» Artykuły » Inne artykuły » Pradawna stolica - fragment

Pradawna stolica - fragment


wersja do druku
Pradawna stolica - fragment


Rozdział 1
Dziecko


Miranda była pewna, że tak właśnie zacznie się ko­niec świata - nie będzie ostrzeżenia, ale wybuch­nie pożar. Nocne niebo za nimi jarzyło się czerwienią, gdy płomienie i snopy iskier buchały w jego stronę. Płonął uniwersytet w Sheridanie.

Miranda, która dźwigała ciężki tobołek i trzyma­ła Mercy za rączkę, bała się, że zgubi dziewczynkę w ciemności. Uciekali od wielu godzin, biegnąc na oślep przez sosnowy las, przedzierając się między niewidocznymi gałęziami, pod którymi leżała gruba warstwa śniegu. Miranda brnęła przez zaspy sięgają­ce jej powyżej kolan, torując drogę dziewczynce i sta­remu profesorowi.

- Idź dalej! Nie czekaj na mnie! - krzyknął Arcadius, nie mogąc za nimi nadążyć.
Miranda poruszała się najszybciej, jak potrafiła. Za każdym razem, gdy słyszała jakiś dźwięk lub zda­wało się jej, że widzi czyjś cień, siłą woli powstrzy­mywała się, żeby nie krzyknąć. Niewiele brakowało, a wpadłaby w panikę. Śmierć deptała im po piętach, a ona miała wrażenie, że stopy ma ciężkie jak z ołowiu.

Żałowała dziecka i martwiła się, że sprawia Mercy ból, ciągnąc ją za sobą. Raz szarpnęła ją nawet za mocno i mała się przewróciła. Krzyknęła, gdy upa­dła twarzą w śnieg, ale od razu wzięła się w garść. Już dawno przestała zadawać pytania i narzekać, że jest zmęczona. W ogóle przestała się odzywać i wytrwale podążała za Mirandą. Byłą dzielną dziewczynką.

Dotarli do drogi i Miranda uklękła, żeby przyjrzeć się dziecku. Mercy ciekło z nosa, do rzęs przykleiły jej się płatki śniegu, a do czoła przywarły przepocone czarne włosy. Miranda odgarnęła jej kilka kosmyków za uszy, podczas gdy Pan Prążek, szop pracz, który owinął się wokół szyi dziewczynki jak etola, bacznie ją obserwował. Mercy nalegała, żeby przed ucieczką wypuścić zwierzęta z klatek. Uwolniony szop wdra­pał się na jej ramię i mocno go uczepił. Widocznie też wyczuł, że dzieje się coś złego.

- Jak się czujesz? - spytała Miranda, nasuwa­jąc małej kaptur na głowę i mocniej spinając płaszcz klamrą.
- Zimno mi w stopy - odparła Mercy szeptem, wpatrując się w śnieg.
- Mnie też - odrzekła Miranda najpogodniejszym tonem, na jaki potrafiła się zdobyć.
- Niezły ubaw, co? - rzekł stary profesor, wspina­jąc się po zboczu, by do nich dołączyć. Gdy zdejmował torbę z ramienia, z jego ust wydobywały się duże ob­łoki pary. Brodę i brwi miał zasklepione grubą war­stwą śniegu i lodu.
- A jak ty się czujesz? - spytała Miranda.
- Świetnie, doskonale. Stary człowiek potrzebuje od czasu do czasu trochę ruchu, a także odpoczynku. Musimy jednak kontynuować wędrówkę.
- Dokąd idziemy? - spytała Mercy.
- Do Aquesty - odparł Arcadius. - Wiesz, co to Aquesta, prawda, słonko? To właśnie tam jest wiel­ki pałac, z którego rządzi imperatorka. Chciałabyś ją poznać, co?
- Czy zdoła ich powstrzymać?

Miranda zobaczyła, że dziewczynka spogląda po­nad ramieniem starego człowieka na płonący uniwer­sytet. Uszli już wiele mil, ale ogień wciąż rozjaśniał horyzont. Ponad jego blaskiem widać było cienie. Nie­które opadały pionowo, a z innych, krążących nad uniwersytetem, tryskały strumienie płomieni.
- Miejmy nadzieję, słonko, miejmy nadzieję - od­rzekł Arcadius. - Tymczasem ruszajmy w drogę. Wiem, że jesteś zmęczona i zziębnięta. Ja też. Ale mu­simy jak najszybciej stąd się oddalić.
Mercy, drżąc z zimna, skinęła głową, a może tylko wykonała podobny ruch. Trudno to było ocenić. Mi­randa strzepnęła śnieg z pleców i nóg dziewczynki, że­by uchronić ją przed większym przemoczeniem. Pan Prążek obserwował jej działania z chłodną rezerwą.

- Myślisz, że wszystkie zwierzęta się wydostały? - zapytała Mercy.
- Jestem tego pewny - stwierdził Arcadius. - Prze­cież są bystre, prawda? Choć może nie aż tak jak Pan Prążek, bo jemu udało się załapać na przejażdżkę.
Mercy znów skinęła głową i dodała z nadzieją w głosie:
- Jestem pewna, że Filiżance udało się uciec. Umie latać.
Miranda sprawdziła tobołek dziewczynki i własny, żeby upewnić się, czy oba są zamknięte i mocno zwią­zane. Spojrzała na ciemną drogę.
- Doprowadzi nas przez Colnorę do samej Aquesty - wyjaśnił stary czarnoksiężnik.
- Jak długo będziemy tam szli? - spytała Mercy.
- Kilka dni, może tydzień. Dłużej, jeśli utrzyma się kiepska pogoda.
Miranda dostrzegła niezadowolenie w oczach Mercy.
- Nie martw się. Jak będziemy trochę dalej, zatrzy­mamy się na odpoczynek i posiłek. Przygotuję coś go­rącego, a potem trochę się prześpimy. Na razie jednak musimy iść dalej. Na drodze będzie nam łatwiej.
Miranda chwyciła rękę dziewczynki i ruszyli. Z ra­dością stwierdziła, że jej przewidywania się spraw­dziły. Wędrówkę ułatwiały pozostawione przez wozy koleiny oraz to, że schodzili po zboczu. Maszero­wali raźnym krokiem i niebawem las za ich plecami przesłonił ognistą łunę. Wkroczyli w ciemny i cichy świat, w którym towarzystwa dotrzymywał im jedy­nie świst zimnego wiatru. Miranda spojrzała na sta­rego profesora, który powłóczył nogami i przyciskał płaszcz do szyi. Miał zaczerwienioną i pokrytą krosta­mi twarz. Z trudem łapał oddech.
- Na pewno dobrze się czujesz?
Arcadius z początku nie odpowiedział. Podszedł do Mirandy, zmusił się do uśmiechu i szepnął jej do ucha:
- Obawiam się, że może będziecie musiały dokoń­czyć podróż beze mnie.
- Co takiego? - odparła Miranda głośno i zerknęła na dziewczynkę.
Mercy nie podniosła głowy.
- Wkrótce zrobimy postój. Odpoczniemy i ju­tro pójdziemy wolniej. Przeszliśmy dziś szmat drogi. Wezmę twoją torbę - zaproponowała i wyciągnęła rę­kę do Arcadiusa.
- Nie, sam ją poniosę. Wiesz, że jest bardzo krucha i... niebezpieczna. Jeśli ktoś zginie, niosąc ją, niech to będę ja. A jeśli chodzi o odpoczynek, nie sądzę, żeby to coś zmieniło. Nie mam dość sił na taką podróż. Obo­je to wiemy.
- Nie możesz się poddawać.
- Nie zamierzam. Przekazuję zadanie tobie. Dasz sobie radę.
- Ale nie wiem, co robić. Nigdy nie wyjawiłeś mi planu.
- Bo często się zmienia. Miałem nadzieję, że regenci zaakceptują Mercy jako spadkobierczynię Modiny, ale odmówili. - Arcadius zachichotał.
- Co teraz?
- Teraz Modina zasiada na tronie, więc mamy dru­gą szansę. Najlepsze, co możesz zrobić, to dotrzeć do Aquesty i starać się o audiencję u niej.
- Ale nie wiem, jak.
- Znajdziesz sposób. Przedstaw imperatorce Mercy. To będzie pierwszy krok w dobrym kierunku. Wkrót­ce tylko ty będziesz znała prawdę. Nie podoba mi się, że obarczam cię tym ciężarem, ale nie mam wyboru.
- Nie, to matka obarczyła mnie tym ciężarem. Nie ty. - Miranda pokręciła głową.
- Wyznanie na łożu śmierci to poważna sprawa. - Stary człowiek skinął głową. - Ale dzięki temu mog­ła odejść w spokoju.
- Tak sądzisz? A może jej duch wciąż tu jest? Cza­sami odnoszę wrażenie, jakby mnie obserwowała... prześladowała. Płacę cenę za jej słabość, tchórzostwo.
- Twoja matka była młoda, biedna i ciemna. Wi­działa śmierć dziesiątek ludzi oraz zabójstwo matki i dziecka i ledwie uszła z życiem. Była w ciągłym stra­chu, że pewnego dnia ktoś odkryje, iż to były bliźnia­ki, a ona uratowała jednego z nich.
- Ale - powiedziała z goryczą Miranda - postąpi­ła niewłaściwie i okrutnie. A najgorsze jest to, że nie mogła zabrać grzechu z sobą do grobu. Musiała mi powiedzieć, obarczyć mnie odpowiedzialnością za na­prawienie jej błędów. Powinna...

Mercy zatrzymała się gwałtownie, ciągnąc Miran­dę za rękę.
- Kochanie, musimy... - Miranda urwała, spoglą­dając na dziewczynkę.
W słabym świetle wczesnego poranka dostrze­gła strach na jej twarzy. Mercy patrzyła na miejsce, w którym droga opadała ku dużemu mostowi z ka­mienia.
- Przed nami światło - oznajmił Arcadius.
- Czy...? - zaczęła Miranda, ale stary nauczyciel pokręcił głową.
- To ognisko, chyba nawet kilka. Podejrzewam, że to kolejni uchodźcy. Możemy się do nich przyłączyć i będzie nam się łatwiej szło. Jeśli się nie mylę, obo­zują na drugim brzegu Galewyru. Nie miałem poję­cia, że zaszliśmy aż tak daleko. Nic dziwnego, że się zasapałem.
- No, widzisz? - powiedziała Miranda do dziew­czynki, gdy znów ruszyli naprzód. - Już po naszych kłopotach. Może będą nawet mieli wóz, na którym bę­dzie mógł jechać stary człowiek.
Arcadius uśmiechnął się do niej z wyższością, ale w duchu ucieszył się z takiej możliwości.
- Wtedy może nasza sytuacja się poprawi - dodał.
- Będziemy.


Dziewczynka ścisnęła rękę Mirandy i znów przy­stanęła. Drogą zbliżali się do nich kłusem konni. Z nozdrzy zwierząt buchała para, gdy prychały, ude­rzając kopytami o oblodzoną ziemię. Opatuleni ciem­nymi płaszczami jeźdźcy mieli kaptury na głowach, a twarze częściowo owinęli szkarłatnymi szalami, to­też trudno ich było rozpoznać, ale co do jednego nie było wątpliwości: to byli sami mężczyźni. Miranda naliczyła trzech. Jechali od południa, ale nie od strony ognisk. To nie byli uchodźcy.
- Co o tym sądzisz? - spytała dziewczyna. - Roz­bójnicy?
Profesor pokręcił głową.
- Co zrobimy?
- Obyśmy nic nie musieli. Przy odrobinie szczę­ścia to zacni ludzie, którzy przychodzą nam z pomo­cą. W przeciwnym razie... - poklepał ponuro torbę - dotrzyj do tych ognisk i poproś o schronienie. A po­tem zaprowadź Mercy do Aquesty. Unikaj regentów i spróbuj przedstawić imperatorce historię dziewczyn­ki. Powiedz jej prawdę.
- Ale co, jeśli.
Jeźdźcy podjechali i zwolnili tempo.
- Co my tu mamy? - spytał jeden z nich.
Miranda nie widziała, który się odezwał, ale domy­ślała się, że wysoki, jadący na przodzie. Przyglądał się stojącym nieruchomo uciekinierom, podczas gdy oni słuchali chrapliwego sapania koni.
- Cóż za korzystny zbieg okoliczności - dodał jeź­dziec i zsiadł z wierzchowca. - Właśnie do ciebie jecha­łem, starcze.
Trzymał ostrożnie rękę przy boku i poruszał się sztywno. Jego przenikliwe oczy spoglądały groźnie spod kaptura.
- Poranny spacerek w śnieżycy? - spytał, podcho­dząc do profesora.
- Bynajmniej - odparł Arcadius. - Uciekamy.
- Nie wątpię. Najwidoczniej gdybym zwlekał jesz­cze choćby dzień, nie spotkałbym cię i mógłbyś się wymknąć. Twoje przyjście do pałacu było głupim błę­dem. Za dużo powiedziałeś. I co ci to dało? Powinie­neś być mądrzejszy. Ale wraz z wiekiem przychodzi desperacja. - Spojrzał na Mercy. - To ta dziewczynka?
- Guy... - odrzekł Arcadius. - Sheridan płonie. Elfy przekroczyły Nidwalden i ruszyły do ataku!
Guy! Miranda znała go, a przynajmniej jego repu­tację. Arcadius nauczył ją nazwisk wszystkich war­towników Kościoła. Według niego Luis Guy był naj­groźniejszy z nich. Wszystkimi kierowała obsesja, wszystkich wybrano ze względu na fanatyczną ortodoksyjność, ale Guy wyróżniał się spośród nich. Je­go matka, której panieńskie nazwisko brzmiało Evone, była pobożną dziewczyną. Poślubiła lorda Jarreda Sereta, bezpośredniego potomka lorda Dariusa Sereta, któremu patriarcha Venlin zlecił odnalezienie spadko­biercy starego imperium. Luis Guy dostał to zadanie w spuściźnie.
- Nie rób ze mnie głupca. To o niej mówiłeś Saldurowi i Ethelredowi, prawda? To ją chciałeś przygoto­wać jako następną imperatorkę. Czemu miałbyś to ro­bić, starcze? Dlaczego akurat ona? To kolejny podstęp? A może chciałeś nam ją podrzucić, żeby odpokutować za swój błąd?
Guy przykucnął, żeby przyjrzeć się twarzy Mercy.
- Podejdź, dziecko.
- Nie! - warknęła Miranda, przyciągając dziew­czynkę do siebie.
Guy powoli wstał.
- Puść ją - rozkazał.
- Nie.
- Wartowniku Guy! - krzyknął Arcadius. - To zwykła wiejska dziewczynka. Sierota, którą przygar­nąłem.
- Czyżby?
Wartownik wyjął miecz.
- Bądź rozsądny. Nie masz pojęcia, co robisz.
- Wręcz przeciwnie. Wszyscy tak się skupili na Esrahaddonie, że pozostawałeś niezauważony. Kto by pomyślał, że wskażesz drogę do spadkobiercy nie raz, ale dwa razy?
- Spadkobiercy? Spadkobiercy Novrona? Oszalałeś? Sądzisz, że dlatego rozmawiałem z regentami?
- A nie?
- Nie. - Pokręcił głową, uśmiechając się z rozbawie­niem. - Przyszedłem, bo podejrzewałem, że nie pomy­śleli o sukcesji, i chciałem pomóc w wyedukowaniu następnego imperialnego przywódcy.
- Ale upierałeś się przy niej, tylko przy tej dziew­czynce. Po co miałbyś to robić, gdyby nie była praw­dziwą spadkobierczynią?
- To nie ma sensu. Skąd mógłbym to wiedzieć? A nawet czy spadkobierca żyje?
- Rzeczywiście, skąd. To był brakujący element. Właściwie to jesteś jedyną osobą, która mogłaby to wiedzieć. Powiedz, Arcadiusie Latimerze, kim był twój ojciec.
- Tkaczem, ale nie rozumiem...
- A więc jak ubogi syn tkacza z małej wioski zo­stał magistrem wiedzy na uniwersytecie w Sheridanie? Wątpię, czy twój ojciec w ogóle umiał czytać, mi­mo to ty jesteś jednym z najznamienitszych uczonych na świecie. Jak to się stało?
- Doprawdy, Guy, nie sądziłem, że będę musiał wyja­śniać zalety ambicji i ciężkiej pracy komuś takiemu jak ty.
- Zniknąłeś na dziesięć lat, a po powrocie miałeś znacznie bogatszą wiedzę... - Wartownik uśmiechnął się szyderczo.
- Zmyślasz.
Na twarzy Guya pojawił się uśmieszek.
- Kościół nie pozwala byle komu nauczać na swo­im uniwersytecie. Sądziłeś, że nie przechowują doku­mentów?
- Skądże. Po prostu nie myślałem, że je zobaczysz. - Stary człowiek się uśmiechnął.
- Jestem wartownikiem, idioto! Mam dostęp do wszystkich archiwów Kościoła.
- Tak, ale nie przypuszczałem, że moje badania na­ukowe kogokolwiek zainteresują. Za młodu byłem buntownikiem, na dodatek przystojnym. Czy w do­kumentach to odnotowano?
- Natknąłem się na informację, że znalazłeś grobo­wiec Yolrica. Kto to był?
- A już myślałem, że wiesz wszystko.
- Nie miałem czasu na ślęczenie w bibliotekach. Śpieszyłem się, żeby cię załapać.
- Ale dlaczego? Czemu mnie ścigasz? Czemu doby­łeś miecza?
- Bo spadkobierczyni Novrona musi umrzeć.
- Nie jest spadkobierczynią. Czemu tak uważasz? Skąd mógłbym w ogóle wiedzieć, kim jest spadkobierca?
- Bo to jedna z tajemnic, z którymi wróciłeś. Od­kryłeś, jak odszukać spadkobiercę.
- Ba! Naprawdę, Guy, masz bujną wyobraźnię.
- Natrafiłem na inne zapiski. Kościół wezwał cię na przesłuchanie. Sądzili, że może udałeś się do Percepliquisu, tak jak Edmund Hall. A potem, ledwie kilka dni po tamtym spotkaniu, w Ratiborze doszło do walki. Zabito ciężarną kobietę i jej męża. Zosta­li zidentyfikowani jako Linitha i Naron Brownowie, a zginęli wraz z dzieckiem z rąk seretów. To ciekawe, że po stuleciach poszukiwań mój poprzednik zdołał odnaleźć spadkobiercę Novrona zaledwie kilka dni po twoim przesłuchaniu. - Guy spiorunował profesora wzrokiem. - Zawarłeś układ z Kościołem? Podałeś in­formacje w zamian za wolność? Na pewno powiedzie­li ci, że chcą odnaleźć spadkobiercę, żeby posadzić go na królewskim tronie. Wyobrażam sobie, co poczułeś, gdy odkryłeś, co naprawdę zrobili.
Guy przerwał, żeby Arcadius mógł odpowiedzieć, ale profesor milczał.
- Wszyscy myśleli, że to koniec rodu, prawda? Na­wet patriarcha nie miał pojęcia, że spadkobierca wciąż żyje. A potem Esrahaddon uciekł i poszedł prosto do Degana Gaunta. Tyle że Degan nim nie jest. Ja też dałem się nabrać i długo tkwiłem w błędzie, ale wy­obraź sobie wstrząs, jakiego doznałem, kiedy Gaunt nie przeszedł pomyślnie powtórnej próby krwi. To bez wątpienia był skutek tego samego eliksiru, które­go Esrahaddon użył na królu Amracie i Ariście, wzbu­dzając podejrzenia Bragi co do Essendonów. Powinni­śmy się domyślić, iż czarnoksiężnik starego imperium nie jest głupcem i nigdy nie doprowadzi nas do praw­dziwego spadkobiercy. Ale ty odnalazłeś go, stosując tę samą sztuczkę co za pierwszym razem. - Spojrzał na Mercy. - Kim ona jest? Bękartem? Bratanicą? - Ru­szył do Mirandy. - Puść ją.
- Nie! - krzyknął stary profesor.
Jeden z żołnierzy chwycił Mirandę, a drugi odciąg­nął od niej dziewczynkę.
- Ale lepiej się upewnić. Nie popełnię drugi raz te­go samego błędu.
Wykonał zwinny ruch nadgarstkiem i rozciął dłoń Mercy. Dziewczynka wrzasnęła, a Pan Prążek syknął.
- To niepotrzebne! - zdenerwował się Arcadius.
- Pilnujcie ich - rozkazał Guy pozostałym i pod­szedł do swojego wierzchowca.
- Sza, bądź dzielną dziewczynką - powiedziała Mi­randa do Mercy.
Guy położył ostrożnie miecz na ziemi, po czym wyjął z sakwy skórzane etui, a z niego zestaw trzech fiolek. Odkorkował pierwszą, przechylił ją lekko i po-stukał w nią palcem, aż szczypta proszku spadła na pokryty krwią czubek miecza.
- Chcę stąd iść - pochlipywała Mercy, podczas gdy strażnik mocno ją trzymał. - Proszę, możemy odejść?
- Ciekawe - wymamrotał do siebie Guy, po czym opróżnił następną fiolkę; znajdujący się w niej płyn zasyczał po zetknięciu z ostrzem.
- Guy! - krzyknął do niego Arcadius.
- Bardzo ciekawe - ciągnął rycerz sereta, odkorkowując ostatnią buteleczkę.
- Guy, nie rób tego! - ryknął stary człowiek.
Ale wartownik wylał jedną kroplę na końcówkę klingi.
Puk! Rozległ się odgłos jak przy odkorkowywaniu butelki wina i pojawił rozbłysk podobny do błyskawicy. Rycerz wstał, wpatrując się w ko­niec swojego miecza, i wybuchnął śmiechem, który brzmiał upiornie jak śpiew szaleńca.
- Wreszcie znalazłem spadkobiercę Novrona. Po­szukiwania prowadzone przez moich przodków do­biegną końca za moją sprawą.
- Mirando - szepnął Arcadius - sama już nic nie zrobisz.
Spojrzał w stronę obozu uchodźców. W porannym świetle Miranda zobaczyła kilka słupów dymu. Moż­liwa pomoc była boleśnie blisko, zaledwie kilkaset me­trów stąd.
- Poświęciłem życie na naprawienie swojego błędu, ale teraz do ciebie należy zrobienie tego, co konieczne - wyjaśnił stary profesor.
Luis Guy chwycił dziewczynkę i posadził ją na grzbiecie swojego wierzchowca.
- Zabierzemy ją do patriarchy.
- A co z resztą, sir? - spytał jeden z zakapturzonych mężczyzn.
- Bierzcie starego. Kobietę zabijcie.
Mirandzie serce na chwilę zamarło, gdy żołnierz sięgnął po miecz.
- Czekaj! - powstrzymał go Arcadius. - A co z ro­giem? Patriarcha będzie też chciał dostać róg, prawda?
Guy zerknął szybko na torbę Arcadiusa.
- Masz go? - spytał.
Starzec spojrzał z rozpaczą na Mirandę i rzucił się do ucieczki.
- Pilnuj dziecka - rozkazał Guy jednemu żołnierzo­wi, rzucając mu lejce konia, po czym skinął na dru­giego i razem ruszyli w pogoń za Arcadiusem, który biegł szybciej, niż Miranda mogłaby sądzić.
Obserwowała go - swojego najbliższego przyjacie­la - jak pędzi drogą, którą przyszli, a za nim powiewa płaszcz. Mogłaby uznać ten widok za komiczny, ale wiedziała, co Arcadius ma w torbie. Wiedziała, dlacze­go ucieka i co ona powinna zrobić.

Sięgnęła po sztylet ukryty pod płaszczem. Nigdy wcześniej nikogo nie zabiła, ale czy miała inny wy­bór? Człowiek stojący między nią a Mercy był żołnie­rzem, i to prawdopodobnie rycerzem sereta. Odwró­cił się do niej plecami, żeby lepiej chwycić konia Guya, skupiając uwagę na Mercy i syczącym szopie, który kłapnął zębami w jego stronę. Miranda miała ledwie kilka sekund, zanim tamci dogonią Arcadiusa. Chciało jej się płakać, ponieważ wiedziała, co się wtedy stanie. Razem doszli tak daleko, tak wiele poświęcili... i gdy już się wydawało, że w końcu są blisko celu... zostaną powstrzymani w taki sposób... zamordowani na po­boczu drogi... „Tragiczne" było zbyt słabym słowem na określenie tej niesprawiedliwości.

Ale na łzy będzie czas później. Profesor liczył na nią i ona go nie zawiedzie. To jedno spojrzenie wszystko jej powiedziało. Gdyby tylko udało im się zaprowadzić Mer­cy do Modiny... wszystko mogłoby wrócić do porządku.
Wyjęła sztylet i popędziła naprzód. Z całych sił wbiła nóż żołnierzowi w plecy. Mężczyzna nie nosił kolczugi ani skórzanej zbroi i ostra głownia weszła głęboko, przebijając ubranie, skórę i mięśnie. Ale war­townik obrócił się na pięcie i uderzył Mirandę wierz­chem dłoni w policzek. Dziewczyna zachwiała się, a następnie upadła na śnieg, wciąż trzymając sztylet, którego rączka była śliska od krwi.

Mercy chwyciła się mocno siodła i wrzasnęła. Szop zaświergotał, strosząc futerko.
Miranda wstała, gdy żołnierz wyjmował miecz. Był poważnie ranny. Miał nogawkę przesiąkniętą krwią. Ruszył jednak chwiejnie w kierunku dziewczyny. Mi­randa próbowała uciec i wyciągnęła rękę w stronę Mercy i konia, ale seret był szybszy. Jego miecz prze­bił bok dziewczyny w okolicach talii. Poczuła, jak me­tal wchodzi w jej ciało. Ból był piekący, ale po chwili nagle zrobiło jej się zimno. Kolana się pod nią ugięły. Zdołała tylko przytrzymać się siodła, gdy koń, przestraszony gwałtownymi ruchami i krzykami Mercy, ruszył szybko, ciągnąc ją za sobą.
Żołnierz upadł na kolana, a z jego ust pociekła krew. Miranda zaś usiłowała się podciągnąć, ale nie mogła sobie pomóc nogami, ponieważ były bezwład­ne. Czuła, jak traci siłę w ramionach.
- Chwyć wodze, Mercy, i trzymaj się mocno.
Guy i żołnierz dogonili Arcadiusa. Wartownik, sły­sząc wrzaski dziewczynki, zatrzymał się, ale jego to­warzysz przewrócił starca na śnieg.
- Mercy - szepnęła Miranda - musisz jechać dalej. Dotrzyj do ognisk i poproś o pomoc. Jedź.
Ostatkiem sił uderzyła konia w bok. Zwierzę sko­czyło naprzód. Siodło wyślizgnęło się z rąk Mirandy i dziewczyna znów upadła na śnieg. Leżąc na plecach, słuchała tętentu kopyt, gdy koń szybko się oddalał.
- Wstawaj... - usłyszała krzyk Guya, ale było za późno.
Arcadius otworzył torbę.

Nawet z odległości kilkuset metrów Miranda po­czuła, jak ziemia zatrzęsła się wskutek wybuchu. Chwilę później podmuch powietrza rzucił jej w twarz szczypiący śnieg, gdy w stronę porannego nieba uniosła się biała chmura. Arcadius i walczący z nim mężczyzna zginęli na miejscu. Guy zwalił się z nóg. Pozostałe konie się rozpierzchły. Gdy śnieżna chmura opadła, Miranda spojrzała na niebo wstającego świtu. Już nie było jej zimno. Wraz z narastającym odrętwie­niem w rękach i nogach słabł ból w jej boku. Poczu­ła wietrzyk na policzku i dostrzegła, że jej nogi i talia są mokre, a suknia przesiąknięta. Poczuła smak żela­za w ustach. Miała kłopoty z oddychaniem, jakby się topiła.
Guy żył. Słyszała, jak wartownik przeklina starego profesora i woła do koni jak do nieposłusznych psów, a potem odgłosy skrzypienia śniegu, tarcia skórzanej zbroi i szybko oddalającego się tętentu kopyt. Była sa­ma w ciszy zimowego poranka. Wokół panował spo­kój.

- Dobry Mariborze, usłysz mnie - modliła się do rozjaśniającego się nieba. - Ojcze Novrona, stwo­rzycielu ludzi... - ostatni raz zaczerpnęła powietrza i wyszeptała: - zaopiekuj się swoją jedyną córką.

***

Alenda Lanaklin wyszła z namiotu na rześkie po­ranne powietrze. Miała na sobie najgrubszą wełnia­ną suknię i dwie warstwy futra, ale i tak się trzęsła. Zachmurzenie utrzymywało się od ponad tygodnia i Alenda zastanawiała się, czy jeszcze kiedyś znów uj­rzy jasną tarczę słońca.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Stała i patrzyła na kilkadziesiąt namiotów rozbi­tych w sosnowym lesie. Z ognisk w poczerniałych do­łach unosiły się wstęgi szarego dymu, który zabierał z sobą wiatr. Pomiędzy nimi chodzili ludzie, ale trud­no byłoby odróżnić mężczyzn od kobiet, ponieważ wszyscy szczelnie się opatulili. Lecz to nie stanowi­ło problemu, ponieważ były tu prawie same kobiety. Oprócz nich w obozie przebywały dzieci i osoby w po­deszłym wieku. Wszyscy chodzili ze spuszczonymi głowami, ostrożnie stawiając kroki na ubitym śniegu.

W świetle wszystko wydawało się inne - ciche, spokojne. Poprzednia noc była koszmarna: pożar, krzyki i ucieczka drogą Zachodniopolną. Zatrzyma­li się jedynie na krótko, by policzyć obecnych. Alenda była taka zmęczona, że nie pamiętała momentu roz­bijania obozu.

- Dzień dobry, pani - przywitała ją Emilia spod koca, który narzuciła sobie na płaszcz. Rano służąca Alendy zawsze była ożywiona i radosna. Teraz stała z posępną miną. Zaczerwienione ręce jej drżały, a dol­na szczęka trzęsła się z zimna.
- Naprawdę, Emmy? - Alenda się rozejrzała. - Skąd możesz wiedzieć?
- Poszukajmy dla ciebie śniadania. Po czymś cie­płym poczujesz się lepiej.
- Mój ojciec i bracia nie żyją - odparła Alenda. Zbliża się koniec świata. Śniadanie coś tu pomoże?
- Nie wiem, pani, ale musimy spróbować. Tego chciał twój ojciec... To znaczy chciał, żebyś przeżyła. Dlatego tam pozostał, prawda?
Z północy dobiegł huk podobny do grzmotu. Wszyscy spojrzeli w tę stronę, a na ich twarzach od­malował się wyraz przerażenia, że oto właśnie nad­chodzi kres.
Alenda ruszyła ku środkowi obozu, gdzie zasta­ła Belindę Pickering, jej córkę Lenare, starego Juliana lorda szambelana Melengaru, i lorda Valina - jedy­nego obrońcę grupy, który przeprowadził ich przez chaos poprzedniej nocy. Tylko tylu ich pozostało w Melengarze. Król Alric był w Aqueście, gdzie udzie­lał pomocy w krótkiej wojnie domowej i ratował sio­strę Aristę przed straceniem. Właśnie do niego teraz uciekali.
- Nie mam pomysłu, co zrobić, ale głupotą byłoby dłużej tu pozostawać - orzekł lord Valin.
- Tak, zgadzam się - odparła Belinda.
- Rozgłoś, żeby budzić wszystkich. Natychmiast zwijamy obóz - lord Valin zawołał do młodego chłopca.
- Emily - powiedziała Alenda, odwracając się do służącej. - Spakuj szybko nasze rzeczy.
- Oczywiście, milady. - Emily dygnęła i poszła do ich namiotu.
- Co to był za odgłos? - spytała Alenda Lenare, któ­ra jedynie wzruszyła ramionami z wyrazem przestra­chu na twarzy.

Lenare Pickering jak zawsze wyglądała uroczo. Pomimo okropieństw, ucieczki i prymitywnych obo­zowych warunków promieniała. Nawet zaniedbana, w pospiesznie narzuconym na ramiona płaszczu, z włosami wylewającymi się spod kaptura wciąż była oszałamiająco piękna, tak jak śpiące niemow­lę jest zawsze najśliczniejsze. Odziedziczyła to po matce. W rodzie Pickeringów mężczyźni znani byli z umiejętności szermierczych, kobiety zaś zwracały uwagę urodą. Matka Lenare, Belinda, wręcz z niej słynęła.
Ale wszystko to należało już do przeszłości. Rze­czy, które zaledwie dzień wcześniej były pewne, te­raz zostały po drugiej stronie przepaści zbyt szerokiej, by móc dostrzec coś za nią, choć niekiedy wydawało się, że Lenare próbuje. Alenda często widziała, jak cór­ka Pickeringów wpatruje się w horyzont na północy z wyrazem twarzy graniczącym z desperacją, jakby szukała duchów.

Lenare wciąż trzymała w rękach legendarny miecz ojca. Gdy hrabia go jej wręczał, poprosił, żeby dostar­czyła go bezpiecznie bratu, Mauvinowi. Następnie po­całował po kolei wszystkich członków rodziny i wró­cił do szeregu, w którym ojciec i bracia Alendy czekali wraz z resztą armii. Od tamtej pory Lenare nie roz­stawała się z rapierem. Owinęła go w ciemny wełnia­ny koc i obwiązała wstążką. W trakcie koszmarnej ucieczki przyciskała długi pakunek do piersi, czasami ocierając nim łzy.

- Jeśli się dziś sprężymy, może dotrzemy do Colnory przed zachodem słońca - oświadczył lord Valin. - Przy założeniu, że pogoda się poprawi. - Stary ry­cerz spojrzał groźnie na niebo, jakby tylko ono było ich wrogiem.
- Lordzie Julianie - odezwała się Belinda. - Insyg­nia... berło i pieczęć...
- Są bezpieczne, pani - odparł stary szambelan. - Schowane na wozie. Poza samą ziemią królestwo nie ucierpiało. - Spojrzał w kierunku, z którego do­biegł dziwny dźwięk, w stronę nurtu Galewyru i mo­stu przekroczonego przez nich poprzedniej nocy.
- Pomogą nam w Colnorze? - spytała Belinda. - Mamy niewiele jedzenia.
- Jeśli dotarła do nich wiadomość o udziale króla Alrica w uwolnieniu imperatorki, powinni być do nas życzliwie nastawieni - stwierdził lord Valin. - Ale na­wet jeśli nie dotarła, Colnora jest miastem kupieckim, a kupcom służy zysk, nie rycerskość.
- Mam trochę biżuterii - poinformowała go Belinda. - W razie potrzeby możesz ją sprzedać... - hrabina urwała, gdy dostrzegła, że Julian wciąż patrzy na most.
Niebawem pozostali też podnieśli głowy, a na ko­niec Alenda spojrzała w tamtą stronę i ujrzała zbliża­jącego się jeźdźca.
- Czy to...? - zaczęła Lenare.
- To dziecko - orzekła Belinda.

Alenda szybko stwierdziła, że matka Lenare ma ra­cję. W ich kierunku pędziła dziewczynka, która trzy­mała się kurczowo grzbietu spoconego konia. Kaptur zsunął jej się z głowy, odsłaniając długie czarne wło­sy i różowe policzki. Miała około sześciu lat i tak jak ona chwyciła się mocno konia, tak do niej przywarł szop pracz. Samotni na drodze stanowili dziwną pa­rę, ale Alenda przypomniała sobie, że już nic nie po­winno jej dziwić. Widok jadącego na kurczaku niedź­wiedzia w czapce z piórem też mógłby teraz uchodzić za normalny.
Koń wjechał do obozu i lord Valin chwycił go za wędzidło, zatrzymując zwierzę wraz z jeźdźcem.
- Nic ci nie jest, skarbie? - spytała Belinda.
- Na siodle jest krew - zauważył lord Valin.
- Jesteś ranna? - przemówiła hrabina ponownie. - Gdzie są twoi rodzice?
Dziewczynka zadrżała i zamrugała, ale nie odpo­wiedziała. Wciąż ściskała w piąstkach wodze.
- Jest zimna jak lód - powiedziała Belinda, dotyka­jąc policzka dziecka. - Pomóżcie mi ją zsadzić.
- Jak masz na imię? - spytała Alenda.
Dziewczynka nadal milczała. Gdy odebrano jej ko­nia, przytuliła szopa.
- Kolejny jeździec - oznajmił lord Valin.
Alenda podniosła głowę i zobaczyła mężczyznę przejeżdżającego przez most i pędzącego w ich kie­runku.
Przybysz wpadł do obozu i zrzucił kaptur, uka­zując długie czarne włosy, bladą skórę i przenikliwe oczy. Nosił króciutki wąsik i bródkę przystrzyżoną w szpic. Zmierzył ich piorunującym wzrokiem, aż do­strzegł dziewczynkę.
- Ona! - powiedział, wskazując palcem. - Natych­miast mi ją oddajcie.
Dziecko krzyknęło przestraszone, kręcąc głową.
- Nie! - sprzeciwiła się Belinda i pchnęła dziew­czynkę w ręce Alendy.
- Pani - powiedział lord Valin. - Jeśli dziecko jest jego...
- To dziecko nie należy do niego - oświadczyła hra­bina nienawistnym tonem.
- Jestem wartownikiem Nyphrona! - krzyknął mężczyzna tak, żeby wszyscy go usłyszeli. - Żądam tego dziecka w imię Kościoła. Macie w tej chwili mi ją oddać. Kto się sprzeciwi, zginie.
- Doskonale wiem, kim jesteś, Luisie Guyu - syk­nęła kipiąca gniewem Belinda. - Nie dopuszczę, żebyś zamordował więcej dzieci.
Wartownik spojrzał na nią.
- Hrabina Pickering? - Zlustrował wzrokiem obóz z większym zainteresowaniem. - Gdzie twój mąż? Gdzie twój syn uciekinier?
- Nie jestem uciekinierem - odezwał się Denek, wy­stępując.
Najmłodszy syn Belindy niedawno ukończył trzy­naście lat, urósł i wyszczuplał, upodabniając się do swoich starszych braci.
- Chodzi mu o Mauvina - wyjaśniła Belinda. - Ten człowiek zamordował Fanena.
- Pytam jeszcze raz - naciskał Guy - gdzie twój mąż?
- Nie żyje, a Mauvin jest poza twoim zasięgiem.
Wartownik rozejrzał się po tłumie, a potem spoj­rzał na lorda Valina.
- I zostawił ci lichą ochronę. Oddaj dziecko.
- Nie - sprzeciwiła się Belinda.
Guy zsiadł z konia i podszedł do lorda Valina.
- Oddaj dziecko albo odbiorę je siłą.
Stary rycerz spojrzał na Belindę. Na twarzy kobie­ty wciąż malował się wyraz nienawiści.
- Moja pani nie życzy sobie tego i będę bronił jej de­cyzji. - Wyjął miecz. - Odejdź stąd.
Alenda podskoczyła, słysząc zgrzyt stali, gdy Guy zrobił wypad. Po ułamku sekundy lord Valin trzymał się już za krwawiący bok. Wartownik, kręcąc głową, odbił klingę starca i przebił mu szyję. Ruszył w stro­nę dziewczynki, a w jego oczach płonął przerażający gniew. Zanim jednak do niej doszedł, na drodze stanę­ła mu Belinda.
- Nie mam w zwyczaju zabijać kobiet - oznajmił - ale przed tą zdobyczą nic mnie nie powstrzyma.
- Po co ci ona?
- Sama powiedziałaś, żeby ją zabić. Zabiorę ją do patriarchy, a potem będzie musiała zginąć. Z mo­jej ręki.
- Przenigdy.
- Nie możesz mnie powstrzymać. Rozejrzyj się. Masz tylko kobiety i dzieci. Nikt nie może zawalczyć za ciebie. Oddaj mi dziecko!
- Mamo? - powiedziała Lenare cicho. - On ma ra­cję. Nie ma nikogo innego. Proszę.
- Mamo, pozwól mi - prosił Denek.
- Nie. Jesteś za młody. Twoja siostra ma rację. Nie ma nikogo innego. - Hrabina skinęła głową w stro­nę córki.
- Miło mi widzieć kogoś, kto... - zaczął Guy, ale przerwał, gdy do przodu wystąpiła Lenare.
Zsunęła płaszcz z ramion i rozwiązała tobołek, od­słaniając miecz swojego ojca. Wyjęła rapier i wysunę­ła go przed siebie. Gdy mgliste zimowe światło padło na klingę, odbiło się od niej jaskrawym promieniem. Zdziwiony Guy patrzył przez chwilę na dziewczynę.
- Co to ma być?
- Zabiłeś mojego brata - oświadczyła Lenare.
Guy spojrzał na Belindę.
- To jakiś żart?
- Tylko ten jeden raz, Lenare - powiedziała Belin­da do córki.
- Pozwolisz, żeby twoja córka zginęła za to dziec­ko? Jeśli będę musiał zabić wszystkie wasze dzieci, zrobię to.
Alenda patrzyła z przerażeniem, jak wszyscy się cofają, tworząc krąg wokół wartownika i Lenare. Po­rywisty wiatr szarpnął brezentowymi ścianami na­miotów i odrzucił złote włosy Lenare do tyłu, która - stojąc samotnie na śniegu - w białych podróżnych rzeczach i z rapierem w ręce przypominała mityczne stworzenie, królową wróżek lub boginię, piękną i ele­gancką.
Luis Guy zmarszczył brwi i zrobił wypad, ale Lena­re z zaskakującą szybkością i gracją odparowała atak, a rapier jej ojca zadźwięczał melodyjnie.
- Umiesz władać mieczem - stwierdził Guy zasko­czony.
- Pochodzę z rodu Pickeringów.
Zamachnął się na nią. Zablokowała cios. Zamie­rzył się, ale odparowała uderzenie, a następnie rozcię­ła mu policzek.
- Lenare - powiedziała jej matka surowym tonem. - Nie czas na zabawę.
Guy przystanął, przykładając dłoń do krwawiącej twarzy.
- On zabił Fanena, mamo - rzekła dziewczyna oziębłym tonem. - Powinien cierpieć. Powinien zostać ukarany dla przykładu.
- Nie - sprzeciwiła się Belinda. - My tak nie po­stępujemy. Twój ojciec by tego nie pochwalał. Wiesz o tym. Po prostu zakończ sprawę.
- Co to ma znaczyć? - dopytywał się Guy, ale w je­go głosie słychać było nutę wahania. - Jesteś kobietą.
- Powiedziałam ci: pochodzę z rodu Pickeringów, a ty zabiłeś mojego brata.
Guy zaczął unosić miecz, ale Lenare zrobiła krok do przodu i wykonała pchnięcie. Cienki rapier przebił serce wartownika i opuścił jego ciało, zanim rycerz dokończył swój cios.
Luis Guy padł martwy twarzą na przesiąknięty krwią śnieg.
 

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Zdradziecki plan i Pradawna stolica
Kicz, sztampa i brak wyobraźni wchodzą do baru...
- recenzja
Królewska krew. Wieża elfów
Świetny początek wspaniałej przygody.
- recenzja
Nowe imperium. Szmaragdowy sztorm - Michael J. Sullivan
Czytadło na jesienne wieczory
- recenzja
Epoka mieczy
Są miecze - będzie wojna
- recenzja
Epoka mitu
Komu trzeba oryginalności, gdy leje się krew
- recenzja
Królewska krew. Wieża elfów - Michael J. Sullivan
Przerażający duet Ririya
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.