Przedksiężycowi

Innego Przebudzenia nie będzie

Autor: Maja 'Vanth' Białkowska

Przedksiężycowi
Pytania, na które padają odpowiedzi jakże odmienne od przewidywanych, rozwiązania pozornie rozegrane na zasadzie deus ex machina, a w istocie będące konsekwentną kontynuacją konkretnej wizji, koniec, który jest początkiem, gdy fabuła zapętla się, niczym Uroboros gryzący własny ogon – taką mieszankę wybuchową serwuje nam Anna Kańtoch w ostatnim tomie Przedksiężycowych. A czyni to w sposób wielce przewrotny, wspinając się jednocześnie na wyżyny literackiego kunsztu.

Lunapolis zastygło w oczekiwaniu. Czas odliczany pomiędzy kolejnymi Skokami drastycznie się skrócił, natomiast coraz bardziej chaotyczne są wybory Przedksiężycowych dotyczące tego, kto zostanie w najnowszej wersji miasta, a kto skazany będzie na porzucenie i egzystencję w wybrakowanych jego wersjach. Ludzie popadają w histerię, chociaż nie dotyczy to wszystkich. Kaira i Finnen konsekwentnie realizują swój plan zniszczenia Archiwum, kapitan Tellis, żyjąca w jednym z odrzuconych światów nadal prowadzi swe śledztwo dotyczące Brina Issy, zaś on sam spokojnie czeka na urzeczywistnienie swego iście mefistofelicznego planu. Wszystkie te wątki zaczynają się ze sobą splatać, a moment Przebudzenia jest już bliski, lecz wciąż nie wiadomo, czy wiąże się z nim nadzieja i radość, czy też paraliżujące przerażenie.

W pierwszym tomie swej trylogii Kańtoch wprowadzała czytelnika w wyimaginowane przez siebie uniwersum, rysując przede wszystkim przejmujący portret samego Lunapolis.  Miasta – molocha, zdegenerowanej metropolii, pełnej zarówno bajecznego przepychu, jak i skrajnej nędzy, gdzie życie stało się formą sztuki i nieustannym dążeniem do doskonałości, na wszelkie możliwe sposoby. Miasta, w którym duszoinżynierowie na zamówienie kształtują dzieci o upragnionej puli cech i przemieniają dorosłych w istoty mające sprostać surowej ocenie Przedksiężycowych, a nauka miesza się z działaniami bliskimi magii. Miasta będącego uosobieniem dekadencji, stanowiącego niemalże samoistny byt, tajemniczego, kuszącego, a jednocześnie budzącego lęk. Ta wielowymiarowa wizja, opisana w najmniejszym szczególe z barokowym wręcz przepychem, zdecydowanie dominowała, na jej tle fabuła była kwestią drugorzędną, jedynie prologiem do dalszej akcji. Owszem, poznaliśmy głównych protagonistów - artystę Finnena i Kairę, córkę jednego z prominentów, dowiedzieliśmy się o ich planie i mieliśmy możność obserwowania pierwszych kroków jego realizacji, lecz non plus ultra.

Druga część przyniosła równowagę – pisarka nadal nie stroniła od rozbuchanych w szczegółach opisów Lunapolis, ale i sama akcja ruszyła mocno z kopyta, z jednej strony odsłaniając kolejne szczeble intryg, z drugiej zaś wciąż stawiając znacznie więcej pytań, aniżeli dając na nie odpowiedzi. Dopiero w finalnym tomie wszystkie wątki zostały ze sobą umiejętnie połączone, a ich wzajemne przenikanie się stało się zdecydowaną dominantą. Kańtoch zdecydowała się na dość ryzykowne rozwiązanie, dopiero teraz wprowadzając zupełnie nowych bohaterów i wcześniej nawet w najmniejszym stopniu nie zasugerowane elementy fabuły. Ten pomysł – o dziwo – sprawdził się znakomicie, stanowiąc dopełnienie uprzednio już poznanych historii, a zarazem akord, który pozwolił spiąć je fabularną klamrą. I choć nowe postaci nie zostały tak wyraziście nakreślone, jak te poznane we wcześniejszych tomach , kiedy wydają się być jedynie wariacjami na temat klasycznej załogi statku kosmicznego (choć bardzo zmyślnie przeprowadzoną), to bez ich udziału nie doszłoby do kluczowych w powieści wydarzeń.

Ci, którzy towarzyszyli nam już od samego początku opowieści znacząco się zmieniają (choć nie wszyscy). Kaira, która przez bardzo długi czas wydaje się być spiritus movens bardzo wielu wydarzeń, gdyż jej bunt zainicjował rozliczne zmiany, zdecydowanie przestaje być ową szarą myszką, przestraszoną otaczającym ją światem i przekonaną, iż jest wybrakowanym egzemplarzem, którego Przedksiężycowi nigdy nie zaakceptują, jaką nakreśliła ją autorka w pierwszym tomie. Nie jest też pełną energii, charyzmatyczną przywódczynią, z gorliwością neofity wierzącą w swoją misję, którą stała się w drugiej części cyklu. W świetle nowych odkryć jej postać jawi się bynajmniej nie tak heroiczną i autonomiczną, a czyny stają się co najmniej dyskusyjne. Zastanawiam się, czy Kańtoch w pełni świadomie nadała swojej bohaterce takie właśnie imię – żeńską wersję miana greckiego boga Kairosa, personifikacji okazji – także tej straconej, gdyż idealnie oddawałoby ono to wszystko, co przydarzyło się dziewczynie w ostatnim tomie Przedksiężycowych. Jej postać to przetransponowany przewrotnie motyw bohatera predestynowanego do wielkich czynów, który w istocie… tu zamilknę, gdyż nie obyłoby się bez spoilerowania.

Pisarka ewidentnie nie lubi kreowania oczywistych wizerunków – każda z jej postaci jest wielowymiarowa i trudno je oceniać wedle prostej czarno-białej wizji. Tu nie ma bohaterów kryształowo dobrych, ani oczywiście złych, każdy z nich balansuje na wąskiej granicy pomiędzy tymi cechami, w każdym mieszają się one, niczym w alchemicznym tyglu. Analizować ich zachowania można na rozmaite sposoby, przypuszczam, iż jak wielu jest czytelników, tak wiele tych interpretacji. Ci, pozornie stojący po stronie dobra (pytanie, czy w Przedksiężycowych istnieje coś takiego, jak dobro…) bywają słabi, egocentryczni, zapatrzeni w wizje, których urzeczywistnieniem jest ich własne szczęście. Czyni to ich bardzo ludzkimi. Finnen, który decyduje się pomóc Kairze przede wszystkim zaintrygowany jej odmiennością, a także znudzony swym życiem malarza bynajmniej nie perfekcyjnego i poety dalekiego do doskonałości, trwa przy niej po części z przyzwyczajenia, po części dlatego, iż nie potrafi się wyplątać z owej sytuacji. Daniel Pantelekis – ów obcy w obcym kraju, członek załogi statku kosmicznego, który przypadkowo trafił do Lunapolis, również nie ma kryształowego charakteru – niczym chorągiewka na wietrze ustawia się tak, by zawsze odnieść korzyści, ot,– drobny cwaniaczek postawiony w sytuacji mocno zaskakującej, obserwator, dzięki któremu poznajemy miasto z innej perspektywy, egoista, lawirant i cynik. Najwięcej mojej sympatii wzbudziła chyba kapitan Tellis, niestudzenie prowadząca swoje poszukiwania, gdy, mimo postępującej degeneracji ciała do samego końca błyszczała intelektem.

Natomiast zdecydowanie najciekawiej wykreowany jest Brin Issa, konsekwentnie prowadzony przez wszystkie tomy Przedksiężycowych. Amoralny, bawiący się ludźmi, realizujący swój własny plan, którego całą złożoność poznamy dopiero w ostatniej części cyklu. Zainteresowany jedynie samym sobą, z iście narcystyczną przyjemnością kontemplujący własną urodę. Zimny, wyrachowany obserwator, ze spokojem przyjmujący klęski i potrafiący obrócić je na swoje sukcesy. Ojciec, który własne dzieci uważa jedynie za środki wiodące do konkretnego celu. Intrygant, będący szarą eminencją stojącą za niemalże wszystkimi wydarzeniami w Lunapolis. Teoretycznie powinien być odpychający, ale jego czyny śledziłam z narastającą fascynacją. Jeśli to ma być w wersji Kańtoch personifikacja Zła, to jest ona nieprzeparcie kusząca. A sceny, w których Issa się pojawia, "kradnąc" je pozostałym bohaterom, sprawiają, że atmosfera automatycznie się zagęszcza, napięcie rośnie, zaś obserwowanie jego czynów, gdy, z enigmatycznym uśmiechem kota z Cheshire i na podobieństwo przedstawiciela gatunku felis domestica bawiącego się myszą i z ukontentowaniem przedłużającego jej agonię – manipuluje ludźmi, to czysta przyjemność. Zresztą i jego syn – Niraj, zamknięty w mechanicznym ciele, schizofrenicznie rozdarty pomiędzy dwoma osobowościami, niechętny wspólnik czynów Brina, jest przedstawiony równie ciekawie.

Kiedy próbuję zaklasyfikować Przedksiężycowych do ściśle określonego gatunku literackiego, napotykam na spore wyzwanie. Chyba łatwiej napisać by było, czym ta książka nie jest, gdyż niezwykle trudno ją konkretnie zdefiniować. To mariaż rozlicznych odmian SF i nie tylko. Mamy tu i New Weird, i antyutopię, i elementy space opery, ale to również powieść obyczajową, moralitet, pewne fragmenty ujęte są w formie typowej dla fantasy. Lecz za każdym razem Kańtoch nie odwzorowuje dosłownie konkretnego gatunku, lecz modyfikuje  go na potrzeby swojej książki, udowodniając, że potrafi pisać w niepowtarzalnym stylu. I choć można by było doszukiwać się pewnych podobieństw z twórczością Jeffa Vandermeera, czy Chiny Mieville’a, to są to bardzo dalekie echa. Podziw budzi zwłaszcza język, jakim się posługuje, kiedy można rzec, iż nie pisze, lecz maluje słowem fantasmagoryczne obrazy, oddając przepych Lunapolis – owego panoptikum wynaturzeń i dziwaczności.

W Przedksiężycowych trzeba się wgryźć, oswoić z charakterystycznym sposobem narracji i przywyknąć do tego, iż Kańtoch nie przedstawia łatwych i oczywistych rozwiązań, nie zamierza wyjaśnić wszystkich wątpliwości (w tym i tych, na których wytłumaczenie czytelnik czekał od pierwszego tomu). Ta książka to jedna, wielka gra niedopowiedzeń i sugestii, zawierzenie wyobraźni odbiorcy, iż potrafi samodzielnie kolejne tessery dopasować do finałowej mozaiki. A jednocześnie wstrząs, kiedy uświadamiamy sobie, że Lunapolis tak na prawdę jest odbitą w krzywym zwierciadle naszą rzeczywistością, a dążenia jego mieszkańców to karykaturalnie wyolbrzymione pragnienia każdego z nas. I obcując z tą fascynującą prozą, z narastającym uczuciem pogrążania się w szaleństwo, jakiego doświadczają bohaterowie - tak, jakbyśmy spoglądali w otchłań, a ona patrzyła na nas, odbijamy się w jej zimnych oczach i nie jest to bynajmniej pochlebny portret. Kańtoch sprawiła, iż po zamknięciu Przedksiężycowych, w emocjonalnym szoku, długo próbowałam zebrać myśli, czując się jednocześnie zmiażdżona i oczyszczona, tak jakby ta lektura stanowiła formę katharsis. Bardzo dziękuje, Pani Anno!