw swym dopracowaniem i charakterologiczną wielowymiarowością, budowane na zasadzie wyjścia od archetypicznego schematu, który w miarę rozwoju akcji jest uzupełniany w kolejne cechy, częstokroć stojące w sprzeczności z początkowym obrazem. Richard Templeman – jedyny rajca, który zdecydował się pomóc Swiftowi – jawi się wpierw jako dżentelmen obdarzony typowo angielską flegmą i ironicznym poczuciem humoru, ale przechodzi drastyczną przemianę, o której charakterze przyszli czytelnicy muszą się przekonać sami. Uczennica Nocnego Burmistrza, cierpiąca na słowotok pyskata Penny Ngwena, w pewnym momencie staje się narratorką pokaźnego fragmentu tekstu i wówczas ujawnia cały swój potencjał, który w świetle jej wcześniejszego zachowania okazuje się zdecydowanie niepokojący, lecz równocześnie stanowi nawiązanie do wydarzeń zawartych w drugim tomie cyklu.

Równie istotnym jak ludzcy protagoniści bohaterem książki jest sam Londyn. Griffin odmalowała rozmaite i wzajemnie się przenikające jego oblicza – miasto na wskroś współczesne, technologiczny i bezosobowy moloch pełen anonimowych osobników, koegzystuje ze slumsami, w których każde wyjście z domu skłania do refleksji czy powróci się doń w jednym kawałku. Te zaś graniczą z ulicami zamieszkałymi przez statecznych mieszczan, z gorliwością szpiegów obserwujących wszystkie sąsiedzkie wydarzenia, tuż obok których, niczym oazy spokoju, usadowione są niekoniecznie znane z przewodników miejsca, które zachowały ducha "starej, dobrej Anglii". Dodawszy do tego pulsującą w kamieniach i stali magię, która wpływa na wszystkich, lecz jeno nieliczni są w stanie dostrzec jej konkretne przejawy – portret sięgającego swymi korzeniami do antyku Londinium jest czymś znacznie więcej, niż jeno tłem toczących się wydarzeń. W odróżnieniu od Akt Dresdena, czy też przygód brytyjskiego prywatnego egzorcysty, które mogłyby się rozgrywać gdziekolwiek, albowiem miejsce akcji pełni w nich służebną rolę, świat Swifta osadzony został w konkretnej lokacji, której pełną niuansów historię poznajemy szczegółowo. Londyn Rady mniejszości różni się również od wersji przedstawionej przez Aaronowitch’a, który przede wszystkim skupił się na opisaniu jego magicznych elementów.

Charakterystycznym elementem powieści jest nietypowe przedstawienie reguł rządzących magią, będącą mieszanką dawnych wierzeń sprzężonych z miejskimi legendami (Król Żebraków i jego podopieczni), bohaterowie stosują typowe dla fantasy instrumentarium w postaci zaklęć, klątw i innych klasycznych form czarnoksięstwa, a jednocześnie posiłkują się techniką, uzyskując w ten sposób zaskakujące neo-magiczne hybrydy. Kolejnym elementem sprawiającym, iż uniwersum Gryffin może bez reszty wciągnąć czytelnika jest specyficzny sposób narracji, znany już co prawda z poprzednich części cyklu, lecz w najnowszej odsłonie dokonań Matthew Swifta spotęgowany i doszlifowany. Niespiesznie tocząca się i meandrująca dygresjami opowieść może dla wielbicieli akcji wydawać się momentami nużąca, lecz kiedy trzeba, zaskakuje swym dynamizmem, zaś w chwilach największego napięcia przyjmuje formę szarpaną, chaotyczną niczym bełkot szaleńca, pełną równoważników zdań i urwanych myśli, idealnie korelując ze stanem emocjonalnym protagonisty.

Jak mawiali starożytni Rzymianie, nomen omen założyciele Londynu – de gustibus non est disputandum. Zatem moje podsumowanie Rady mniejszości będzie na wskroś subiektywne, zarówno przez wzgląd emocjonalny, jak i ograniczony zasób materiału porównawczego. Ad rem – uważam tę książkę za ukoronowanie sagi o wskrzeszonym przez elektryczne anioły czarnoksiężniku, a zarazem, na tle innych miejsko-fantastycznych cykli, za wybitną i godną miana kamienia milowego urban fantasy.