Prawo do życia

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Prawo do życia

Prolog

Skąpanym w porannym jesiennym słońcu nasypem kolejowym po pokrytych rdzą wstęgach szyn i spróchniałych, rozsypujących się podkładach biegł człowiek.

Jego ruchy były niespieszne, miarowe, od czasu do czasu przechodził do marszu. Sięgał wtedy do zasobnika przy pasie, wyjmował lornetkę i uważnie obserwował okolicę w poszukiwaniu nieproszonych gości. Na pierwszy rzut oka mog­ło się wydawać, że mężczyzna jest nagi – gdy się poruszał, na całym jego masywnym ciele nabrzmiewały ogromne wypukłości przerośniętych mięśni – jednak gdy przyjrzeć się bliżej, stawało się jasne, że za to wrażenie odpowiada jego czarny, jakby opleciony grubymi węzłami sztucznych muskułów, kombinezon. Zakrywał całe jego ciało oprócz grubej jak u zapaśnika szyi i potężnego karku, całkowicie łysej czaszki bez śladu owłosienia i zarośniętej tygodniową szczeciną twarzy z ukośną szarpaną blizną na lewym policzku. W ostatnich tygodniach mężczyzna golił się nożem, ostrząc klingę tak, że mogła od biedy uchodzić za brzytwę, i ta procedura nie sprawiała mu przyjemności. Dlatego starał się robić to najrzadziej jak to możliwe, i gdyby nie absolutna konieczność zakładania w niebezpiecznych momentach hełmu, mężczyzna zapuściłby pewnie brodę już na samym początku swojej wędrówki. Nie było dla kogo się golić – starał się unikać nielicznych osiedli, które przetrwały jeszcze na rozległych równinach jego bezkresnej, leżącej w radioaktywnych ruinach ojczyzny, i obchodził je z daleka. Zaś stworzeń, które napotykał na swojej drodze, zupełnie nie zajmowało, czy mężczyzna jest gładko ogolony, czy nie. Interesowały je tylko dwie rzeczy: czy samotnego wędrowca można pożreć i jak go upolować. I z faktu, że mężczyzna wciąż jeszcze żył, można było wywnioskować, iż nie zalicza się do łatwych zdobyczy.

Mężczyzna niósł imponujących rozmiarów wojskowy plecak z materiału w panterkę, wyposażony w mnóstwo bocznych kieszeni. Do górnej klapy przytroczony był śpiwór, do dolnej zrolowany kombinezon maskujący. Po prawej stronie plecaka wisiał jeszcze jeden, mniejszy pokrowiec i sądząc po wystającej z niego kolbie, ogólnych rozmiarach i kształcie, można było bezbłędnie stwierdzić, że w środku znajduje się wintoriez. Oprócz karabinu do arsenału mężczyzny należały piernacz w kaburze na prawym udzie, dwa obosieczne noże szturmowe umocowane w części lędźwiowej kamizelki taktycznej tak, by nie robiły hałasu, saperka i strzelba „pompka” w dłoniach – nie był to arsenał bogaty jak na samotnego wędrowca przemierzającego radioaktywne, rojące się od mutantów tereny…

Przez całą drogę mężczyzna był wielokrotnie atakowany przez zmutowaną florę i faunę, ale tylko raz musiał szukać schronienia w konarach ogromnego rozłożystego dębu, który trafił mu się w bardzo odpowiednim momencie. Atakujący go dorodny kuropat kręcił się pod drzewem przez jakieś pół godziny i mimo swojej ogromnej wagi nie zdołał strząsnąć człowieka, po czym w końcu zrozumiał, że z tą ofiarą mu się nie poszczęściło, i odszedł w swoją stronę. Dla pozostałych stworzeń, które trafiły na wędrowca, dzień tego spotkania stał się ostatnim w ich życiu. Mężczyzna mógłby sobie poradzić także z kuropatem, ale musiał oszczędzać naboje.

Przemyślane, oszczędne, precyzyjne ruchy; uważny wzrok penetrujący okolicę… z boku mogło się wydawać, że mężczyzna jest skoncentrowany i spokojny, jednak było zupełnie inaczej – w sercu kotłowała mu się hucząca mieszanka nienawiści i bólu… W mgnieniu oka zniknęło wszystko, co kochał, wszystko, co miało w jego życiu jakąkolwiek wartość, i teraz w jego wnętrzu pozostała tylko pustka. Pustka – i maleńka iskra nadziei. Nadziei na to, że słowa wypowiedziane w śmierdzącej amoniakiem ciemności kolektora ściekowego okażą się kłamstwem i jednak nie pokonuje tej drogi na darmo…

Dni mijały jeden za drugim i każdy następny był podobny jak dwie krople wody do poprzedniego. Marsz – bieg, marsz – bieg, marsz – bieg… Mężczyzna nie szedł drogami. Przeciwnie, starał się iść skrótami, gdzie tylko się dało, wychodził na skraj zamieszkanych miejscowości tylko po to, by znaleźć na mapie swoje położenie, i znów dawał nura w nieprzebyte wiatrołomy lasów. Nie ciągnęło go do ludzkich siedzib. Przez lata, które minęły od Początku, ludzie się zmienili, i to zdecydowanie nie na lepsze. Na atomowym cmentarzysku, które pozostało z kraju, nie było już osad gotowych przyjąć samotnego wędrowca z otwartymi ramionami. Ładunek śrutu zza palisady albo i łoskot serii z automatu – to wszystko, na co mógł liczyć piechur, gdyby przyszło mu do głowy poprosić o nocleg. Mężczyzna nie bał się tego, o nie. Był w stanie odpowiedzieć na każdy atak jeszcze bardziej miażdżącym ciosem, ale… spieszył się. Spieszył się tak jak jeszcze nigdy w życiu.

Ile czasu minęło od chwili, gdy ruszył w drogę – tego nie wiedział. Stracił rachubę jeszcze na początku, gdy klucząc i zacierając ślady, gubił pościg. Wiedział tylko, że jego wędrówka zaczęła się wczesnym latem, a teraz jest jesień i nie tak wiele czasu zostało do chwili, gdy ziemię pokryje zimna, biała, puszysta narzuta. Jego to jednak nie niepokoiło. Wieczorem na postojach rozkładał mapę i widział, że zmierza we właściwym kierunku i każdy krok przybliża go do najdroższego celu.

Do Schronu.

Mężczyzna wracał do domu.

 

Rozdział 1

Strach ma wielkie oczy

Karawana wędrowała drugi dzień.

Daniła zarekwirował Profesorowi atlas drogowy i teraz leżał na górnej koi i patrząc na przesuwający się za oknem krajobraz, śledził trasę. Trzeba przyznać, że zajęcie to było dość nużące – kolumna posuwała się wolno. Pojazdy, trzęsąc się na wybojach, musiały wymijać leżące na ich drodze przeszkody, i Dobrynin wytężał siły, by pilnie obserwować mijaną okolicę, a nie kimać na koi.

Poprzedniego wieczoru wystartowali dość żwawo. Ruszyli traktem ubitym z grubsza przez karawany handlowe. W cztery godziny przed zapadnięciem zmroku zdążyli pokonać sto dwadzieścia kilometrów, po czym stanęli na nocleg w pobliżu ogromnej podstacji elektrycznej pod Penzą. Tam też wezwano do Tigra dowódców grup, by pobrali nowe kombinezony ochronne. Miła nowina! Dostać zamiast OP-1 do osobistego użytku nowiutki demron, do tego dwuwarstwowy, to marzenie każdego stalkera! Hasan, poleciwszy jednemu ze swoich zastępców rozdać skafandry, burknął, że żołnierzom oddziału nie przystoi chodzić w czym popadnie.

 – Całkiem jak w czasie wojny domowej, słowo daję… Jeden w pantoflach, drugi w glanach, jeszcze inny w ogóle w łapciach… – Na wskroś wojskowe serce majora protestowało przeciwko takiemu bajzlowi i domagało się regulaminowej uniformizacji.

Oprócz kombinezonów stalkerzy dostali osobiste radiostacje cyfrowe, maski przeciwgazowe PMK-3, szczególnie cenne ze względu na możliwość picia wody i wyłupiaste wizjery o rozszerzonym polu widzenia, oraz kamizelki kuloodporne KORUND-WM piątej klasy odporności, w które była wyposażona cała brygada. Wydano im też amunicję, po czterysta sztuk 5,45 milimetra na każdego towarzysza broni. Na tym program kulturalny wieczoru się zakończył. Wystawili wartę – po jednym człowieku z każdej ciężarówki – i położyli się spać. Daniła uzbroił się w ołówek – też zabrany Siemionyczowi – i zrobił pierwszą notatkę w atlasie, oznaczając pokonany dystans cyfrą „1”. Myślał, że dalej też będą się posuwać z taką prędkością, jednak jego oczekiwania się nie spełniły. Następnego dnia trzeba było zjechać z traktu, który za Penzą, powtarzając zakręty biegnącej tędy dawniej federalnej trasy M-5 „Ural”, odbijał na wschód, podczas gdy trasa oddziału wiodła w kierunku północnym.

Dalej ruszyli drogą – a raczej tym, co z niej zostało – łączącą kiedyś Penzę z Mordowią. Trzeba tu było mocno zwolnić i wlec się w żółwim tempie. Mimo najlepszych chęci szybciej się nie dało – ubytki w nawierzchni, dziury, leżące w poprzek szosy drzewa – ryzykancko się przez nie przedzierając, można było z łatwością uszkodzić układ jezdny nawet w ciągnikach. Do tego dochodziły lokalne plamy podwyższonej radiacji, od których należało się trzymać z dala. Natknąwszy się na takie miejsce, trzeba było szukać objazdu, zataczać krąg o promieniu nawet kilku kilometrów, a potem, szukając drogi, wracać na szosę – nie dało się przecież walić na przełaj przez las.

Około trzeciej leżenie na koi znudziło się Danile i nakazał wleźć tam Saszce, instruując go, by odnotowywał mijane miejscowości, gdyby przy drodze pokazała się tabliczka z nazwą, a sam siadł przy stole.

Załoganci ciężarówki wylegiwali się na kojach. Próżnowali. Spali. Opowiadali sobie dowcipy. Kubowicz z samego rana wyszedł do kabiny na stanowisko obserwacyjne. Jak wyjaśnił Morela, taki był tryb działania – w czasie przemieszczania się kolumny obok kierowcy koniecznie musi znajdować się jeden człowiek. Żeby obserwować, asekurować i kto wie co jeszcze.

Daniła usadowił się przy stole, przysunął swój worek, wyciągnął z przytroczonego z boku pokrowca wintorieza. Rozłożył czystą szmatkę, poukładał na blacie przybory do czyszczenia, zaczął rozkładać karabin. Wysunął zatrzask magazynka, odłączył, odłożył na bok. Odciągnął zamek, sprawdzając, czy na pewno nie ma naboju. Czysto. Wiedział wprawdzie, że jest tam pusto, ale w końcu nie zaszkodzi sprawdzić…

Z górnej szczytowej koi spełznął, stękając, Profesor, usiadł naprzeciwko. Skinął głową w kierunku karabinu.

 – Dobra rzecz. Od dawna chciałem taki dla siebie, ale jakoś nie mogę trafić… Skąd go masz?

 – Była taka sytuacja… – wyjaśnił mgliście Daniła.

Siemionycz chrząknął ze zrozumieniem:

 – Rozumiem. Było i się zmyło…

 – Coś w tym rodzaju – odpowiedział uśmiechem na uśmiech Daniła, dłubiąc w karabinie. – Powiedz mi lepiej jedną rzecz: jakie macie uzbrojenie? Jestem w końcu dowódcą, powinienem to wiedzieć. Ja mam tego wintorieza. Saszka AK-9. Wan jest snajperem, ma SWD. Losza… – Daniła zdał sobie nagle sprawę, że nie ma zielonego pojęcia, jakiej broni używa Shrek. – Słuchaj, Losza, jaką masz giwerę?

 – Major Abbas dał mi wczoraj pieczeniega. I trzy skrzynki po dwieście – zadudnił spod sufitu Shrek, mając na myśli skrzynki z taśmami po dwieście nabojów. – Obiecał jeszcze KPW… Jak dojedziemy.

Daniła skinął głową – to dlatego wśród bagaży Shreka pojawił się wczoraj wieczorem długi pokrowiec. Cieszyło go też, że Hasan jednak spełnił jego życzenie. Mobilny KPW w składzie grupy to rzecz więcej niż dobra. To już potęga.

 – Czyli tak… Losza ma pieczeniega. I perspektywy na KPW. Grozę i minimi już widziałem. Macie coś jeszcze?

Siemionycz obejrzał się na kimającego na dolnej koi Morelę.

 – Ahmed ma parę Glocków 17. Kubowicz to samo.

 – A ty?

 – A my bez lansu – uśmiechnął się Profesor. – Mam SIG SG 550. Z granatnikiem podwieszanym. Pistoletów brak, nie uznaję…

 – Żartujesz sobie teraz, tak? – uśmiechnął się Daniła. – Jeśli SIG to nie lans, to czym się można lansować w twoim rozumieniu? FN SCAR-em?

 – FN SCAR to tak… – powiedział przeciągle Siemionycz. – Tyle że to drogie ścierwo, nie kupisz. Hasan właśnie taki ma, też z granatnikiem i lunetą. Raz z niego strzelałem. Idea jest dobra, w jednym karabinie szturmowym połączyć dwa kalibry. Jak chcesz, to walisz z pięć pięćdziesiąt sześć, a jak zmienisz lufę, to od razu masz i siedem sześćdziesiąt dwa… Że też nasi na to nie wpadli…

 – I skąd bierzecie naboje?… No i same te natowskie giwery, skąd to wszystko?…

 – Trzeba znać odpowiednie miejsca – uśmiechnął się Profesor. – W końcu jeździmy wszędzie. Bywamy i na wschodzie, i na zachodzie… Czasem znajdujemy takie rzeczy, że człowiek tylko rozkłada ręce ze zdziwienia!… Kilka lat temu odkryliśmy w Uljanowsku bazę przeładunkową NATO, była taka przed Uderzeniem, nasi rządzący byli na tyle głupi, żeby wziąć sobie wroga na kark… Ale ile stamtąd wywieźliśmy?… I broń, i ekwipunek, był tam też zakonserwowany sprzęt… I oczywiście naboje. Mamy ich w magazynach całe góry, jak wyruszamy na wyprawę, nabieramy pod korek. A jeśli skończą się podczas rajdu, chociaż coś takiego zdarza się bardzo rzadko, to jego komercyjny odpowiednik, nabój .223 Rem, można znaleźć w sklepach myśliwskich. Nie jest to wprawdzie łatwe, ale da się…

 – Pamiętasz, Dan, jak włamaliśmy się do sklepu „Myśliwy”? – Z górnej koi dał się słyszeć pełen ironii głos Saszki.

 – No…

 – Przypadkiem nie skitrałeś wtedy przede mną paru skrzynek natowskiej piątki? Coś ich tam nie zauważyłem…

Daniła nie odpowiedział na to retoryczne pytanie. Podczas tamtego wyjścia i bez natowskiej amunicji nieźle się obłowili. A co najważniejsze, zdobyli dla siebie OP-1, choć musieli obronić się przed stadem syren.

 – Ale ja mówię o takich dużych sklepach – rozumiejąc żart Saszki, odpowiedział Siemionycz. – Do waszego „Myśliwego” nie było sensu dostarczać takich naboi, małe miasteczko, kto je kupi? Co najwyżej na zamówienie… Z pewnością nie znaleźliście tam i sztucerów? Tak?

 – Wertykalna strzelba kalibru 12 – odparł od niechcenia Daniła, nabierając smaru na szmatkę i zabierając się do czyszczenia broni.

 – Właśnie. Ani „Wiepra”, ani „Sajgi”…

 – Dobra, podsumujmy. Wychodzi na to, że mamy zarówno broń z tłumikiem, szturmową, a nawet cekaemy…

 – Najważniejsze, żeby te cekaemy nie zmniejszały naszej mobilności – mruknął Siemionycz. – Słuchaj, Losza, dasz radę nieść KPW?

Zamiast odpowiedzi Shrek zwiesił się z koi, chwycił go lewą ręką za kołnierz i ostrożnie uniósł do góry. Koja pod ciężarem sześciu cetnarów zaskrzypiała, wygięła się w łuk, ale mocowania wytrzymały i Siemionycz, bojąc się poruszyć, zawisł w powietrzu. Profesor, z podkurczonymi nogami i obracający się powoli wokół własnej osi, miał tak osłupiałą i prześmieszną minę, że Daniła z Saszką gruchnęli śmiechem, budząc Morelę i Li. Przyzwyczajony do takich scen Licznik zerknął na ten obrazek, ziewnął i obrócił się na drugi bok, a Morela z otwartymi ustami przyjął pozycję pionową i zaspany zaczął przecierać rękami oczy.

 – Ożeż ty w mordę… Szefie, ty chyba z setkę ważysz, tak?

 – Tak – wychrypiał gdzieś do ściany obrócony plecami do stołu Profesor. – Słuchaj, synku, może byś mnie puścił… Wierzę ci, wierzę!

Losza ostrożnie odstawił Siemionycza tyłkiem na koję i położył się na swoim miejscu.

 – Niesłusznie przezwaliście go Shrek – wymamrotał Psor, obracając się twarzą do stołu i poprawiając pognieciony kołnierz munduru. – Trzeba było nazwać go Hulk. Też taki potężny…

 – Słuchaj, Losza, a nie chciałbyś wpaść do nas do bazy, jak wszystko się skończy? – zapytał olbrzyma Morela. – Bo jak opowiem, to nie uwierzą!

Shrek odburknął coś z góry przecząco.

 – No, i niesłusznie – zmartwił się Ahmed. – Mistrzostwo bazy w wyciskaniu i przysiadzie byłoby twoje! A przysługuje za to niezła nagroda.

Wyzbyty wszelkiej próżności Losza znów wyburczał coś z niezadowoleniem.

 – Mamy przed sobą jedną nagrodę. – Daniła odłożył na bok zatłuszczoną szmatkę i zaczął składać karabin. – I po tym, jak ją zdobędziemy, twoje mistrzostwo będzie mu zwisać.

 – Zgadza się – potwierdził Siemionycz. – Ale mistrzostwo zdobyłby na pewno. Ja na przykład nie podniosę tyle jedną ręką nawet w unikomie.

 – Co to za „unikom”? – dobiegł z góry zainteresowany głos Saszki.

 – Uniwersalny kombinezon.

 – Ciekawe… I co, można w nim nosić dodatkowy ciężar? Jakiś egzoszkielet czy co…

Profesor wzruszył ramionami.

 – Tak, ma wbudowany egzoszkielet.

 – Masz coś takiego? – Daniła zerknął na Siemionycza z niedowierzaniem. – Pokaż…

W dzieciństwie czytał o takim sprzęcie w książkach i widział w niektórych filmach, ale uważał to za fantastykę, która nijak się ma do rzeczywistości. A tu nagle oznajmiają mu jak gdyby nigdy nic, że takie kostiumy jednak istnieją, a jeden z nich można nawet zobaczyć na własne oczy! Takiej okazji wręcz nie wolno było przepuścić!

Do demonstracji egzoszkieletu tym razem jednak nie doszło. Zamontowany pod sufitem głośnik interkomu niespodziewanie ożył i głosem Hasana zazgrzytał:

 – Kolumna stać. Lokalka. Quady, gotować się do wyjścia. Piąty, szósty, szukać przejazdu. Od pierwszego do czwartego ochrona na obwodzie. Odległość dwieście metrów. Załogi jeden, dwa przykryć ich. Tempo. Możliwy kontakt z przeciwnikiem. Załogi trzy, pięć, poziom gotowości jeden.

W mgnieniu oka senną atmosferę wnętrza ciężarówki jakby rozwiał wiatr. Daniła przyskoczył do swoich bagaży, dziękując samemu sobie za przezorność – nowiutki demron i reszta ekwipunku leżały na wierzchu i wystarczyła sekunda, by rozpiąć worek i zacząć się gorączkowo ubierać. Dwie minuty i był gotowy. Obok krzątał się Saszka, zapinając rzepy kamizelki kuloodpornej. Profesor z Morelą zawiązywali sznurowadła glanów, za to Licznik i Shrek stali już w pełnym ekwipunku, spoglądając na dowódcę. Daniła był z tego wyniku zadowolony – gotowość bojowa była na należytym poziomie.

 – Słuchaj, Siemionycz, a czemu nie zakładasz swojego unikomu? – spytał Saszka, wyciągając maskę przeciwgazową.

 – Ciąganie go na każde regularne wyjście nie ma sensu – burknął tamten. – W końcu bateria nie jest wieczna.

 – Dobra, dość paplaniny – przerwał im Daniła. – Siemionycz, potem skończysz opowiadać. Wychodzimy!

Grupa w pełnym składzie wybiegła na zewnątrz. Wychodzili trójkami, starając się jak najszybciej opuścić pojazd, by jak najmniej radioaktywnego pyłu wniknęło do wnętrza. Ledwie Daniła zeskoczył na ziemię, od razu gestami odesłał Li ze snajperką na dach ciężarówki, Saszkę z Kubowiczem, który właśnie dołączył, posłał do osłony tyłów kolumny, Morelę i Profesora na flanki, a sam popędził ze Shrekiem na czoło. Mijając drugi wóz, odruchowo odnotował, że grupa Aryjczyka dopiero wysiadała – i jeszcze raz pozwolił sobie na chwilę dumy z gotowości bojowej własnych orłów. Nie na darmo puszył się wczoraj przed Siemionyczem jak paw.

Zwiad na quadach pięć i sześć wyruszył już na poszukiwania. Rycząc silnikami, wytaczały się z naczepy i przewalając się powoli przez dziury, odjeżdżały w prawo i lewo wzdłuż granicy plamy podwyższonej radiacji. Daniła podszedł do transportera sapiącego na jałowym biegu na czele kolumny, wdrapał się na pancerz, na wszelki wypadek zerknął na dozymetr – dwadzieścia rentgenów. Znośnie, ale lepiej nie podchodzić bliżej. Rozejrzał się z wysokości pojazdu, poprawiając wysuniętą podczas biegu słuchawkę w lewym uchu.

Kolumna stała na nasypie, w rzadkim młodniaku. Nasyp – wszystko, co zostało z niegdyś pokrytej asfaltem trasy – sto metrów dalej płynnie skręcał w prawo i drzewka nie pozwalały dojrzeć, co jest za tym zakrętem. Z pozostałych stron widoczność była wystarczająco dobra, by nie obawiać się zasadzki. I chociaż przed nimi znajdowała się lokalna plama promieniowania, to jednak tego sektora też nie należało spuszczać z oczu. Było z nim coś nie tak. Tak bywa. Niby zwykły kawałek drogi – a nie podoba się, choćbyś pękł.

Na obu flankach, w pewnej odległości od BTR-a stały quady ze zwiadowcami. Od kolumny ciągnął się w ich stronę ślad zrobiony kołami w młodym lasku. Czarne figurki w demronach uniosły się z siodełek i obserwowały okolicę przez lornetki.

„…Tak, działania w terenie ma Bractwo wyćwiczone pierwsza klasa – odnotował Daniła. – Spróbuj tylko urządzić zasadzkę takiej kolumnie, która posuwa się według wszystkich zasad, ze zwiadem, zrobiłaby z nich marmoladę – jeszcze raz rozejrzał się na boki. – Aha, oto z WDS wyszedł major i idzie do nas. Ciekawe, dlaczego ogłosił pełną gotowość bojową. Niby cicho…”

Hasan wskoczył na pancerz i stanął obok. Przytknął do oczu lornetkę, rozejrzał się dookoła, szczególnie długo lustrując zakręt przed nimi. Mruknął coś – Daniła nie dosłyszał słów stłumionych maską przeciwgazową, ale zrozumiał, że majorowi zakręt też nieszczególnie się podoba.

 – W którym uchu ci brzęczy?

Dobrynin nieco osłupiał, ale nie dał tego po sobie poznać – każdy ma swoje dziwactwa.

 – W lewym…

 – Właśnie. Czyli miałem rację – odparł Hasan, znów przykładając lornetkę do wizjera maski przeciwgazowej. – Parszywy jakiś ten odcinek…

 – Tobie też nie podoba się ten zakręt?

 – Ehe. Co czujesz?

 – A tak… – Daniła chrząknął. – Szósty zmysł, nie da się tego wyjaśnić…

 – Właśnie. W moim pudle – wskazał nogą wieżyczkę BTR-a – siedzi taki młody sierżancik. Przez pół roku wyciągałem go z trzeciej brygady, obiecałem mu nawet procent z łupów. Ten to ma intuicję, że proszę siadać. Przed nami jest lokalka, ale słaba. To nie przez nią stoimy, tylko przez ten jego szósty zmysł. Mój sierżancik w żadnym wypadku nie życzy sobie jechać tą dróżką, i ja mu wierzę. Coś wyczuwa…

Daniła zbyt wiele widział i doświadczył, by nie odnieść się do tych słów z całkowitą powagą. Tak, to się zdarza. Sańka na przykład też ma intuicję, i to znacznie lepszą od Daniły. W końcu nie na darmo tamtego dnia, jeszcze podczas ich pierwszego wyjścia na powierzchnię, odciągał go od dom­ku na placu koło elewatora. Opierał się też przed wejściem do budynku przedszkola. Jak mówił, tak się podziało, nieźle wtedy wdepnęli…

 – Co robimy?

 – Wyjechał zwiad. Zaraz wróci, wtedy zdecydujemy – odparł major i powiedział do mikrofonu: – Quady jeden, cztery, przeczesać okolicę. Odległość czterysta metrów. Potem wrócić na pozycje wyjściowe.

Dał się słyszeć ryk silników – to ruszył zwiad. Łamiąc cienkie drzewka, terenowe pojazdy ruszyły, zatoczyły w lasku parę kółek i znieruchomiały na pozycjach wyjściowych. Widocznie zameldowali coś na zamkniętym kanale dowodzenia, bo Hasan kiwnął głową z zadowoleniem.

 – Pozostańcie na miejscu. Quady pięć, sześć, jak wam idzie? – To już powiedział na kanale otwartym.

 – Quad pięć. Znalazłem przejście, towarzyszu majorze. Lokalka ciągnie się dalej na wschód, ale w kierunku północnym idzie korytarz. Ma czterysta metrów, przechodzi przez plamę na wylot.

 – Odległość od kolumny do wjazdu?

 – Ze dwieście metrów…

 – Promieniowanie?

 – Dziesięć przy wjeździe, wewnątrz około sześćdziesięciu.

Sześćdziesiąt rentgenów dla dwuwarstwowego demronu to tyle co nic, można to zlekceważyć.

 – Szerokość korytarza? – Hasan wypytywał dalej żołnierza.

 – Z sześć metrów, nie więcej, towarzyszu majorze.

 – Powierzchnia równa?

 – Przejedziemy…

 – Widać z twojego miejsca zakręt trasy?

Krótka pauza – widocznie żołnierz się rozglądał.

 – Tak jest. – Dało się w końcu słyszeć. – Miejsce, w którym droga zakręca, jest jakieś dwieście metrów stąd, może ciut dalej. Jest tam mgła, ale niezbyt gęsta, prześwituje.

Daniła poczuł, jak major napiął mięśnie. Sam też się zaniepokoił – mgła w gorący dzień, kiedy słońce dopiero co minęło zenit? Co to za…

 – Możesz to opisać?

 – Widzę dwa obłoki rzadkiej mgły w pewnej odległości od siebie – odezwał się natychmiast piąty quad. – Poza tym czysto, nie ma ruchu.

 – Quad sześć, co u ciebie?

W słuchawce zaszumiało – widocznie szósty oddalił się już na znaczną odległość i na kanale zaczęły się pojawiać zakłócenia. Potem doleciał głos:

 – Bez zmian. Posuwam się na zachód wzdłuż granicy plamy. Odległość od kolumny tysiąc czterysta. Radiacja sto…

Hasan odczekał kilka chwil, coś widocznie postanowił i rozkazał:

 – Quad sześć, wracaj. Quad pięć, zostań na miejscu. Quady trzy, cztery, podjedźcie do piątego. Przyjrzyjcie się okolicy u wylotu korytarza. Quady jeden, dwa zamykają kolumnę. Wszyscy uważać. Załogi ciężarówek numer trzy, cztery, pięć na dach, zwróćcie szczególną uwagę na tę mgłę. Załogi jeden, dwa, rozproszyć się dookoła. Ruszamy w stronę korytarza. WDS do pudła.

Z tyłu kolumny rozległ się ryk – Tigr, łamiąc drzewka potężną płytą zderzaka, ruszył prawą flanką kolumny na obchód. Daniła zeskoczył na ziemię, w ślad za nim zsunął się Hasan.

 – Obchodzimy? – Na dole, obok Shreka, stał Aryjczyk.

 – Tak.

 – No, i dobrze…

 – Nie podoba mi się ta mgła… – Major zabębnił palcami po rękojeści swojej broni i Daniła dopiero teraz zauważył, że faktycznie trzymał w rękach FN SCAR – Do tego mój sierżancik się wzdraga… No, dobra. Wystarczy, panowie, ruszamy. Pójdziemy powoli, tempem marszowym. Wasze sektory: dwanaście-trzy-sześć.

Hasan wskoczył na boczny próg Tigra, który właśnie podjechał, i dał znak kierowcy – ruszaj. W lasku widać już było ruch – quady się przegrupowały, BTR nieco się cofnął, zjechał z nasypu i pozostawiając za sobą świeżą przecinkę w młodniaku, ruszył powoli za wozem dowodzenia.

 – Oddział uwaga! – Daniła kliknął przyciskiem przełącznika kanałów, przechodząc na wewnętrzną łączność swojej grupy. – Szyk taki, jak był. Idziemy równo z kolumną, trzymamy obwód. Licznik, pozostajesz na miejscu, sektor dwanaście-trzy-sześć, przegląd ogólny. Ja i Shrek sektor dwanaście-dwa. Popowicz, Kubowicz sektor cztery-sześć. Morela do Profesora, na prawą flankę. Sektor dwa-cztery.

 – Mam opuścić sektor dziewięć? – uściślił Ahmed.

 – Tak. Bardziej się przydasz z prawej.

 – Przyjąłem.

Ruszyli. BTR sunął przez lasek bez przeszkód, łamiąc drzewka jak suche trzciny. Daniła, Shrek i Aryjczyk, który do nich dołączył, szli po prawej. Losza trzymał opuszczonego lufą w dół pieczeniega, Iljucha swojego kałacha sto piątkę z dwoma sklejonymi żółtą taśmą izolacyjną magazynkami. Daniła raz się obejrzał – w pobliżu czwartej ciężarówki, pośrodku kolumny, widział, rozglądające się wokół, cztery czarne postacie – to Profesor, Morela i dwaj żołnierze z grupy Aryjczyka. Na samym końcu widniała jeszcze jedna czwórka.

Dwieście metrów dzielące ich od korytarza przeszli w ciągu kilku minut. Przy samym jego wylocie stał już Tigr. W otwartym dachowym luku siedział żołnierz z cekaemem.

 – Pudło naprzód – zabrzmiał na kanale ogólnym głos majora. – WDS osłania, zamyka kolumnę. W przypadku zagrożenia działać w zależności od sytuacji. Quady, czekajcie na nas. Uważajcie na wszystkie kierunki. Działamy.

BTR ryknął, wyrzucił z rur wydechowych dwa czarne obłoki i ruszył naprzód, za nim w korytarz wjechała cała kolumna. Daniła, idąc tak, że praktycznie dotykał boku transportera, spojrzał na dozymetr – sześćdziesiąt. Zwiad nie kłamał.

Nie wiadomo, jak było na lewej flance – widok w tamtym kierunku zasłaniał BTR – ale teren po prawej na razie był pusty. Poruszali się ostrożnie, starając się nie skręcić nogi na łamanych przez potężne koła BTR-a śliskich pniach drzew. Aryjczyk potknął się parę razy, klnąc głośno. Na szczęście Shrek pomagał mu utrzymać równowagę. Sam Losza kroczył po połamanych drzewkach jak po asfalcie, pod jego ciężarem pnie wyginały się i pękały niczym cienkie słomki.

Daniła nie wychwycił momentu, w którym pojawił się i zaczął wypełniać powietrze dziwny szum… Dźwięk powstał jakoś niedostrzegalnie, ukradkiem, i stopniowo narastał do chwili, aż stał się aż zbyt dobrze słyszalny. Niski, ciężki, wibrujący… Dobrynin skrzywił się, jakby od gorzkiego smaku w ustach, czując, jak lekko zadrżała ziemia, zaczęły go boleć zęby, a pod językiem wystrzeliła fontanna gorzkiej śliny. Żołnierze kręcili głowami, starając się zorientować, skąd mają się spodziewać zagrożenia – hałas dochodził od strony mgły i z każdą sekundą stawał się coraz głośniejszy…

 – Kolumna stać! – warknął Hasan. – Sektor dziewiąty! Wszyscy uważać! Nie strzelać bez rozkazu!

Jak wszyscy, to wszyscy. Daniła podskoczył, chwycił za uchwyt przy rurze wydechowej BTR-a i leżąc na pancerzu, przytknął oko do okularu celownika optycznego. Skierował trójkąt siatki celowniczej na unoszące się nad nasypem opary – mgiełka była wyraźnie widoczna, przezroczysty obłoczek lekko się kłębił, przez sinawą chmurkę przebijały zarysy nasypu. Drugi obłoczek znajdował się nieopodal, jakieś czterdzieści metrów dalej i przyjrzawszy się dokładniej, Daniła dostrzegł, że na nasypie ciągnie się między nimi ciemna smuga – szyny. Wszystko to stało się w jednej chwili, a w następnej huk nagle przybrał na sile i z obłoku z lewej strony wypadł… pociąg.

Dziwne to było uczucie patrzeć na pociąg widmo. Ten, kołysząc zasnutymi bladą mgiełką wagonami, przepływał powoli, wyłaniając się z jednego obłoku i znikając w drugim. Przez celownik WSS Daniła widział ludzi w oknach wagonów pasażerskich. Czytali gazety, rozmawiali, pili herbatę ze szklanek w aluminiowych koszyczkach, wyglądali na zewnątrz, przez okno – ale karawana była dla nich niewidoczna… Znajdowali się teraz w innym miejscu, żyli w innym wymiarze – chociaż czy w ogóle żyli? Mignęły białe zasłonki, rzadkie bukieciki kwiatów na stołach, butelki piwa, wody mineralnej… I nagle jego uwagę przykuła nieogolona, szara twarz starszego faceta stojącego przy oknie. Mężczyzna patrzył z rozdziawionymi ustami na kolumnę – i widział! Podniósł rękę, chcąc widocznie pomachać, ale wagon zanurzył się już z powrotem we mgle. Przepłynął za nim kolejny, z oknami zasłoniętymi storami i dużym napisem pod dachem: „RESTAURACYJNY”. Zaczęły się wagony z miejscówkami, widać było sylwetki ludzi idących korytarzem… Na wagonach – nieco poniżej okien, na białej tabliczce – Daniła przeczytał pierwszą i ostatnią stację pociągu: „Moskwa–Czelabinsk”.

To był jakiś… surrealizm. Sen, koszmar, coś niepojętego. Daniła poczuł, jak mimo woli twarz rozciąga mu groza i gdzieś nisko w dół opada lekko drżąca szczęka. Obraz przepływającego pociągu był spokojny, ale tak straszny, niesamowity i nienaturalny, że chłopak nagle zaczął się trząść, przejął go jakiś ohydny, grobowy, przenikający do szpiku kości dreszcz. Szarpnął głową, odrywając się od celownika, machinalnie spróbował przetrzeć oczy – ale jego ręka natrafiła tylko na wizjer maski przeciwgazowej. Znów spojrzał na nasyp – ostatni wagon mignął we mgle i szum zaczął stopniowo cichnąć.

Cisza. Daniła przez pół minuty jak w transie gapił się wciąż na tę mgłę. W eterze panowała taka cisza, że zdawało się, że kolumna znalazła się w próżni. Nagle poczuł, jak piecze go wyschnięta rogówka oczu – przez cały czas przejazdu pociągu zwyczajne zapomniał mrugać… Zamrugał, przełknął ślinę, zakrztusił się – całkiem zaschło mu w gardle. Zakasłał. W słuchawkach od razu dały się słyszeć takie same dźwięki – żołnierze stopniowo dochodzili do siebie.

Pierwszy, jak przystało dowódcy, opamiętał się Hasan.

 – Kolumna, uwaga! – Na kanale ogólnym rozległ się jego zachrypnięty głos. – Ruszać dalej. Zatrzymać się u wylotu korytarza. Rozglądać się na boki!

BTR zaryczał i ruszył naprzód, ale Dobrynin jak leżał na pancerzu, tak już tam został. Czuł, że jeśli zeskoczy, upadnie. Nogi mu się trzęsły, mięśnie drgały konwulsyjnie. Rozglądając się wokół, zobaczył, że jego oddział jak jeden mąż kuśtyka na miękkich nogach skrajem drogi, nic sobie nie robiąc z rozkazu, by trzymać się zachodniego sektora. Tylko Shrek idący nieopodal kroczył twardo jak wcześniej – czy nie widział, czy nie zrozumiał, co widzi…

Daniła ześlizgnął się z pudła, potknął – nogi ugięły się i pod nim – ale szybko odzyskał równowagę.

 – Uwaga, pierwszy oddział! – Jego zachrypnięty głos się załamał. – Dołączyć do kolumny! Morela, czego tam dłubiesz? W nosie czegoś szukasz?! Rozglądamy się uważnie na boki, nie tracimy koncentracji! Ruchy, nie odstajemy!

Słysząc głos dowódcy, żołnierze się ocknęli, zaczęli iść żywiej i wodzić lufami broni na boki. Dookoła znów panowała cisza, tylko wietrzyk kołysał cienkimi drzewkami i zdawało się, że nie było żadnego strasznego pociągu albo że tylko im się przywidział, jak koszmar w nocnych majakach.

Po upływie kilku minut dozymetr zaczął terkotać wolniej – poziom promieniowania spadał – i stało się jasne, że kolumna opuściła wreszcie korytarz. Hasan poczekał, aż wyjedzie z niego ostatnia ciężarówka, i zarządził postój:

 – Kolumna, stać. Załoga ciężarówki trzeciej i czwartej, do wozów. Ciężarówki numer jeden i dwa, ochrona perymetru. Piąta ciężarówka, osłona WDS.

Jego Tigr, wciąż jeszcze stojący przed wjazdem w korytarz, dodał gazu i przewalając się przez dziury, ruszył przez lokalkę. Z dachów trzeciej i czwartej ciężarówki dały się słyszeć głosy żołnierzy. Na dachu piątej zaczął się ruch, załoga rozproszyła się, osłaniając jadący WDS.

Daniła wydał swojemu oddziałowi rozkaz, by rozproszyli się po obwodzie, po czym znów wdrapał się na BTR i wyjął lornetkę. Ale choćby nie wiadomo jak długo wpatrywał się w zagadkową mgłę, nie zauważył niczego dziwnego i podejrzanego. Mgła jak mgła. Tyle że stoi w miejscu, chociaż ze wschodu ciągle wieje wiaterek. Zazgrzytał metal – obok stanął Hasan. Gestem poprosił o lornetkę, znieruchomiał z oczami przy okularach.

 – No, i co to było, taka jego mać? Pierwszy raz się z takim dziwactwem spotykam…

Daniła, który mógł się pochwalić tym samym, milczał. Wciąż starał się zrozumieć, co to było i jak w ogóle coś takiego jest możliwe. Od razu przypomniało mu się anomalne jezioro na cmentarzu, miejskie więzienie, przedszkole… i inne diabelstwa, które czasem można było spotkać na powierzchni… Przed oczami wciąż stał mu facet z pociągu machający w stronę karawany ręką. Ten facet niewątpliwie widział ich kolumnę, podczas gdy nikt więcej nie zareagował, nawet nie obrócił głowy! Ale jak, w jaki sposób?! Pociąg – sądząc po stacjach docelowych na białej tabliczce, Dobrynin nie miał co do tego żadnych wątpliwości – był rosyjski. Ale na napromieniowanych bezkresnych przestrzeniach kraju już od dawna żadne nie kursowały. Więc co to było – widmo przeszłości? W takim razie dlaczego tamten człowiek ich zobaczył? Jak przeszłość mogła się połączyć z teraźniejszością? Jak ten, który przeszedł już do historii, mógł zobaczyć karawanę znajdującą się tu i teraz? Wszystko to pozostało zagadką. Niepojętą, tajemniczą i niesamowitą zagadką…

Major po raz ostatni przyjrzał się anomalii i zwrócił mu lornetkę.

 – Dość tego postoju. I tak straciliśmy pół godziny. Do wo… – zamarł w pół słowa, bo od strony mgły, stopniowo przybierając na sile, znów zabrzmiał znajomy już huk.

Po chwili między obłokami mgły, tym razem z większą prędkością, przeleciał jeszcze jeden pociąg. Po torach przemknęły lokomotywa, cysterna, potężne, pomalowane w zielone plamy tiepłuszki, platformy z dwoma czołgami i jednym BMPT, wagony pancerne z wieżyczkami działek na dachach… I, jak zdążył zauważyć Daniła, wszystko to było kompletnie skorodowane, pokryte szramami, wgnieceniami i licznymi dziurami o poszarpanych krawędziach. Pociąg pancerny mignął i zniknął, i prawie od razu umilkł też towarzyszący mu hurgot. Daniła spojrzał na majora – ten stał w miejscu jak słup, patrząc w jeden punkt i przez wizjer maski przeciwgazowej widać było jego wściekłe, poczerwieniałe oczy.

 – Co się, do cholery, stało z moim pociągiem?! – ryknął nagle. – Taka wasza mać, przecież on jest cały rozpirzony! Cały korpus czołgów w niego walił z bliska, czy jak?!

Daniła milczał, milczeli i pozostali, przytłoczeni obrazem, który przeleciał im przed oczami. Jeśli pociąg pancerny został zniszczony, zdobycie kombinatu stanie się zadaniem ponad ich siły. Bez wsparcia ogniowego jego dział i moździerzy sprawa była skazana na porażkę.

 – Ale co ich podkusiło?! – wściekał się dalej major. – Ja temu Parowozowi urwę jaja! Nawet doba nie minęła, odkąd wyruszyliśmy, a ten sukinkot już załatwił jednostkę bojową! Bydlak! Rrrozszarpię go!

Wybuch gniewu był silny, ale nie trwał długo – Hasan umilkł, ciężko dysząc i przewracając wytrzeszczonymi oczami.

 – Towarzyszu majorze, a może to wszystko złudzenie?… – wysunął ostrożnie przypuszczenie jeden z żołnierzy, którego głosu Daniła nie rozpoznał. – Bo to wiadomo, jakie obrazki nam to coś pokazuje? Nie wiemy przecież, co to jest…

Hasan milczał, trawiąc to, co usłyszał.

 – A mamy z nim łączność? – Dał się nagle słyszeć głos Aryjczyka.

 – Będziemy mieli za dwa dni – odparł od razu jeden z łącznościowców.

 – Jak się połączycie, natychmiast meldować! – rzucił krótko major.

Daniła, mimo wszystkich dziwnych spraw, które działy się dookoła, był zamyślony. Ciekawe, jakim sposobem mieliby się skontaktować. Pociąg pancerny jest teraz licho wie gdzie! Zawiązał sobie w zakamarkach pamięci supełek, żeby koniecznie spytać o tę kwestię Profesora, i zeskoczył z transportera na ziemię. W ślad za nim, po krótkiej chwili zeskoczył i Hasan. Ruszył w stronę Tigra, sycząc coś przez zęby i klnąc półgłosem.

 – Załogi do maszyn! Quady pięć i sześć, do boksu. Pozostali zająć poprzedni szyk! Spadamy stąd, koniec zabawy!

Jednak tym poleceniom nie było sądzone się wypełnić – zabawa dopiero się zaczynała.

Seria gruchnęła nieoczekiwanie – stojący prawym bokiem do pudła Daniła o mało nie wypuścił z rąk wintorieza. Ale zareagował natychmiast – padł na kolana, odwracając się jednocześnie w stronę, z której usłyszał wystrzał, poderwał karabin do ramienia… BTR po krótkiej serii z KPWT ruszał naprzód, odsłaniając mu widok na plamy mgły nad nasypem. Sine opary nie były już tak puste jak jeszcze przed minutą – z ich kłębów szeregami wychodziły szare krępe stworzenia. Celownik optyczny przybliżył je, posłusznie połykając te ponad dwieście metrów, i Daniła, który przestał się już dziwić produkowanemu przez mgłę obłędowi, rozpoznał w nich… pająki. Kolejny koszmar?

 – Kontakt! – krzyknął ktoś.

Z dachu piątej ciężarówki dała się słyszeć chaotyczna strzelanina. Po prawej, od strony pudła, zabrzmiała jeszcze jedna seria. Załoga BTR-a działała jak należy – wóz nie stał w miejscu, jednocześnie strzelał i zmieniał położenie. Daniła zdziwił się, po co takie wygibasy – nie prościej byłoby stanąć i rozstrzelać stwory, nie psując sobie precyzji celowania ruchem? Ale w następnej sekundzie zdał sobie sprawę, że to rzeczywiście nie jest najlepsze wyjście: jeden z pająków w przednim szeregu nieco się obrócił, prędko drobiąc kosmatymi odnóżami, i plunął jakimś białym świństwem, celując w BTR. Gruda substancji przeleciała nad kadłubem, tylko go muskając, ale metal w miejscu, w które trafiła ślina, nagle zaczął dymić, zapienił się i stopił, emitując białe opary… BTR natychmiast przyhamował i odpowiedział długą serią z cekaemu. Połowę pierwszej linii błyskawicznie skosiło. Wielki kaliber strzelał, żeby zabić, dziurawił szare pancerze pająków, roztrzaskiwał głowy, odrywał kończyny. Daniła widział przez celownik latające na wszystkie strony bryzgi czarnej krwi, strzępy wnętrzności, miotające się w agonii ciała… Pająki, które dotąd cicho i szybko posuwały się naprzód, zwolniły i zaatakowały swoją wydzieliną. Grudy śliny rozmiarów ludzkiej pięści, wpadając na przeszkody, bardzo szybko wypalały spore dziury i Daniła zdał sobie nagle sprawę, że jedno takie trafienie w bak ciężarówki i stanie się coś nieodwracalnego…

 – Oddziały, odsunąć się od wozów! – krzyknął, zrywając się na nogi.

 – Brygada, odejść od ciężarówek! – zabrzmiał jednocześnie rozkaz Hasana.

Elektroniczny system, kontrolujący sygnał radiostacji dowódcy, posłusznie ściszył jazgot panujący na kanale ogólnym, dlatego efekt był taki, jakby major stał pół metra od niego i ryknął mu prosto do ucha:

 – Rozproszyć się! Na ziemię!

Żołnierze bractwa byli wyszkoleni jak należy – ledwo wybrzmiała komenda, a większość z nich, ostrzeliwując się, oddalała się od wyciągniętej w tyralierę karawany, zostawiając ją między sobą a atakującymi potworami. Sam Dobrynin szybko odbiegł na jakieś czterdzieści metrów w prawo od pierwszego pojazdu, padł, skulił się za kępą trawy, wyciągnął z zasobnika lornetkę i przyjrzał się polu bitwy. Skulone ciała pająków z pierwszego szeregu leżały już bez ruchu w najróżniejszych pozach. Pancerze większości z nich pokrywały kleksy czarnej krwi, wypływającej z otworów po kulach w chitynie i pod niektórymi z nich utworzyły się już spore kałuże. Pająki z drugiego szeregu przypadły do ziemi i chowając łapy pod siebie, zaległy jakieś dziesięć metrów za nimi. Niektóre się nie ruszały, ale pozostałe jeszcze wyrzucały ślinę, choć bez specjalnych rezultatów – większość plunięć po prostu nie dolatywała do żołnierzy, rozbijając się o burty i kabiny ciężarówek i wypalając w nich spore dziury. Trzeci szereg już wynurzał się z mgły, a za ich plecami przez widmowe opary widać było jeszcze dwa kolejne. I dwie ogromne, ciężko się poruszające sylwetki, majaczące niewyraźnie w kłębiącej się od ruchu mgle na flankach. Daniła spojrzał w wizjer i zmartwiał. To też były pająki – ale jakie olbrzymie! Co najmniej cztery razy wyższe od człowieka, każdy z nich miał z przodu na pysku długą cienką ssawkę, wprost pod rządkiem czarnych guzikowatych oczu, a na przygarbionych plecach wzór z białych plam w kształcie krzyża. Krzyżaki!

Dobrynin zaklął.

 – Uwaga, żołnierze! – wrzasnął do mikrofonu, nadwyrężając struny głosowe. – Na flankach są gigantyczne krzyżaki! Uważajcie na ślinę!

Obejrzał się, sprawdzając, czy ktokolwiek go usłyszał w tym dzikim hałasie i kakofonii panującej na kanale ogólnym, i natknął się na wzrok Aryjczyka. Oczy Iljuchy za wizjerem maski przeciwgazowej były pełne zdumienia…

Z tyłu coś ryknęło. Daniła obejrzał się na moment – obok niego, bezlitośnie łamiąc młode zarośla, przemknął WDS. Strzelec na dachu, przygarbiony nad cekaemem, pruł krótkimi seriami. Daniła dosłownie wcisnął się w ziemię – tego jeszcze brakowało, żeby oberwać od swoich. Za szybą mignął mu profil kierowcy z rękami wczepionymi w kierownicę, a zaraz potem, w tylnym oknie kamienna twarz Hasana. Od strony nasypu przeleciała mu nad głową biała grudka i strzelec sflaczał. Cekaem obrócił się na bok, seria wbiła się w ziemię dosłownie o metr od Dobrynina, który zdążył tymczasem podkurczyć nogi, potem poszła w niebo. Cekaem pozostał tak z lufą wycelowaną w górę – ciało martwego strzelca majtało we włazie, głowa w hełmie uderzała o dach, ręce latały na wszystkie strony…

Po prawej zabrzmiał chrobot, zgrzyt – za sąsiednią kępą trawy ulokował się Losza. Ustawiając karabin, zadzwonił podpórką o kamień, przycisnął policzek do kolby, szczęknął bezpiecznikiem. Daniła dostrzegł to kątem oka i chciał już zawołać, że odrzut może zgruchotać mu szczękę, ale zdążył się opamiętać: Losza tak mocno ściskał cekaem swoimi łapskami, że mógł się tego zupełnie nie obawiać. Pieczenieg wypluł pierwszą serię, a Daniła, przypomniał sobie nagle, że on też ma w dłoniach broń, i skupił się na polu bitwy. Wycelował, naprowadzając trójkąt „choinki” na leżącego pająka, który był zdumiewająco podobny do niewielkiej, może dwudziestolitrowej szarej beczułki z podkulonymi pod siebie cienkimi włochatymi łapkami. Luneta PSO dawała wystarczające zbliżenie, żeby dojrzeć jego pysk – całkowicie pozbawiony emocji, obojętny, z dwoma rzędami oczu jeden nad drugim i skierowanymi w dół kosmatymi szczękoczułkami, które upodabniały pysk pająka do twarzy staruszka z elegancką bujną brodą. Wintoriez lekko szturchnął go w ramię i „staruszek” z dziurą między oczami rozpłaszczył się na ziemi. Jeden załatwiony. Dobrynin natychmiast przesunął trójkącik celownika na jego sąsiada – ten, w lekkim półobrocie, pluł w stronę tyłów karawany. Kula trafiła poniżej skrajnego lewego oka, wyrywając mu z korzeniami dolną część pyska razem ze szczękoczułkami. Ciałem szarpnęło, siła uderzenia obróciła je wokół własnej osi i pająk znieruchomiał, nieprzystojnie demonstrując swojemu zabójcy tylną część ciała. Jest i drugi. Trzeci, pozbawiony wsparcia towarzyszy, trzęsąc się konwulsyjnie, zaczął się wycofywać, ale krótka seria z pieczeniega trafiła go w lewy bok i rzuciła na plecy, i pająk zastygł z łapami do góry, przycis­kając je ściśle do brzucha. Trzeci też był już skończony – Daniła wyraźnie widział przez lunetę jego mętniejące prawe oko.

Strzelanie z WSS z nową lufą to była czysta przyjemność. Karabin stał się celniejszy, pocisk miał większy zasięg, leciał bardziej płasko i równo, praktycznie zniknął odrzut – lufa podnosiła się po każdym wystrzale ledwie o ułamek stopnia. Dzięki temu zwiększyła się też prędkość rażenia – teraz nie trzeba było wracać do poprzedniej pozycji, wyszukiwać kolejny cel, Daniła po prostu przesuwał lufę z jednej postaci na drugą, nakierowywał trójkącik na kolejny pajęczy pysk i płynnie naciskał spust. Poza tym, szczerze mówiąc, odleg­łość też robiła swoje. Nieco powyżej dwustu metrów – według klasyfikacji wojskowego snajpera był to krótki dystans. Dlatego też nie było konieczności brać pod uwagę odchylenia, poprawki na wiatr, można było zapomnieć o wciąż niewykutych na blachę snajperskich tabelach balistycznych… A co najważniejsze – nowa lufa, powiększając zasięg strzału w linii prostej, pozwalała zapomnieć na tym dystansie również o grawitacji. Tak też zrobił, cały zanurzając się w wir walki. Walił jak na strzelnicy, pakując każdą kulę w jednego przerośniętego pająka. Wystrzał – trup, wystrzał – trup, wystrzał – trup. Sylwetki w celowniku dawno już przestały być dla niego żywymi stworzeniami – były to cele, które trzeba było zniszczyć. Albo ty ich, albo oni ciebie, trzeciego wyjścia nie było.

Trzeci szereg mutantów przeżył ledwie pół minuty. Połowę załatwił BTR, który nadal zataczał kręgi, pozostałe powalili żołnierze brygady. Daniła, który przed chwilą zmienił pierwszy opróżniony magazynek, był mocno przekonany, że co najmniej siedem trupów w tym szeregu było jego. Pająki, koncentrujące swoje ataki na celach przed sobą, nie zauważyły, że z prawej flanki kolumny kosi ich bezszelestna, niewidoczna śmierć.