Pustka: Sny

Przeciągnięty prolog

Autor: Michał 'von Trupka' Gola

Pustka: Sny
Nie jest łatwo przedstawić czytelnikowi wykreowane przez siebie uniwersum. Za mało informacji, a będzie czuł się zagubiony; za dużo, a ich potok zaleje akcję. Złe wieści są takie, że w pierwszym tomie trylogii Pustki Peterowi F. Hamiltonowi sztuka ta nie udała się zbyt dobrze. Gorzej jednak, że nie jest to jedyny poważny problem trapiący tę powieść.

Jest połowa czwartego milenium. Ludzkość skolonizowała wiele układów gwiezdnych, spotkała obce cywilizacje i podzieliła się na frakcje tak różne, że można niemal mówić o osobnych gatunkach. Jednym z odkryć, jakich dokonaliśmy po drodze jest fakt, że to, co braliśmy za położoną w sercu Drogi Mlecznej supermasywną czarną dziurę, to w rzeczywistości Pustka – karmiący się materią naszej galaktyki syntetyczny wszechświat. Wedle wyznawców Żywego Snu jest to również raj, w którym każdy człowiek może odkryć pełnię swoich możliwości. Kiedy znika przywódca duchowy sekty, zwany Śniącym, jego następca ogłasza Pielgrzymkę – podróż każdego chętnego wyznawcy do wnętrza Pustki. Pomysł ten budzi kontrowersje tak wśród ludzi, jak obcych – niektórzy obawiają się bowiem, że realizacja planu może doprowadzić do Fazy Pożerania, gwałtownej ekspansji horyzontu zdarzeń, który pochłonie całą galaktykę.

Powyższe streszczenie wygląda na zarys całkiem solidnej fabuły. I rzeczywiście – patrząc na to z pewnego dystansu, historia zawarta w Snach jest w porządku. Przynajmniej w teorii. W praktyce bowiem, autor nie bardzo potrafi ją zaprezentować tak, by zainteresować czytelnika.

Opowieść poznajemy naprzemiennie z perspektywy kilku osób: Aarona, tajemniczego agenta, który na skutek modyfikacji pamięci nie wie, dla kogo pracuje i jaki cel ma osiągnąć; Trobluma, genialnego fizyka i pasjonata historii; Araminty – byłej kelnerki przemianowanej na początkującego handlarza nieruchomościami. Problem w tym, że każdy z tych wątków wydaje się być zupełnie niezależny od pozostałych – przynajmniej z początku, bowiem pod koniec powieści z wolna zaczynają się rysować odległe powiązania. Samo w sobie nie byłoby to może wadą, gdyby nie fakt, że również ich związek z główną osią fabuły bywa w wielu przypadkach bardzo odległy – przykładowo wycięcie wątku Araminty nie wymagałoby żadnych modyfikacji reszty fabuły. A to jeszcze nie wszystko – pomiędzy rozdziały z „naszego” wszechświata autor powplatał również takie, które opisują wydarzenia z wnętrza Pustki (gdzie również żyją ludzie), siłą rzeczy całkowicie oderwane od pozostałych – wprawdzie stanowią one jeden z najjaśniejszych punktów powieści, niemniej dodatkowo rozdrabniają i tak poszatkowaną historię. Wszystko to sprawia, że podczas lektury długo towarzyszyło mi uczucie zagubienia i frustracji, gdyż podczas lektury ponad sześciuset stron powieści znajdziemy bardzo mało wydarzeń, które w widoczny sposób posuwają fabułę do przodu.

Jest to tym bardziej frustrujące, kiedy pomyśli się o tym, ile wysiłku autor włożył w wykreowanie intrygi. Mamy tu kilka skłóconych frakcji, polityczne przepychanki, zmodyfikowanych na rozmaite sposoby superagentów, duże i małe dramaty, zwykłych ludzi wplątanych w machinacje gigantów – słowem wszystko, czego potrzeba, by stworzyć dynamiczną, spektakularną historię. Brakuje jedynie poczucia celowości. Podczas lektury rzadko kiedy rozumiemy, dlaczego to, co akurat robią bohaterowie, miałoby nas obchodzić. Ich cele są bowiem niejasne – o ile w ogóle jakieś mają. Skutkiem tego nawet najbardziej dynamiczne i dramatyczne momenty nudzą, bo zdają się prowadzić donikąd. Owszem, z czasem sytuacja zaczyna się klarować – ale wtedy jest już za późno. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że autorowi mniej zależało na opowiedzeniu interesującej historii, a bardziej na położeniu fundamentów pod przyszłe wydarzenia.

Byłoby to łatwiejsze do zniesienia, gdyby choć persony dramatu były interesujące: niestety jednak postacie są zwyczajnie nudne, głównie ze względu na swoja sztampowość. Aaron to typowy twardziel, bez mrugnięcia okiem przebijający się przez zastępy wrogów. Hamilton sugeruje wprawdzie czasami, że psychika owej jednoosobowej armii jest nieco bardziej złożona, niż to widać na pierwszy rzut oka, na ten moment jednak nie eksploruje dalej tego konceptu. Troblum z kolei jest stereotypowym geniuszem, nie radzącym sobie w sytuacjach społecznych. Również pozostali bohaterowie nie zachwycają, autor zwyczajnie nie potrafił bowiem oddać ich inności. Niezależnie od tego, czy mówimy o przedstawicielach obcej rasy, superinteligentnych bytach pozbawionych fizycznego ciała, czy ludziach, który dzięki zaawansowanej medycynie żyją od setek czy nawet tysięcy lat – mówią i zachowują się, jak zwykli ludzie, przez co cały ten futurystyczny szafarz wydaje się pusty. Najgorzej jednak wypadają postacie kobiece, które (z nielicznymi wyjątkami) są nudne i płaskie do bólu. Większość czasu spędzają one na próbach dobrania się do czyichś genitaliów (szczególnie w wątku Araminty sceny łóżkowe trafiają się z męczącą regularnością) lub na wpadaniu w kłopoty, z których ktoś musi je wyciągnąć. Sceną, która chyba najlepiej oddaje podejście Hamiltona do jego bohaterek jest ta, w której jedna z pań, postawiona przez swojego partnera na czujce podczas infiltracji pewnego dobrze zabezpieczonego obiektu, porzuca swoje stanowisko, by skoczyć na zakupy odzieżowe.

Chciałbym powiedzieć, że wszystkie te przewiny można autorowi wybaczyć, ze względu na interesujące uniwersum, które wykreował, bo i faktycznie jest tu wiele ciekawych pomysłów. Może nieprzesadnie oryginalnych – nie ma tu w zasadzie niczego, czego nie widzielibyśmy już wcześniej – ale starannie przemyślanych i okraszonych interesującymi smaczkami. Problem, jak już wspominałem, leży w prezentacji. Hamilton przyjął bowiem chyba najgorszą z możliwych strategii dotyczących dawkowania czytelnikowi informacji. Wprowadzając nowy termin czy prezentując nowe zjawisko, nie mówi o nim w zasadzie nic. Potem co jakiś czas podrzuca nam w dialogach i opisach strzępki informacji, z których stopniowo możemy zbudować sobie jaki-taki obraz danego elementu uniwersum. A na koniec, czasami kilkaset stron po tym, jak nowalijka została zaprezentowana, Hamilton zrzuca czytelnikowi na głowę potężny infodump z pełnym jej opisem. Dzięki temu wpierw błądzimy po omacku, by później, gdy nie jest to już w zasadzie konieczne, wstrzymać akcję na mały wykład. Muszę przy tym przyznać, że biorąc pod uwagę mizerna fabułę, taka odskocznia nie jest aż tak bolesna, jak mogłaby być w przypadku bardziej porywającej opowieści.

Skrytykować muszę również styl i język Snów. Brakujące przecinki można tu liczyć na kopy, powtórzenia i dziwnie poskładane zdania na tuziny, zdarzają się też niefortunnie przełożone terminy (jak choćby „memory space”, które przetłumaczono jako „spację pamięci”). Sprawia to, że lektura, która i tak nie należy do najłatwiejszych, staje się jeszcze nieco bardziej uciążliwa. Są też jednak jaśniejsze strony. Opisy przyrody i osiągnięć cywilizacji, barwne i plastyczne, mogą się podobać. Również wspomniane już infodumpy napisano z dostateczną swadą, by nie nudziły.

Na koniec chciałbym jeszcze ponownie poruszyć wątek rozdziałów poświęconych wydarzeniom z wnętrza Pustki. Choć oderwane od reszty powieści, bez dwóch zdań są jej najmocniejszym punktem całej – mają zwartą, celowo poprowadzoną fabułę, dającego się lubić głównego bohatera i interesujący świat (w Pustce bowiem nie działa zaawansowana technika – można za to wpływać myślą na otaczający świat). Gdyby ograniczyć się tylko do tego wątku i wyciąć całą resztę, uzyskalibyśmy interesującą minipowieść.

Pustka: Sny to przeszło sześćset stron wodnistego SF naszpikowanego zmarnowanym potencjałem. Jest tu wiele dobrych pomysłów, które nie zostają wykorzystane przez marną prezentację. Pisząc te słowa jestem w trakcie lektury tomu drugiego, co pozwala mi stwierdzić, że przynajmniej częściowo był to zabieg celowy. Wiele elementów tomu pierwszego w sposób widoczny stanowi jedynie fundament, na którym Hamilton buduje dalszy ciąg trylogii. Nie zmienia to jednak faktu, że lektura tego rozwleczonego prologu była co najmniej uciążliwa.