» Fragmenty książek » Prawy, lewy, złamany

Prawy, lewy, złamany

Prawy, lewy, złamany
Klęczał przed telewizorem jak przed ołtarzem, lizał ekran, kocham cię, kocham, mówił.
Między nogami miał pilota, ściskał go w dłoniach, był tak podniecony, że aż się bałam.
Wsuń go we mnie, powiedziałam, bo w tym śnie miałam ekran pomiędzy udami, czarny jak otchłań, czarny jak rozpacz. W tym śnie to ja byłam telewizorem i obrazy aż wyciekały ze mnie taka byłam wilgotna.
(...)
Kiedy Paweł wyszedł, zrobiłam sobie kawę. Byłam strasznie senna i czułam się taka... połamana. Zupełnie jakby brała mnie grypa. Może wciąż trzymało mnie w swych szponach posesyjne zniechęcenie do życia i ogólne osłabienie organizmu, nadwerężonego nadmiarem nauki? Całkiem prawdopodobne. Kucia było sporo i mam prawo być teraz wypompowana. Przetrząsnęłam kuchenne szafki w poszukiwaniu leków. Nie mogłam znaleźć niczego poza witaminą Ce. Cholera...
Upiłam łyk kawy.
Czy Paweł żyje na tym świecie tylko po to, żeby mnie denerwować? Cenię szczerość, ale nie wtedy, gdy polega ona na mówieniu komuś, że wygląda jakby go zgwałcono. Bo chociaż ostatnie dni były dla mnie fatalne, to nie mogłam się chyba aż tak strasznie zmienić. Muszę zacząć wierzyć, że wszystko jest zupełnie ok, żebym pewnego dnia nie obudziła się z ręką w nocniku, czyli – w moim przypadku – z głową w ekranie. Mam podstawy przypuszczać, że właśnie taki koniec już zaczął szkicować dla mnie los. Wierny telewidz przeżyje bliskie spotkanie ze swoim "Panem". Zbyt bliskie, zdecydowanie.
W końcu znalazłam dwa gripexy, były w szufladzie z filmami. Kto, do cholery, mógł je tu wsadzić? Kto był na tyle mądry, żeby wetknąć pigułki między pudełka z płytami DVD? Tylko jedna osoba przychodziła mi na myśl - Olek. Pan Na Luzie. Pan Skończyłem Studia, Których Nie Cierpiałem I Teraz Mam Prawo Być Wkurzony. Magister Ściemologii Stosowanej. Frajer.
Usiadłam w fotelu, połknęłam tabletki i popiłam je kawą. Mieszanka efedryny z kofeiną powinna ukoić skołatane nerwy. Taki koktajl nieraz mnie ratował, szczególnie przed egzaminami, gdy czułam się wyczerpana i senna, a przede mną były jeszcze długie godziny wkuwania logiki, czytania o Platonie, Arystotelesie, czy też – powołując się na ostatnio zaliczony materiał – Berkeleyu. Że też teraz, gdy powinnam być odprężona i szczęśliwa, że wszystko pozdawałam, ogarniały mnie ponure myśli. Kiedy teoretycznie wszystko powinno iść z górki, wcale nie jest lepiej. Przecież droga z górki nieuchronnie prowadzi na dół...
W telewizji dalej szło to beznadziejne osiedlowe reality-show, bo zapomniałam zmienić kanał.
Gruba baba nadal tkwiła w tym samym miejscu, co poprzednio. Twarz niczym pączek nafaszerowany zbyt dużą ilością dżemu, przetłuszczone włosy, oczka niewielkie jak para rodzynek w cieście. Zły sen cukiernika. Pani Koszmarek. W dłoni trzymała teraz łyżkę. Uśmiechała się tajemniczo, jakby chciała powiedzieć: "A ja wiem coś, czego wy nie wiecie".
Sięgnęłam po pilota, bo nie miałam ochoty dłużej tego oglądać. Może Pawłowi się to podoba, ale mnie z pewnością nie. Tego typu eksperymenty telewizyjne nigdy mnie nie interesowały, z reguły działały na mnie wręcz odstręczająco. Nie lubię, gdy ktoś robi takie zoo, gdzie zamiast zwierząt w klatkach siedzą ludzie. Załamuje mnie to, jeśli mam być szczera. Przecież wtedy najczęściej okazuje się, że człowiek jest tak naprawdę mniej ciekawy od najzwyklejszej małpy, że nie ma w nim kompletnie nic interesującego, wszystkie jego wygłupy wydają się wymuszone. Wewnętrzna pustka naszego gatunku ujawnia się nagle w całej okazałości. I oto widać, że osobowość homo-sapiens to ziemia jałowa, nad którą krążą wygłodniałe stada padlinożerców, bezskutecznie szukające wzrokiem jakiegokolwiek ochłapu myśli. Ale tam zupełnie nic nie ma, nic nie ma…
Zanim zdążyłam zmienić program, zobaczyłam jak kobieta powolnym ruchem przybliża sobie łyżkę do twarzy.
Poczułam nagły chłód, dziwne przeczucie, że za moment stanie się coś strasznego. Odniosłam wrażenie, że to wcale nie jest kolejny program rozrywkowy, a raczej projekcja czyjejś chorej psyche. Nie wiem skąd ta myśl przyszła mi do głowy, ale już po chwili stała się dla mnie niemal pewnikiem.
Wtedy starucha wbiła sobie łyżkę w oko i przekręciła ją kilkukrotnie, jakby chciała wkręcić ją głęboko w mózg. Usłyszałam zgrzyt metalu trącego o kość, równie okropny co dźwięk rozrywanego styropianu, albo paznokci przesuwanych po szkolnej tablicy. Aż zacisnęłam zęby.
Coś w moim gardle zaczęło pęcznieć, niczym namakający wodą tampon.
Po paru sekundach kobieta wyjęła z oczodołu zakrwawioną, pokrytą galaretowatymi resztkami gałki ocznej łyżkę.
Byłam w zbyt wielkim szoku, by zmienić program. Siedziałam jak sparaliżowana. Myślałam... Miałam nadzieję, że ta nienormalna starucha nie może już zrobić niczego bardziej przerażającego i obrzydliwego. Niestety myliłam się, bo wtedy ona...
Ona...
...Z uśmiechem wsunęła sobie łyżkę do ust.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


Jeremiah Covenant
   
Ocena:
0
Może być niezłe.
15-07-2007 19:35

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.