» Klub Wiktora » Żwikipedia » Pogawędki z Wiktorem (12)

Pogawędki z Wiktorem (12)


wersja do druku

Co było, co będzie?


Pogawędki z Wiktorem (12)
O literkach IMHO, o rozczarowaniu oraz o tym czym jest równowaga z Wiktorem Żwikiewiczem – jednym z najpopularniejszych polskich autorów SF lat 70. i 80. rozmawia Marek Żelkowski.

Marek Żelkowski: Nie chcę cię martwić, ale chyba czas na podsumowania.
Wiktor Żwikiewicz: Dobra! Nie mam kompleksów. Podsumujmy więc za jednym zamachem nie tylko nasze rozmowy, ale również całe życie i cały świat.
M.Ż.: A później dziwisz się, że niektórzy zarzucają ci samochwalstwo.
W.Ż.: Nie, nie dziwię się. Ci którzy to robią sami chcieliby coś podsumować. I czasami mają nawet coś ciekawego do powiedzenia, ale nikt nie chce ich słuchać, więc mają problemy z wyżyciem się..
M.Ż.: Dla mnie ktoś taki jest wiarygodny do momentu kiedy poprzedza swoje wypowiedzi skromnymi literkami – IMHO. Kiedy natomiast odbiorca literatury zaczyna z przekonaniem wykładać pisarzowi jak powinien pisać, wówczas natychmiast traci swoją wiarygodność. Naprawdę trzeba dużej odwagi i braku samokrytycyzmu, aby marmolić autorowi, który wydał kilka znaczących tytułów, jak powinien myśleć.
W.Ż.: Słuszne spostrzeżenie. Pisanie to rzeczywiście rejestracja tego, co się myśli. Myśl może być głupia, ale autor ma do niej prawo.
M.Ż.: Moim zdaniem jest coś do bólu głupiego w uznawaniu cudzych dokonań za bezwartościowe, tylko dlatego, że ktoś się z nimi nie zgadza. Dlatego też za durną i pozbawioną cienia racjonalności uznaję postawę typu – nie podchodzą mi czyjeś poglądy, ergo są: bzdurne, banalne, oczywiste. Idąc konsekwentnie tą drogą można dojść do przekonania, iż jest się kreatorem wszechświata! To co lubię jest dobre, czego nie lubię jest złe. Taki stan umysłu, w którym człowiek nie jest w stanie zrozumieć, że ktoś ma inne poglądy, nie jest wprawdzie uciążliwy dla jego właściciela, ale niezwykle męczący dla otoczenia. Odbiorca literatury ma oczywiście pełne prawo do swoich opinii. Nikt nie musi lubić Słowackiego, chociaż „wielkim poetą był”. Ale naprawdę zabawnie robi się wówczas, gdy ktoś, komu nie leży „Lilla Weneda” albo „Balladyna” zaczyna racjonalizować swą opinię. Taki gość poci się i stęka, aby udowodnić coś, czego właściwie udowadniać nie trzeba... Wbrew temu, czego uczą w szkole nie każdy sąd wymaga argumentów. Nie lubię „Nad Niemnem”, ale nie będę udowadniał, że Orzeszkowa była grafomanką. Nasze wizje literatury po prostu nie przystają do siebie. A co robi przeciętny odbiorca słowa pisanego. Och, on po prostu musi ogłosić całemu światu, że (tu wpisać dowolne nazwisko np. Żelkowski) jest literackim niezgułą. Robi to i czepia się czego tylko może, aby udowodnić postawioną tezę. Tylko nieliczne osoby potrafią naprawdę precyzyjnie wyjaśnić dlaczego uważają jakiś utwór za dobry, a inny za cieniutki. Większość nie potrafi tego zrobić w sposób przekonywujący. Dla autora bezwartościowe są też opinie typu: „Nie lubię tak skonstruowanej fabuły”. Bo co niby ma z tego wynikać poza wiedzą o preferencjach literackich jednego czytelnika? Z rozmów z wieloma autorami wiem, że jak ognia unikają forów internetowych. Odstraszają ich przede wszystkim... Nie do końca zgadzam się z tym cytatem, ale go przytoczę: „...panujący tam jazgot i specyficzna atmosfera, która ociera się o słowny lincz”.
W.Ż.: Pewnie! Jak zechcę, żeby mi ktoś powiedział, że jestem idiotą, to sam sobie to powiem, bo wiem, że bywam. Domorośli krytycy mi nie zaimponują. Wiem, że jest demokracja i wszyscy są równi, ale mam niezachwianą pewność, iż zasada mistrz i uczeń obowiązuje nadal.
M.Ż.: Oczywiście! Pisać będę uczył się od człowieka, który napisał wiele książek, a nie od kogoś komu wydaje się, że potrafiłby je napisać. Gwoli uczciwości dodam jednak, że są również autorzy, którzy świetnie się na forach internetowych czują. To przeważnie ci, którzy mają żyłkę nauczycielsko-mentorską, albo rozbudowany temperament polemiczny. Jednak nie każdy jest np. Konradem Lewandowskim, który potrafi rozjechać przemądrzałego dyskutanta walcem. I muszę powiedzieć, że chociaż w zasadzie nie popieram tego stylu, to w kilku przypadkach szczerze mu kibicowałem. Wróćmy jednak do podsumowań.
W.Ż.: Kiedy chodziłem do szkoły to miałem różne wizje tego jak będzie wyglądał świat na początku XXI wieku. Wtedy wydawały mi się bardzo nowoczesne. Człowiek często myśli o przyszłości, ale okazuje się, że na ogół myśli w złą stronę. Pod koniec XIX stulecia wyobrażano sobie, iż po upływie 100 lat niebo będzie upstrzone balonami pasażerskimi i transportowymi, a nowoczesne błyszczące maszyny parowe napędzać będą naszą cywilizację. I co... Dzisiaj, nawet żeby zobaczyć parowóz trzeba się wybrać do muzeum. Balony oraz wynalazek Watta po prostu zdechły. Później zaczęto kreślić wizje z mrowiem zeppelinów między chmurami. Moje młodzieńcze mrzonki pełne były komputerów, statków kosmicznych... I muszę ci powiedzieć, że jestem strasznie rozczarowany dzisiejszością.
M.Ż.: Nie przejmuj się. Mnie w latach 70. także wydawało się, że spacer po Księżycu mam zagwarantowany. Dzisiaj straciłem już nadzieję. Chociaż... geriatria robi podobno znaczące postępy.
W.Ż.: Ja w latach 60. byłem pewien, że na początku XXI wieku prawie nie będzie w układzie słonecznym miejsca, w którym człowiek nie postawiłby swojej stopy. Od pewnego momentu wydawało mi się, że z moimi wizjami będzie tak, jak z owymi balonami. Miałem pewność, iż rzeczywistość zachowa się fair i przeskoczy moje marzenia, tak jak samoloty giganty przeskoczyły sterowce. Nic takiego się jednak nie stało.
M.Ż.: Naprawdę nic cię nie zaskakuje w obecnych czasach?
W.Ż.: A co ma mnie zaskakiwać? Klonowanie? Dla każdego miłośnika fantastyki od dawna była to oczywistość.
M.Ż.: Oczywista oczywistość... że zacytuję klasyka.
W.Ż.: W wizjach mojego pokolenia były wyprawy na Marsa, miasta pałace i miasta ogrody. Gdzie to jest?
M.Ż.: I co, obrazisz się w związku z tym na rzeczywistość?
W.Ż.: Nie, ale trochę szkoda, że ludzkość zmarnowała ostatnie trzy dziesięciolecia.
M.Ż.: Myślisz o lotach w kosmos?
W.Ż.: Tak. Człowiek ma duszę odkrywcy. Cywilizacje, które traciły chęć do ekspansji, przeważnie źle kończyły. To w przestrzeni międzyplanetarnej jest nasza przyszłość. Stany Zjednoczone stały się potęgą, bo w XIX wieku miały olbrzymie, niezagospodarowane przestrzenie, które trzeba było wyrżnąć z tubylców i zasiedlić cywilizacją. To ukształtowało żyjących tam ludzi i nadało rozpęd krajowi. Rozpęd, który USA zdaje się obecnie tracą, bo społeczeństwo przestało być społeczeństwem zdobywców. Amerykanie stali się pożeraczami hamburgerów i oglądaczami telewizji. Tyle, że życie nie znosi próżni. Jeśli nie Stany Zjednoczone, to ktoś inny ruszy w kosmos.
M.Ż.: Czyli jednak istnieje niebezpieczeństwo, że Mars stanie się chińską kolonią?
W.Ż.: Czerwona planeta jako żółta? Niewykluczone.
M.Ż.: Wiesz, ja właściwie także jestem zawiedziony naszą... dzisiejszością, ale kiedy to mówię słyszę dzwonek brzęczący natrętnie w mojej głowie. Dzwonek ostrzegawczy. Jak zaczynam mówić, że kiedyś było lepiej, albo że miało być lepiej, to staje mi przed oczyma widmo starego pierdoły. Boję się, czy nie przepoczwarzam się w zgryźliwego tetryka. Jechałem kiedyś w pociągu z takim koszmarnym gościem, który średnio co pięć minut powtarzał, iż kiedyś było lepsze to albo tamto. Po trzech godzinach myślałem, że go uduszę. Podróż trwała pięć więc...
W.Ż.: ...jesteś obecnie WANTED?
M.Ż.: Na szczęście nie. Ale kiedy facet przed stacją we Wrocławiu otworzył butelkę i zaczął biadolić, że „kiedyś to była prawdziwa oranżada, a ta teraz ma za mało gazu...”, zacząłem się głośno śmiać.
W.Ż.: I gość mógł stwierdzić, że „kiedyś to byli współpasażerowie, nie to co teraz.”
M.Ż.: Wracając do moich strachów. Boję się, że ja, a w tym wypadku my... Może po prostu czegoś nie widzimy i dlatego tak narzekamy? Może jesteśmy już impregnowani na nowe idee? Nie masz takich podejrzeń?
W.Ż.: Nie, nie mam. I powiem ci z jakiego powodu. Jeśli stykam się z jakimś przejawem ludzkiej aktywności, przy którym mogę z czystym sumieniem stwierdzić: „O cholera! O coś takiego nie przyszło mi do głowy! Tego to bym nie potrafił zrobić!”, to wpadam w zachwyt. Jeśli natomiast czytam, słucham lub oglądam jakieś „dzieła”, o których wiem, że bez najmniejszego trudu mógłbym je na poczekaniu powielić... Coś takiego nie jest dla mnie nic warte.
M.Ż.: Na taką postawę może pozwolić sobie, albo człowiek absolutnie uczciwy wobec siebie, albo typowy zadufek, któremu „się wydaje”.
W.Ż.: Mnie się nie wydaje. Nikomu, nic nie muszę udowadniać. Nikomu poza sobą. I muszę ci powiedzieć, że im jestem starszy, tym częściej chylę czoła przed cudzymi dokonaniami.
M.Ż.: Znam ten ból. Mnie także wydawało się kiedyś, że wszystko wiem najlepiej. Apogeum miałem mniej więcej w połowie studiów. Rany jaki ja byłem wtedy mądry. Nigdy później już taki mądry nie byłem! I wówczas w moim życiu pojawiło się dwóch profesorów. Jeden od filozofii, drugi od religioznawstwa. Do tamtego momentu nie zdawałem sobie sprawy jak ogromna przepaść intelektualna może dzielić młodego człowieka i mędrca. Kiedy z jednym z tych profesorów chodziłem na piwo, to rozmawialiśmy zupełnie normalnie i otchłań była gdzieś daleko. Kiedy jednak zaczynaliśmy rozmawiać o filozofii... Czułem się malutki i głupiutki jak dziecko stawiające babki na brzegu morza. A przecież sporo wiedziałem. Byłem jednym z najlepszych studentów, kosiłem takie stypendium naukowe, że moi koledzy bezsilnie zgrzytali zębami. Ale jedno wiedziałem z bolesną pewnością. Jeszcze długo nie będę partnerem do rozmowy dla owych profesorów. Będę uczniem i ten status powinienem wykorzystać. Zaobserwowałem też inną ciekawą prawidłowość. Im słabszy był student, tym mniej miał kompleksów. Ludzie, którzy o Jaspersie wiedzieli niewiele więcej ponad to, że w ogóle był taki myśliciel. Byli gotowi dyskutować o jego filozofii godzinami. Ślizgali się po temacie udając oczytanych intelektualistów. A całe przedstawienie skończyło się pewnego razu kiedy filozof zarządził napisanie, krótkich prac seminaryjnych o rozmaitych zagadnieniach związanych z egzystencjalizmem. Tematy były dosyć proste, więc prace pojawiły się na biurku profesora dosyć szybko. A potem na kolejnych zajęciach odbyła się rzeź niewiniątek. Profesor omawiał nasze prace. Do dzisiaj pamiętam profesorskie zagajenia do jednej z nich, którą napisał jeden z najbardziej przemądrzałych facetów na naszym roku. On zawsze musiał wtrącić swoje trzy grosze, chociaż czasami była to kompletna żenada. Jemu wydawało się jednak, iż ma strasznie dużo do powiedzenia. Zawsze też krytykował innych i zarzucał im brak wiedzy. Omawiając jego pracę profesor powiedział: „Proszę pana, pańska praca jest bardzo ładnie przepisana na maszynie (takie to były niekomputerowe czasy) i tu kończą się komplementy pod jej adresem. Teraz przejdziemy do mankamentów.” Wiesz, nie wiem jak ten mój kolega, ale ja dobrze zapamiętałem sobie tę lekcję.
W.Ż.: Tak, ale to o czym mówisz, każdy musi odkryć w życiu sam. Jedni robią to szybciej, drudzy później, a jeszcze inni ujadają przez cale życie, że to jest głupie, tamto niedobre, bo powinno być tak, a tak. Ci umierają jako idioci.
M.Ż.: Dodaj, zadowoleni z siebie idioci. I co naprawdę nic cię ostatnio nie zachwyciło? A komputery?
W.Ż.: Jesteś pewien, że jest się czym zachwycać? A zachwycasz się stołem lub szafą? To są sprzęty. Komputer też jest tylko sprzętem.
M.Ż.: Ale sam fakt, iż tak szybko owym sprzętem się stał... To budzi mój zachwyt.
W.Ż.: Powiedzmy, że zgłaszam zdanie odrębne. Poczekam, może jak te użyteczne w pracy i zabawie liczydła uzyskają jakiś cień samoświadomości... Może wtedy wpadnę w zachwyt. Wiem, że to co mówię może doprowadzić kogoś do szału, ale przejaskrawiając chcę tylko pokazać, że rasowego miłośnika fantastyki ciężko jest zadziwić. Odkryto na przykład planety wokół innych gwiazd i cały świat zawył z zachwytu. A większość ludzi czytających SF, po pierwszej euforii, zaczęła ziewać. Dla nich oczywiste było już od dawna, że te planety tam są.
M.Ż.: I chcesz mi wmówić, że to twoje zblazowanie nie jest pozą?
W.Ż.: Zblazowanie jest najczęściej związane z nadmiarem wrażeń, a ja mam wyraźny ich niedosyt. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że od dobrych stu lat ludzkość nie wymyśliła niczego naprawdę nowego. Pokaż mi jakiś element współczesnej techniki, o którym nie pisałby Verne albo Wells. Pisali oczywiście językiem ze swoich czasów i opisywali owe cuda naiwnie, tak jak my naiwnie wyobrażaliśmy sobie XXI wiek. Jednak fakt pozostaje faktem, że to przełom XIX i XX wieku był najbardziej płodny dla rozmaitych idei technicznych i technologicznych. Z utęsknieniem czekam na podobny ferment w naszych czasach.
M.Ż.: A ja pozostanę przy swojej obawie, że po prostu nie potrafimy go dostrzec. Odnoszę wrażenie, iż rzeczy znaczące dla cywilizacji są na wyciągnięcie dłoni. Tylko na razie są jeszcze małe i niepozorne. Dlatego je lekceważymy. Puszczając wodzę fantazji. Może przyszłość ludzkości to rzeczywistość wirtualna i świat jaki znamy z opowiadania Snerga-Wiśniewskiego „Anioł przemocy”. Może juz niedługo współczesny plebs będzie śnił na jawie podłączony do megakomputerów, a żyć naprawdę będzie tylko elita (finansowa oczywiście, bo przecież nie intelektualna) oraz ludzie ją obsługujący?
W.Ż.: Wizja średnio oryginalna, ale piękna.
M.Ż.: Znając twój stosunek do demokracji... Wiedziałem, że to powiesz! Co ci ta biedna wiedźma demokracja zrobiła, że tak nią poniewierasz?
W.Ż.: Nic mi nie zrobiła, ale nie znoszę zakłamywania rzeczywistości. A piewcy demokracji starają się moim zdaniem zaczarować otaczający nas świat i wmówić wszystkim, iż jest fajnie, bo jest urawniłowka. To rosyjskie słówko z czasów komuny doskonale oddaje tendencje współczesnego zachodniego świata. To co nie udało się w komunizmie i faszyzmie, gdzie starano się wprowadzić wzorzec, obowiązującą matrycę człowieczeństwa... Te same porąbane, bezsensowne idee panują dalej. Trochę się tylko przepoczwarzyły. Mówi się o równości szans, o równowadze. A jak się ową równowagę społeczną chce osiągnąć? Ano poprzez zrównanie wszystkich. Temu służy np. poprawność polityczna. Zdaniem niektórych jak powiem, że ktoś jest murzynem, albo ślepcem to zrobię niewyobrażalne nadużycie intelektualne. W Polsce jeszcze nie (na razie), ale na Zachodzie niektórzy poważnie zastanawialiby się, czy przypadkowo nie jestem faszystą. No, paranoja! Równowadze społecznej mają też służyć równe prawa, bo wszyscy mamy takie same żołądki i takie same d..y. Czekam aż zacznie się mówić, że wszyscy mamy takie same umysły... Wtedy będzie naprawdę śmiesznie! I jakoś nikt w tym pseudointelektualnym, demokratycznym bełkocie nie dostrzega prostej prawdy, że równowaga to pojecie, które ma wiele wspólnego z dziecięcą huśtawką. Równowaga pojawia się wówczas, gdy są dwie strony! Równowaga to balans. To stan, w którym ścierają się dobro ze złem, biblijne światło z biblijną ciemnością itd. Równowaga pojawia się wówczas kiedy jest miejsce dla Szatana i dla Boga, dla mężczyzny i dla kobiety. To z różnorodności, a nie z równości rodzi się stan społecznego balansu! Jeśli pozbędziemy się skrajności, to niech nikt nie mówi mi o równowadze.
M.Ż.: Demonizujesz! Przecież we współczesnej demokracji ścierają się różne wizje świata.
W.Ż.: Użyłbym raczej czasu przeszłego. Ścierały się! I wówczas demokracja była OK! Popatrz jak bardzo różniły się dwie główne partie w Wielkiej Brytanii Winstona Churchilla. To były dwa bieguny, które nie miały ze sobą nic wspólnego. Ci ludzie inaczej patrzyli na świat. Wyznawali skrajnie różne wartości. A popatrz, czym dzisiaj różni się w Europie lewica od prawicy. Tych różnic jest naprawdę niewiele, a większość ma charakter drugorzędny. I będzie moim zdaniem jeszcze gorzej!
M.Ż.: Ale istota demokracji jest zachowana. Dyskusja, a nie wyżynanie przeciwnika jest dzisiaj formą osiągania celów politycznych.
W.Ż.: Kiedy dyskutuje kobieta i mężczyzna, to jest w porządku. Ale dzisiaj znacznie częściej o płci dyskutują jakieś obojnacze dziwotwory. Szaleństwo! Równość nie polega moim zdaniem na tym, że kobieta i mężczyzna będą tacy sami i będą robić to samo. Uniseks nie jest lekarstwem. Przeciwnie on niszczy tkankę społeczną. Bo jakoś tak dziwnie się składa, że większość kobiet nie lubi zniewieściałych mężczyzn, a mężczyźni babo-chłopów.
M.Ż.: Jeśli chodzi o tę sprawę, to wymiękłem, kiedy przeczytałem, że jakaś firma oferuje paniom specjalne jednorazowe lejki z kartonu, aby mogły siusiać na stojąco.
W.Ż.: To jest tak głupie, że... Przyznaj się wymyśliłeś to na potrzeby rozmowy?
M.Ż.: Niestety nie.
W.Ż.: Wracając jednak do demokracji. Mówisz, że się dyskutuje i czerpiesz z tego optymizm. A nie zwróciłeś uwagi, że w naszej wspaniałej cywilizacji coraz częściej pojawiają się tematy tabu? Młodsi jeszcze to olewają i chwała im za to, ale starsi przyjmują z pokorą fakt, iż na pewne tematy nie wypada dyskutować. Słyszysz jak to groźnie brzmi? Moim zdaniem wypada dyskutować o wszystkim. Nawet o tym, czy wielokrotnych, bestialskich morderców nie należałoby przypadkiem ćwiartować podczas publicznych egzekucji. Nie przesądzam wyników takiej dyskusji, ale jeśli ktoś neguje jej sens, to włącza mi się w głowie dzwonek alarmowy. Nie jestem też zwolennikiem różnego rodzaju głosowań, a wszelkie plebiscyty uważam za sztukę dla sztuki. Decyzje podjęte tą metodą mają przynajmniej jedną, ale za to zasadniczą wadę. Przeważnie nie mają nic wspólnego z obiektywną rzeczywistością. Są najczęściej wynikiem emocjonalnych odruchów. Odpowiednio manipulując środkami masowego przekazu i wypuszczając demony propagandy można namówić ludzi praktycznie do wszystkiego. Chociażby do tego, aby wynieśli do władzy partię Hitlera...
M.Ż.: Albo żeby uwierzyli, iż Putin jest zbawcą Rosji. A tymczasem oficer radzieckiego wywiadu o imieniu Władimir może jeszcze narobić wielkiego zamieszania nie tylko u siebie w kraju...
W.Ż.: Podsumowując, głos ludu może zdecydować o tym, że od jutra będzie się obcinać głowy ludziom z odstającymi uszami, ale co z tego wynika? Że urbanopodobni są źli albo niebezpieczni?
M.Ż.: Powiem ci jednak, iż pod wpływem komuny miałem w latach 80. głębokie przekonanie, że wzór demokracji powinien wyglądać mniej więcej tak – każdego ranka dostajesz za pomocą sieci komputerowej listę problemów do rozstrzygnięcia, tak jak wszyscy pozostali obywatele w państwie.
W.Ż.: Jasne! A potem siadasz i głosujesz. Idealna demokracja bezpośrednia. Znika parlament, rządzi lud. Potrzebna jest tylko władza wykonawcza.
M.Ż.: Dziś uśmiechając się nad swoją naiwnością mogę tylko zapytać: Wyobrażasz sobie ten gigantyczny burdel? Te irracjonalne decyzje ludu? Przecież historia Sokratesa powtarzałaby się niezwykle często. Ten wielki zwolennik demokracji greckiej został oskarżony o bezbożność. I chociaż udowodnił w mowie obrończej swą niewinność, to „obiektywny” motłoch skazał go na śmierć przez wypicie cykuty.
W.Ż.: Owo państwo powszechnego głosowania nie przetrwałoby długo. A poza tym... Przecież ktoś w takim państwie musi formułować owe problemy do głosowania, ktoś musi kontrolować przesył danych i liczenie głosów. Stara prawda mówi natomiast, że władzę ma ten kto nadzoruje liczenie. Jakiż piękny zamordyzm wyklułby się w gniazdku demokracji. Ale nie przejmuj się, też miałem takie marzenia. To choroba młodzieńcza. Młodość niemal zawsze jest odchylona w lewo. Szuka się wówczas sprawiedliwości i szczęścia dla wszystkich. Człowiek dojrzały uczy się natomiast dostrzegać i szanować różnice. Szanować to nie znaczy tylko tolerować. Szanować oznacza pytanie kontrolne zadawane sobie permanentnie w skrytości ducha: „A może to oni mają rację, a nie ja?”
M.Ż.: Czyli uznajesz hasło: „Kto za młodu nie był lewicowcem, ten na starość będzie kanalią?” Ale czy twoja niechęć do demokracji nie powoduje, że nieco przeginasz pałkę?
W.Ż.: I tu nadszedł czas na powiedzenie zdania, które podsumuje dwanaście miesięcy męki jednych i interesującej lektury dla drugich. Moi przyjaciele filozofowie, kiedy słyszą niektóre moje wypowiedzi mówią często: „Stary, ale ty nic nie rozumiesz! To nie tak!” A ja powtarzam im zawsze: „Może i nie rozumiem, ale mam tak zwanego. czuja i jemu ufam najbardziej.” Całą historię rodzaju ludzkiego można podsumować stwierdzeniem – było ciekawie. I zapewniam wszystkich, że będzie jeszcze ciekawiej. A nuda, bezpieczeństwo i dobrobyt na pewno ludzkości nie grożą.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.