» Opowiadania » Poza krawędź świata

Poza krawędź świata

Poza krawędź świata

Nie wiedziała, co przygnało ją na wybrzeże. Czuła jednak, że ta siła była potężniejsza od niej, że pochwyciła jej serce i kazała pędzić tu na złamanie karku, zanim będzie za późno. Zanim coś się skończy. Bo coś kończyło się na pewno, a ona musiała przy tym być.

Przed jej oczyma – niby uśpione trolle – wyrosły trzy ogromne konstrukcje z gałęzi i chrustu, wskazujące miejsce obchodów odwiecznego święta. Iviana zeskoczyła z siodła, puszczając zmęczone zwierzę wolno, i przygładziła odzienie: prostą, czarną suknię, której jedyną ozdobą był okalający biodra srebrny sznur. To był znak jej władzy, znak Wielkiej Kapłanki, choć odkąd na ziemiach Gverni rozpanoszyli się brunatni mnisi, oznaczał jedynie: "czarownica".

Weszła w tłum, roztańczony i gwarny niczym na wiejskim weselu. Przed oczami migały jej pomalowane twarze, wykrzywiały się cudaczne maski, wirowały pstrokate stroje i przyozdobione wstążkami warkocze. W tym szaleństwie kolorów Iviana – w swym prostym stroju i z włosami barwy złota puszczonymi luźno na plecy – wydawała się cudacznym odmieńcem. Była też chyba jedyną, która w wigilię Nowego Roku zdecydowała się pokazać światu własną twarz. Tylko ona rozumiała, jak wielkie było to ryzyko.

Gawiedź świętowała, tańcząc wśród dźwięków gęśli i fletów, w rytm wybijany żywo na obciągniętych skórą bębenkach. Słońce jeszcze nie zaszło, lecz pochodnie już płonęły w dłoniach, gotowe na nadejście nocy. Piwo lało się z beczek. Długie, sklecone z pośpiesznie ociosanych belek stoły zdawały się uginać pod ciężarem smakołyków. Woń potu i dymu mieszała się z zapachem pieczeni, jabłek oraz świątecznych kołaczy ze śliwką, pochłanianych z zapałem przez dziatwę, ustrojoną na podobieństwo diabląt i chochlików. W oddali zaś majaczyły skulone sylwetki domów – zimne i mroczne, w tę jedną noc pozbawione żywej ludzkiej duszy.

Nie pamiętają, stwierdziła ze smutkiem Iviana, obserwując zamaskowany tłum. Wciąż obchodzą te same obrzędy, lecz nie wiedzą już, dlaczego gaszą światła w domostwach i przychodzą nad urwiska, by o północy zapalić wielkie stosy. Zapomnieli, dlaczego przebierają się, zakładają maski, czemu malują twarze. Nie rozumieją. Nie czują...

Tylko Iviana widziała cienie zbierające się nad krawędzią świata. To był ich czas, czas przełomu, kiedy stare spotykało się z nowym, a Amrán – Ukryty Świat – mógł na chwilę przeniknąć do siedzib śmiertelnych. I biada wówczas temu, czyj dom lub oblicze upodobała sobie zabłąkana dusza. Ludzie dla ochrony zakładali więc maski i gasili światła w obejściach, zapraszając gości z Amrán do ucztowania wśród ogni, z dala od osad. Z czasem ten obyczaj zatracał swe pierwotne znaczenie, a gawiedź cieszyła się tym, że oto nadarza się kolejna okazja do biesiady, napitku i tańca.

Być może to nasza wina, doszła do wniosku Iviana, mijając rozochoconych ludzi. Nazbyt zazdrośnie strzegliśmy tajemnic, objaśniając je jedynie nielicznym, tłumacząc sobie, że są zbyt trudne, by mógł pojąć je zwyczajny człowiek. Zamknęliśmy się w naszych kręgach, pozostawiając ludziom garść obrzędów, których znaczenia nigdy w pełni nie poznali. Aż przyszli brunatni mnisi, przynosząc swoich bogów: prostszych, łatwiejszych, bardziej ludzkich...

A my,
cronnhir, my, którzy Wiemy... którzy strzegliśmy ich od wieków... My staliśmy się obcy. Skurczeni do roli ciemnych figur na książęcych dworach, bo w dobrym tonie jest mieć "czarodzieja" wśród świty. Tolerują nas, bo potrafimy być użyteczni, lecz wolą myśleć, że już nas nie potrzebują. Świat się zmienił, mówią, zatem w ich oczach staliśmy się reliktem, nędznym śladem uświęconej niegdyś tradycji, echem pradawnych wierzeń. Niepasujący. Inni.
I bardzo samotni.


Zwróciła twarz na zachód, poza krawędź klifu, gdzie słońce powoli zanurzało się w morzu. Znikało wraz z odchodzącym rokiem, starym życiem, po to, by odrodzić się w nowym.

Cykl życia, pomyślała, a niewyjaśniony ból zacisnął pętlę na jej sercu. Śmierć i ponowne narodziny. Koniec i początek, znów koniec. I kolejny początek, kolejny rok, kolejne życie... Co przyniesie tym razem?

Ludzie chyba nie bardzo zaprzątali sobie tym głowę. Muzyka, gwar i śmiech tańczących zagłuszały huk fal tłukących o brzeg, krzyki mew, znaczenie wypowiadanych słów. Szare kształty z Amrán przemieszały się z ludzkim tłumem, by wspólnie z nim świętować dzień Przełomu, gdy oba światy na mgnienie oka zespalają się w jedno.

Kiedyś, pomyślała kapłanka, czwarta część roku należała do nich. W tym czasie mało kto ośmielał się błąkać samotnie po bezdrożach, gdyż łacno mógł zabłądzić lub zostać uprowadzonym do Ukrytego Świata – i nigdy nie wrócić. A to zdarzało się nader często. W końcu zwróciło uwagę książąt i panów Ziemi, którym nie w smak było w podobny sposób tracić zdolnych do pracy poddanych. Wezwano nas. A my, Wiedzący, użyliśmy całej naszej mocy, by wydrzeć Ludowi Cieni ich cząstkę roku, pozostawiając im tylko jedną noc, Czas Bez Czasu, na samym przełomie Cyklów.

Ponad barwnym, pogrążonym w dorocznym szaleństwie tłumem Iviana dostrzegła nagle samotną sylwetkę człowieka. Stał na samej krawędzi klifu i tak jak ona kierował wzrok ku morzu, na zachód, za odchodzącym dniem. Tak, jakby i on Wiedział...

Zna tajemnice, zrozumiała Iviana, a dziwne, niepokojące uczucie ścisnęło ją za gardło. Zna tajemnice, choć wszyscy inni o nich zapomnieli...

Bezwiednie zacisnęła dłonie.

Stojący na klifie odwrócił ku niej twarz. Miała wrażenie, że zastyga, że poza nią i człowiekiem na szczycie urwiska nie ma nic, ani stosów, ani pochodni, ani roztańczonego tłumu. Dźwięki wymieszały się, ścichły, zmieniły w bezgłos. Obca magia zawibrowała w jej nozdrzach, zamrowiła w koniuszkach palców. Nić spojrzenia zawiązana przez człowieka na urwisku przyzywała ją nieubłaganie, przyciągała, kusiła. Jak w letargu wykonała pierwszy krok.

Sznur świateł przemknął jej przed oczami. Zmrużyła powieki, cofnęła się przed roześmianymi twarzami i dłońmi, które wyciągnęły się, by i ją włączyć do tańca. Sylwetki przemykających obok mężczyzn i kobiet przesłoniły jej widok, blask pochodni poraził jej oczy, tak że przestała widzieć szczyt urwiska. Próbowała przecisnąć się w tamtą stronę, gdy wetknięto jej w dłoń gałązkę ostrokrzewu, a rozkrzyczany, odziany w pstrokate stroje korowód wchłonął ją i pociągnął za sobą.

Dźwięki wybuchły w jej uszach nieznośną kakofonią. Skuliła się pod ich naporem jak przed uderzeniem bata, nim na powrót zaczęła je rozróżniać. Gałązka ostrokrzewu kłuła w palce. Ból przywrócił jednak inne, zwyczajne wrażenia. Taniec i śmiech. Huczenie pochodni. Mewy. Zmierzch i blednącą łunę ostatniego dnia w roku.

Dała się ponieść korowodowi, by móc raz jeszcze zerknąć na urwisko. Nie dostrzegła jednak nikogo, a rozbawieni, rozochoceni ludzie wciąż ciągnęli ją i wyrywali do tańca. Jakiś młodzik w ciemnej masce i połyskujących rudawo włosach wcisnął jej w dłoń drewniany kufel. Przyjęła dar, by po chwili dyskretnie wyśliznąć się spomiędzy tańczących. Postawiła naczynie na ziemi, skąd natychmiast znikło, pochwycone przez utkaną z cienia dłoń. Iviana uśmiechnęła się.

I wtedy go zobaczyła. Odłączył się od korowodu, podszedł do niej, wyciągając ramię. Kaptur zielonego płaszcza okrywał jego twarz cieniem, lecz mimo to Iviana zdołała dostrzec pewien niezwykły szczegół. Przybysz nie nosił maski. Nie takiej, którą mogłaby stworzyć zwyczajna ludzka ręka...

Nić magii, zawiązana spojrzeniem, znów odezwała się echem w jej ciele. Iviana chwyciła wyciągniętą dłoń. Płomienie pochodni zawirowały wokół wraz z gałązkami ostrokrzewu. Włączyli się w korowód, pozwalając, by muzyka poniosła ich w szaleńczy taniec wśród ogni. Jednak korowód zawrócił, jak gdyby nie miał ochoty opuszczać kręgu światła, podczas gdy oni w ciszy, wciąż tańcząc, wymknęli się ku klifom.

Tańczyli jeszcze przez jakiś czas, dopóki łuna odchodzącego dnia nie zmieniła się w mrok, a dźwięki bębnów i gęśli nie zmieszały się z hukiem fal i wrzaskami mew. Iviana miała wrażenie, że mogłaby tak trwać bez końca, tu, na krawędzi czasu, granicy starego i nowego, śmierci i życia, między końcem a początkiem Cyklów. Zawsze...

Trzy słupy płomieni buchnęły nagle w górę, rozpalając przygotowane wcześniej stosy i rozpędzając ciemność. Cienie rozpierzchły się, a ludzie dali wyraz swej radości, wznosząc potężny okrzyk na powitanie Nowego Roku.

Towarzysz Iviany zatrzymał się. Na chwilę, długą jak wieczność, skierował wzrok na płonące stosy. Jego oblicze, zmienione grą blasku i cieni w groteskową maskę, skurczyło się, odmalowały się na nim irytacja i żal. A także ból, który poprzez łączącą ich więź Iviana odczuła tak wyraźnie, jakby był jej własnym.

Jednocześnie spojrzeli ku grzmiącemu morzu. Czas znów zaczął płynąć.

Ivianę dławił płacz.

Mężczyzna milczał. Ramię, którym mógłby ją objąć, było nieznośnie daleko. Nie patrzył na nią, kryjąc twarz w cieniu kaptura, który z zielonego zmienił się w czarny, czarny jak bezgwiezdne nocne niebo, jak jej własna, aksamitna suknia.

Niepotrzebnie, myślała dziewczyna, zaciskając dłonie, gdy palce niemal do bólu mrowiły od wibrującej w nich mocy. Na darmo się ukrywałeś. Wiem, kim jesteś.

Nie potrafiła, nawet w myślach, wypowiedzieć jego imienia, od zarania dziejów powtarzanego wśród kręgów Wiedzących. Ona, kapłanka – powołana, by strzec przed nim ludzi, by za wszelką cenę trzymać go z dala od ich świata – nie chciała pozwolić, by odszedł...

Zaklęcie gasło. Iviana czuła to z każdą upływającą minutą od chwili, gdy ognie stosów oznajmiły północ. Nie patrząc na stojącego obok mężczyznę, wiedziała, że jego rysy zmieniają kształt, że maska iluzji opada i wkrótce nie pozostanie z niej nic. A on wówczas...

Odejdzie, pomyślała się i skuliła się, jakby owionęło ją lodowate zimno. Mężczyzna spojrzał na nią z cienia kaptura. Tak musi być, powiedziały jego oczy. Twój świat nie jest moim. Podobni tobie zadbali o to. Wiesz, że nawet dziś nie mam prawa tu być... Jednak bardzo chciałem ofiarować ci ten taniec. Chciałem tego...

Iviana przełknęła łzy, przeklinając w duchu wciąż mrowiące palce. Po co przyszedłeś, zawołała w duchu. Dlaczego właśnie do mnie, swego zaprzysiężonego wroga, który całe życie działał przeciw tobie? Dlaczego do mnie?

Odwróciła się gwałtownie, chcąc odejść, jakby w ten sposób mogła zostawić za sobą swój żal. Żal, że coś się kończyło, zanim naprawdę zdążyła to poznać. I że działo się tak również za jej sprawą...

Mężczyzna wypowiedział jej imię.

Iviana powoli zwróciła ku niemu twarz, jak jej się zdawało – zupełnie wyzutą z uczuć. Dłoń mężczyzny dotknęła jej policzka, w geście, którego nie można było nie zrozumieć. Chciała krzyknąć wściekle, zaprotestować, chwycić wyciągniętą dłoń, związać umykający czar – lecz równie dobrze mogłaby spróbować schwycić mgłę.

– Żegnaj – szepnął człowiek w kapturze, cofając rękę. A potem odwrócił się i rozpłynął w mroku. Powiew wiatru zawibrował magią w jej nozdrzach, targnął włosami. Odruchowo, niecierpliwie odgarnęła jasne kosmyki z czoła, otarła zdradziecką łzę. Powoli zawróciła w stronę płonących stosów, gdzie rozochoceni ludzie wciąż świętowali narodziny Nowego Roku – powtarzający się z każdym Cyklem triumf śmiertelników nad Ludem Cieni.

Kiedyś to był nasz triumf, pomyślała z goryczą, potykając się o kępy burej trawy. Odepchnęliśmy Ukryty Świat, wierząc, że czynimy to dla dobra ludzi. Cóż jednak, jeśli... Jeśli byliśmy w błędzie?

Wśród mocno ogołoconych z jadła stołów spostrzegła tęgiego mężczyznę w burej opończy, ochoczo raczącego się piwem. Ponad wianuszkiem kędzierzawych włosów połyskiwała zaróżowiona tonsura. Kapłanka zwolniła kroku. Mnich na jej widok odstawił kufel, po czym, otarłszy usta rękawem, wyszczerzył do niej zęby.

– Ech, cronnha, cronnha[/u]... Za mąż by tobie iść, dziewczyno, nie gusłami się parać. Szkoda takich bioder, [i]hep! Doprawdy, żeby nie ta suknia... sam chętnie pomógłbym ci w nawróceniu, ech...

Iviana nie była pewna, którą suknię miał na myśli: jej aksamitną szatę czy własny poplamiony habit. Zdziwiło ją, że w ogóle tu przybył – obchody noworocznego święta ściśle wiązały się z dawną wiarą i mnisi odżegnywali się od nich całym sercem.

– Co tu robisz, wielebny? – spytała, przechodząc obok. – Twoi przełożeni nie pochwalają udziału w gusłach. Pijaństwa, zdaje się, również.

– A niby czemu miałbym być od nich gorszy? – zdziwił się mnich, po czym ruchem głowy wskazał coś za sobą. Iviana podążyła tam wzrokiem.

Na stoku wzniesienia, w pewnym oddaleniu od pstrej ludzkiej ciżby, która wciąż tańczyła lub spała między stołami, spora grupa zakonników w brunatnych habitach urządzała własną ucztę. Towarzyszyli im ludzie odziani w bogate stroje, zamaskowani jak nakazywał stary zwyczaj, lecz wyraźnie odcinający się od pospólstwa. Musieli przybyć konno – rasowe wierzchowce stały pod strażą nieopodal, wyskubując z ziemi resztki zeschniętych pędów. Kapłanka rozpoznała jedno ze zwierząt: karego ogiera z wysoką białą odmianą na tylnej nodze. Zmarszczyła brwi.

Książę? Tutaj?

Zamierzała wymknąć się, nim ją zauważą. Nie zdążyła.

– Iviana! – zawołał mężczyzna w masce z barwionych piór. – Niech mnie demon, co za szczęśliwy traf... Chodź tu do nas!

Przywołał ją ruchem ręki. Podeszła więc do ucztujących mężczyzn, przybierając na twarz nieprzenikniony wyraz. Skłoniła głowę przed człowiekiem w kolorowej masce.

– Panie mój.

Mężczyzna rozpromienił się i zwrócił do jednego z mnichów:

– Wasza dostojność, pozwól że przedstawię ci Ivianę, pierwszą cronnhę w Carn, a także mojego nieocenionego doradcę.

Mnich oszczędnie kiwnął głową.

– Rad jestem poznać niewiastę, o której książę ma tyle dobrego zdania...
– Wiedźmę, ojcze przeorze, wiedźmę! – zaśmiał się książę. – Uwłaczasz jej, nazywając niewiastą....
– Bynajmniej, książę – odrzekł sucho mnich. – Gusła i zabobon, właściwe wiedźmim praktykom, nie znajdują łaski u bogów. Jednak ci sami bogowie z wielką przychylnością patrzą na oddaną służbę – choć dobrze, by przyświecał jej blask szczerej wiary...
– Wasza dostojność może nie wątpić w szczerość moich wierzeń – odparła na to Iviana, budząc kolejny wybuch wesołości suwerena.
– A to dobre! Słyszałeś, ojcze? Mówiłem ci, że bystra z niej dziewka...
– Tedy winna pojmować, że jej obecność w twym bezpośrednim otoczeniu, książę, może być źle widziana przez wyznawców bożej Prawdy – rzekł mnich. – Również tych, którzy noszą korony.

Książę niedbale machnął ręką.

– Wszyscy trzymają czarodziejów.
– Prawda – odezwał się jeden z wielmożów, tęgi mąż w krwistoczerwonym płaszczu. – Bywają użyteczni. A jeśli coś tam pomruczą pod nosem... komu to przeszkadza?
– Obrażają bogów – zauważył człowiek w habicie, wbijając zimny wzrok w Ivianę. – A to ich opiece winniście się, panowie, oddawać, miast uciekać się do mrocznych sił.

Mąż w czerwieni parsknął.

– Tak, ojcze przeorze, lecz zważ, że boskiej ingerencji przewidzieć nie sposób. A czarodzieja masz na rozkaz, pod ręką.
– Poza tym – zauważył kto inny – wielu złożyło już przysięgi w świątyniach, iż sztuki swej używać będą wyłącznie w służbie księstwa, odżegnując się od dawnych rytów.
– Wiem o tym, sam udzielałem im błogosławieństwa. – Przeor uśmiechnął się kwaśno. – Jednak nie przypominam sobie, pani, bym widział wśród nich ciebie.
Iviana wytrzymała jego wzrok.
– Zapewniam waszą dostojność, że nie szczędzę swych sił dla dobra księstwa. Służę mu z całej mocy.

Mnich wydął wargi

– Służysz sobie i temu, co już dawno odeszło w mrok – niemal splunął. – Bogowie w przedwiecznej bitwie zwyciężyli Panów Chaosu i odepchnęli ich w cień, by na zawsze oddać ziemię we władanie ludzi... Sam wielki król Amrán, Seidhel, pan demonów, musiał ulec ich woli i nie ma prawa pojawiać się wśród żywych. Tylko wy podtrzymywaliście w ludziach strach, rozpowiadając historie o porwaniach do Ukrytego Świata, zimowym gonie i...
– Porwania się zdarzają – wtrącił wielmoża w czerwieni. – A nie dalej jak tydzień temu kmiecie schwytali na moich ziemiach odmieńca.
– Co z nim? – zainteresował się książę.
– Kłonicami zatłukli.

Mnich puścił ich uwagi mimo uszu.

– Wy, cronnhir, dzierżyliście władzę, jakiej mógłby pozazdrościć każdy król – ciągnął, lodowatymi oczyma wpatrując się w Ivianę. – Jednak wasz czas minął. Coraz trudniej wam zwodzić ludzi. Ci bowiem poznali już Prawdę...

Mylisz się, ojcze, pomyślała kobieta, z zaciśniętymi dłońmi słuchając człowieka w habicie. Tak bardzo się mylisz...

Jednak my
, pomyślała, zerkając w stronę urwiska, my pomyliliśmy się również.
– Również i ty powinnaś przyjąć tę Prawdę, pani – zakończył swój wywód przeor. – Oczywiście jeżeli rzeczywiście zależy ci na dobru księstwa.

Iviana podniosła wzrok, czując, jak wzbiera w niej gniew.

– Służyliśmy tym ziemiom na długo przed przybyciem brunatnych mnichów, ojcze – wycedziła przez zęby. – Od wieków trwamy na straży granic między Amrán a krainą śmiertelnych, osłaniając ludzi przed istotami z Ukrytego Świata, które zwiecie Panami Chaosu. I byliśmy w tym skuteczni... Nazbyt skuteczni, sądząc po tym, z jaką lubością nazywacie święte obrzędy gusłami, oskarżając nas o to, że zwodzimy ludzi, a jednocześnie bez skrupułów przypisując swym bogom nasze dzieła...
– Bluźnisz! – zawołał mnich, unosząc się z poczerwieniałą twarzą znad ławy. – Bluźnisz, dziewko!

Pozostali bracia zaszemrali, oburzeni, wtórując przeorowi. Książę uznał za stosowne ostudzić narastające emocje.

– Dosyć – rzekł, uderzając dłonią o stół. – Nie przybyliśmy tu na teologiczne dysputy. Powściągnij swą zawziętość, ojcze. A ty, Iviano, ani słowa więcej.

Zamilkli oboje.

– Nie czas mi rozprawiać o cieniach, gdy naglą nas sprawy żywych – ciągnął książę twardym tonem. – Uchwała o zmianie w obchodach Nowego Roku jest już przygotowana. Brakuje jedynie twego zatwierdzenia, ojcze, i podpisów Rady... – Odsunął na bok naczynia z jadłem i rozpostarł przed mnichem pergamin. – Wszystko w myśl nowej religii, jak sobie życzyłeś. Pozostawiliśmy część obrzędów, jednak z nowym objaśnieniem, odpowiednim dla nowych czasów... Zapoznaj się z tym, wasza dostojność. Jeśli nie będzie poprawek, jutro dam dokument kopistom i za tydzień twoi bracia będą mogli rozgłaszać jego treść w świątyniach.

Mnich ujął pergamin w dłonie i przebiegł go wzrokiem, po czym skinąwszy głową oddał księciu.

– Może być.
– Dobrze. Teraz sprawa Varelii... Co radzicie, panowie?
– To już postanowione. – Mąż w czerwieni wzruszył ramionami. – Nic lepszego nie wymyślimy. Nazbyt rosną w siłę.

Książę pokiwał głową.

– I ja jestem tego zdania... Pojutrze, gdy ludzie będą już trzeźwi, każę rozesłać wici.
Iviana drgnęła.
– Wici...? Wasza wysokość dopiero co ustanowił warunki pokoju...
– I co z tego? – zapytał, udając zdumienie. – Nie sądziłaś chyba, że dotrzymam ich, gdy szykuje nam się całkiem zyskowna wojna? Zresztą, jeśli nie my, oni zaatakują nas pierwsi. Wtedy, gdy zbiorą siły. Wolę to uprzedzić.

Milczała, lecz spojrzenie, jakim obdarzyła księcia, mówiło wiele. Gvernijski władca westchnął niecierpliwie.

– Babskie skrupuły... – Parsknął. – Tak, sam cię wysłałem, by prosić Varelczyków o pokój. Kto się mógł spodziewać, że Haldarowie odpuszczą...? Ale cóż, sytuacja się zmieniła. Teraz to Varelia zagraża nam bardziej. I ma dużo więcej do zaoferowania.
– Zatem złamiesz warunki traktatu? – spytała chłodno Iviana.
– Och, znajdzie się jakiś powód. – Książę machnął ręką, jakby opędzał się od brzęczącej natrętnie muchy. – Albo stworzy. Nieraz tak bywało...

Przez dłuższą chwilę stała nieruchomo, milcząc. Potem nagle odwróciła się i skierowała kroki ku pobliskiemu wzgórzu, tam, gdzie pozostawiono konie.

– Nie zezwoliłem ci odejść! – zawołał za nią książę. Nie zareagowała. Suweren westchnął. – Widzicie ją – rzekł, zwracając się do pozostałych. – Baba... Było uczynić tak, jak mi radził jego dostojność i miast niej przyjąć do Rady jednego z zaprzysiężonych czarodziejów...
– Czemuś więc tak nie uczynił, wasza wysokość?
– Mógłbym – cmoknął książę. – Jednak wtedy nie miałbym na co popatrzeć.

Mężczyźni roześmiali się.

Kapłanka oddaliła się od nich wzburzona, próbując odszukać wzrokiem swojego wierzchowca. Jeśli były tu inne konie, jej klacz prawdopodobnie także.

– Nie ma tu już dla ciebie miejsca, cronnha – odezwał się głos z boku. Iviana z pewnym zdziwieniem spostrzegła siedzącego na ziemi mnicha, tego samego, który zaczepił ją wcześniej. Braciszek gapił się melancholijnie w horyzont i kiwał rytmicznie nad drewnianym kuflem. – Świat się zmienił – ciągnął. – Nie masz już cieni, co dawniej czyhały na śmiertelnych. Wkrótce nawet twój książę dojdzie do tego, że czarodzieje tu niepotrzebni. Ludzie potrafią sobie radzić sami... Jeśli jeszcze tego nie wiedzą, odkryją to wkrótce.
– Na razie najlepiej radzą sobie z wyrzynaniem siebie nawzajem – mruknęła, siadając obok.
– To też – zgodził się braciszek, chichocząc. – Do tego demony nie są im potrzebne...

Masz rację, pomyślała, zapatrując się w zachodni horyzont. Stosy wypalały się już, lecz wciąż jeszcze słychać było świętujących Nowy Rok ludzi.

Braciszek zerknął na nią z ukosa.

– Zrzuciłabyś tę ciemną kieckę – rzucił, szczerząc zęby. – Zgryzot byłoby mniej...
– Chyba za wiele sobie wyobrażasz, mnichu.
– Tak – odparł jej rozmówca poważniejszym tonem. Ostrożnym ruchem drżącej nieco dłoni postawił na ziemię opróżniony kufel. – Chyba zbyt wiele.

Wstał nagle i oddalił się chwiejnym krokiem, znikając w mroku.

Jednak kapłance nie dane było długo cieszyć się samotnością. Chwilę później stanął nad nią książę, wyniosły, z rękoma wspartymi o biodra. Zauważyła, że nie nosił już pierzastej maski. Rudawa broda błyskała miedzią od poświaty przygasających ognisk.


Koniec części pierwszej


Inspirowane piosenką Loreeny MacKennitt The Old Ways

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Nausicaa
   
Ocena:
0
W tekst wkradło się licho "pomyślała się", ale oprócz tego jest OK. :)
21-07-2010 14:53
~

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Przyjemnie się czytało, ładny język, "urwane" w odpowiednim momencie, zaciekawia. Brakuje mi troszkę opisów i bardziej rozbudowanych zdań, a także konsekwentnej stylizacji języka bohaterów. Pojawia się ona i znika.

Mnie się nasuwa skojarzenie z "Mummer's Dance" tej samej pani śpiewającej, oraz z dwoma zacnymi pisarkami fantasy( zacne to damy). Jest dobrze :)
21-07-2010 22:52

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.