Pył ziemi

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Pył ziemi

I

#nofilter

Możecie zaczynać.

Dziewczyna zapowiada kapelę i zostawia ją na pożarcie widowni. Na tle bezładnych uderzeń w puste struny słychać jedno nerwowe chrząknięcie. Głęboki oddech. W kilku słowach wokalista wyjaśnia, kim są, dlaczego tu są i jak się nazywa utwór, który za chwilę zagrają. Jego przytłumiony głos odbija się echem od ścian. „Zniknę. Powiedziałem ci i jeszcze raz powtórzę”. Ochrypnięty dźwięk rodzi się w gardle, wydostaje na zewnątrz, przedziera przez kiepski mikrofon i splątany kabel, przebija ścianę szumu, przenosi się tysiąc lat do przodu i dociera do mnie w całej swojej pozbawionej niskich częstotliwości, ledwie czytelnej chwale.

– (Znów tego słuchasz?)

Nie wiem nic o tym zespole. Nie chcę wiedzieć. Lubię sobie wyobrażać, że to zbieranina chłopaków znikąd, a to ich pierwszy publiczny występ. Przebyli cały świat, wydali ostatnie pieniądze, by tu się znaleźć, i jeśli to spieprzą, zapowietrzą się, stracą wszystko. Nawet marzenia. Ale nic takiego nie ma miejsca. Szorstki głos nabiera siły, uderzenia w instrumenty stają się coraz pewniejsze i bardziej precyzyjne. Utwór rozpędza się i przy drugim refrenie eksploduje emocjami prosto w twarze niewzruszonej widowni. Magia trwa dokładnie przez trzy minuty i dwadzieścia osiem sekund. Gdy kończą, sala odpowiada im brawami, zagłuszając podziękowania wokalisty. Oczywiście to wszystko może być kłamstwem, ale to bez znaczenia. Ja wolę swoją wersję. Moja wersja jest wszystkim, w co chcę wierzyć, dlatego zablokowałem sobie dostęp do opisu tego występu w bazie wiedzy. I w ten sposób moje kłamstwo stało się prawdą.

– (Mogę ci powiedzieć, kto to nagrał. Chcesz?)

Zawsze drażni się ze mną, gdy odtwarzam ten utwór. Nie dziwię się jej – słyszała to już tak wiele razy. Ale obiecałem sobie, że tylko te dźwięki mogą przywitać mnie na Ziemi. Wyobrażałem sobie tę chwilę tak często, że zajechałem moją wewnętrzną taśmę, zdarłem ją do białego szumu i nie czuję już nic. Nieważne. Jesteśmy tu. Naszą opowieść o wieczności spędzonej w mroku wieńczy blada błękitna kropka.

*

Spadam, nagi i otoczony ciemnością. To mój ulubiony sposób podróżowania, gdy ściany kapsuły stają się przezroczyste, a ja po prostu dryfuję przez przestrzeń. Podnoszę głowę, wyginam ciało w łuk i sięgam przed siebie. Ziemia staje się coraz większa, chociaż wciąż mogę zasłonić ją całą środkowym palcem. Włączam sztuczną grawitację, żeby poczuć to każdą komórką ciała. System symuluje szum i opór powietrza. Zabójczy pęd wpycha mi oddech z powrotem do płuc, zmrużone oczy napełniają się łzami. Muzyka łupie coraz głośniej, przekrzykując się z wyciem wirtualnego wiatru. W kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku, co nie oznacza, że nie może tu być głośno od dobrego rock and rolla.

I jej śmiechu.

– (Jeszcze pięć godzin i będziemy na miejscu. Jednak jesteś stuknięty) – informuje mnie, próbując zachować rzeczowy ton, jak na dowódcę misji przystało.

Pięć godzin. W porównaniu z drogą, którą przebyliśmy, to nawet nie mrugnięcie. Nieskończona ilość zer po przecinku. Gdy ponownie otwieram oczy, Ziemia jest już na wyciągnięcie ręki. Praktycznie mogę dotknąć jej mokrej, błękitnej powierzchni, zamieszać palcem obłoki i rozpętać huragan gdzieś nad Pacyfikiem. Muzyka gaśnie. Wokół mnie pojawiają się jednolicie białe ściany. Opadam na podłogę i ruszam w kierunku mostka. Jej kapsuła wyprzedza moją. Ustawia się w jednej linii przed dziobem mojego statku, na wypadek gdyby coś poszło nie tak. Nie mieliśmy kontaktu z Ziemią przez cały ten czas. Być może atmosfera stała się tak toksyczna, że pancerze zaczną się topić podczas zderzenia, a ziemskie systemy obronne wykryją naszą obecność i przywitają nas salwy z czegoś śmiercionośnego, cokolwiek tam trzymają pod ręką. Ale najbardziej prawdopodobne jest, że nikogo tu już od dawna nie ma. Puste, ciche zagęszczenie materii na zadupiu Laniakei. Wcale nie tak wyjątkowe, jak się nam wydawało przez setki tysięcy lat. Jedynym prawdziwym zagrożeniem są tony śmieci wirujące dookoła. Satelity, sztuczne kolonie i efekty stuleci nieudanych eksperymentów mających pozwolić ludziom zapanować nad klimatem. Wszystkie dawno dezaktywowane, powoli opadają, by spalić się w atmosferze. Ale układ to układ. Ja przeleciałem dla niej przez pierwszy most. Teraz jej kolej ryzykować życie. Co jednak nie świadczy o tym, że muszę iść na łatwiznę.

– (Tryb manualny? Naprawdę?)

– (Nie wyobrażam sobie tego inaczej. Pozwolić się prowadzić przez system? Miękko lądować na Ziemi? To byłoby w złym guście).

– (Wiesz, co byłoby naprawdę w złym guście? Przebyć wszechświat i zginąć na ostatnim kilometrze) – odpowiada i też wyłącza zdalne sterowanie.

Przyspiesza tak gwałtownie, że praktycznie tracę ją z oczu. Wedle wszystkich protokołów, obyczajowych standardów i zasad zdrowego rozsądku zachowujemy się w tym momencie jak para nieodpowiedzialnych idiotów – co do tego mamy zupełną jasność – ale trudno zapanować nad emocjami po całej wieczności spędzonej w drodze, gdy chwila, w którą już dawno przestaliśmy wierzyć, nagle przychodzi. W naszych podrasowanych ciałach i stymulowanych mózgach, pod siecią nanoprzekaźników, narzędzi diagnostycznych i obwodów awaryjnych wciąż kryje się ten sam człowiek, który przez większość historii gatunku płakał ze smutku i śmiał się, gdy odczuwał radość. Im dłużej jesteśmy pozostawieni sami sobie, ten człowiek coraz częściej daje o sobie znać. Dlatego przysięgam, że gdybym miał tu teraz alkohol, wlałbym go sobie do ust i na głowę. Zapaliłbym cygaro. Przybił piątkę z przyjacielem. Rzucił się w ramiona osoby, którą kocham. Manifestował radość, mając gdzieś protokoły. Oczywiście, jestem w stanie zmusić moje ciało, żeby poczuło się nawalone, ale to nie jest najlepszy moment. To, co mogę w tym momencie zrobić, to przyspieszyć.

Wpadamy w atmosferę. Najpierw ona, później ja. Jeśli jest tam ktoś na dole i patrzy w niebo, może właśnie dostrzec dwie czerwone smugi rozdzierające błękit, schodzące coraz niżej i znikające za horyzontem, nad którym majaczy oślepiająca kula ognia. W jej pomarańczowym blasku wiruje suchy pył.

– (Gdzie chcesz lądować?) – pytam, nurkując w gęste obłoki.

– (Gdziekolwiek… Nawet nie wiemy, od czego zacząć, więc równie dobrze możemy…)

Jej kapsuła uderza w szpiczastą konstrukcję, przebija się przez nią na wylot, traci panowanie i zaczyna wirować wokół własnej osi.

– LILO! – krzyczę, zmieniając kurs ułamek sekundy przed uderzeniem.

Z głębi szarych chmur napierają na mnie dziesiątki strzelistych wież. Podążam za nią, lawirując pomiędzy białymi słupami, ocierając się o ich powierzchnię, unikając kolizji tylko dzięki refleksowi, o który się od dawna nie podejrzewałem. Tysiąc myśli na sekundę. Ale nie mogę się zdekoncentrować. Nie teraz. Jej kapsuła odbija się od kolejnych wież, na chwilę wznosi, jakby udało jej się odzyskać kontrolę, po czym ponownie pikuje, kończąc swój lot w gęstym lesie.

– Lilo! – wołam znowu.

Bez odpowiedzi. Wysuwam skrzydła, sadzam miękko statek w wąwozie pełnym połamanych drzew i wybiegam na zewnątrz. Bez sprawdzenia składu powietrza, bez zeskanowania otoczenia w poszukiwaniu potencjalnych zagrożeń. A także bez gaci.

Ona na szczęście już tam na mnie czeka. Rozgląda się, sprawdzając uszkodzenia pancerza. Gdy odwraca wzrok, dostrzega mnie stawiającego niepewne kroki na świeżo zaoranej ziemi, przedzierającego się nago przez zdewastowany las jak jakieś zwierzę, nieporadna, pozbawiona futra małpa, która jedyne, co potrafi, to wybełkotać jej imię.

– Lilo… – mówię, nabierając w płuca głęboki haust powietrza, które okazuje się czyste, chłodne, wypełnione tysiącem zapachów tak silnych, że muszę je wytłumić, by nie stracić przytomności od tego natłoku autentycznych, nie symulowanych doznań. Ale to wszystko nieważne, ważne jest to, że nic jej się nie stało.

Stajemy naprzeciw siebie. Bez słowa. Po raz pierwszy od początku naszej podróży obcując ze sobą fizycznie. Chwytam jej dłoń, żeby poczuć ciepło jej ciała między palcami, zetknąć ze sobą te organiczne formy przechowujące nas w środku w prehistorycznym geście jedności, który może się wydawać ckliwy albo śmieszny, ale według mnie jest jedynym sensownym sposobem, aby dać jej do zrozumienia, że to był jednak kretyński pomysł i nie wybaczyłbym sobie, gdyby coś jej się stało. Ona przyciąga mnie do siebie i mocno obejmuje. Czuję bicie jej serca i moje własne, które bezwiednie synchronizuje się z jej.

– (Rez).

– Powiedz to na głos – szepczę, odwzajemniając uścisk.

– Rez – wypowiada moje imię.

– Jesteśmy na Ziemi, powinniśmy się trzymać konwenansów – proponuję.

Lilo rozgląda się wokoło.

– Już zaczęliśmy dewastować przyrodę.

– Chodziło mi bardziej o mowę.

Za nami trzydzieści sześć wież podpiera ołowiane niebo, ich szczyty giną w obłokach. Pozbawiona życia ruina przygląda się nam milionem pustych okien. Odwzajemniamy spojrzenie, podnosząc głowy.

– Nie wiedziałam, że na Ziemi stawiano tak wysokie budynki.

– To Ketra – mówię, próbując dostrzec miejsce po uderzeniu. Bezskutecznie. – Baza wiedzy twierdzi, że zbudowano to miasto już w dwudziestym pierwszym wieku. Eksperyment społeczny. Ważniejsze postaci: Kanu Retter, Almeida Ceira. To tu zastosowano pierwsze biochipy.

– Kiedyś opowiesz mi tę historię – mówi, po raz kolejny mierząc mnie wzrokiem.

Gdy idę w kierunku statku, suche gałęzie pękają z trzaskiem pod moimi stopami. Nieprzyzwyczajona do kontaktu skóra czerwienieje, napręża się i rozdziera. Stopniowo wpuszczam ból do układu, sprawdzając, jak wiele jestem w stanie go znieść. Przy czterdziestu sześciu procentach pojawia się pierwszy bezwarunkowy odruch – do kącika oka napływa łza. Mózg mówi dość. Starożytni ludzie musieli być twardymi skurwielami, skoro przemaszerowali boso dwa miliony lat, a i tak dotarli na szczyt łańcucha pokarmowego. Ale taka już nasza natura. Nie odpuszczamy.

Czarna maź opływa moje ciało, dopasowuje się do jego kształtu, wnikając w każdy por skóry od koniuszków palców u stóp po nadgarstki i szyję. W przypływie kreatywności nadaję stopom kształt butów, a cała reszta przybiera formę lekkiego kombinezonu, jakiego kiedyś mogli używać piloci. A może widziałem to tylko w jakimś filmie? Ukrywam symbole Yggdrasil na barkach i plecach, pozostawiając jednolicie gładką powierzchnię. System podaje informację, że w promieniu stu kilometrów nie ma ani jednego urządzenia wykorzystującego dowolny rodzaj energii, ale jeśli jednak kogoś tu spotkamy, lepiej nie afiszować się z naszym pochodzeniem. My i nasze niezniszczalne, nic nieważące kombinezony z innej epoki po prostu postaramy się wtopić w tłum. Lilo jest ubrana cała na biało. Chce od razu ruszać przed siebie, nie tracić więcej czasu na przebieranki i lekcje historii, ale ją powstrzymuję. Gęsta zawiesina nad naszymi głowami rozrzedza się i nasącza barwą. Tarcza słońca wypala dziurę w obłokach i nurkuje w kierunku horyzontu.

– Wiem, co chcesz zrobić – mówi Lilo, patrząc w kierunku zachodu. – Jest duże ryzyko, że tego nie przeżyjesz.

– A ty? Nie chcesz zobaczyć wszystkiego tak, jak naprawdę wygląda? Tak, jakbyśmy widzieli to pierwszy raz? Pieprzyć te nagrania i symulacje. Prawdziwe fotony wpadające do prawdziwej źrenicy. No chodź! Zrób to ze mną!

Waha się. Ale znam ją tak dobrze, że praktycznie jest częścią mnie. Dokładnie wiem, jak wejść jej pod skórę.

– To tylko jedna planeta. Mamy czas – mówię spokojnym, niskim głosem.

Wszystko eksploduje kolorem.

Zapachem.

I dźwiękiem.

Wszystko wokół ożywa. Od szumiących liści w koronach drzew po robactwo drążące tunele pomiędzy ich korzeniami. Od wrzeszczącego barwą nieba przez szczyty wież po brzegi płuc. Wzdłuż i wszerz Ziemi wszystko współgra ze sobą w harmonii, produkując melodię, na którą nic nie mogło nas przygotować, nawet jeśli znaliśmy wszystkie jej nuty. Wrażenie jest totalne. Nieopisywalne. Odbiera władzę w nogach i zatrzymuje myśli. Żaden statyczny ani ruchomy zreprodukowany obraz, żadne utwory, wiersze, książki, sny, memy ani narkotyki nie są w stanie oddać siły tego piękna, choć bywa, że muzyka trafia cholernie blisko. Nadludzkim wysiłkiem chwytam Lilo za rękę i wciągam głębiej w gęsty las. Nie wiem, czy próbuję uciec od tego wszystkiego, czy się w tym utopić. Lilo też nie wie. Poddaje się i biegniemy jak dzieci, które ktoś po raz pierwszy przyprowadził na plac zabaw, potykamy się o gałęzie i wpadamy twarzami w pajęczyny. Trochę przerażeni, bardziej odurzeni emocjami brniemy w nieznanym kierunku. Dobiegamy do urwiska, a endorfinowa fala o mało nie spycha nas setki metrów w dół.

Ze szczytu wzniesienia widać bezkresny las rozświetlony barwami zachodu, który pędzi na spotkanie z niebem. Siadam na wilgotnej ziemi, wśród traw i liści. Zatapiam palce głęboko w jej pulsującej materii. Przez całe życie widziałem tylko ciemność. A przecież to jest miejsce, z którego pochodzimy. To wszystko powinno być dla mnie naturalne. Lilo miała rację, właśnie umarłem.

I urodziłem się na nowo.

Myślę, że w tym miejscu mógłby nastąpić koniec naszej podróży. Nikt nas nie zmusi, żebyśmy stąd odeszli, żebyśmy zmrużyli, a tym bardziej zamknęli oczy. Ja. Ona. Tu. Na zawsze, a przynajmniej dopóki słońce nie wypali się, nie spuchnie i nie pochłonie Ziemi. Ostatni rozdział zbyt długiej historii, o której początku prawie udało nam się zapomnieć.

– (Idealny koniec) – podpowiada Lilo, kładąc się obok mnie.

Ale dobrze wiemy, że to się nie wydarzy. Istnieje tylko jeden sposób, aby przeżyć wieczność: życie musi mieć cel. Nasz został nakreślony dawno temu i nie ma nic wspólnego z tarzaniem się w ściółce na emocjonalnym haju ani delektowaniem się misternym pięknem konstrukcji tego świata po jego kres. Dlatego bierzemy po ostatnim głębokim wdechu, włączamy filtry i ruszamy w drogę powrotną.

Teraz możemy zaczynać.