Pod wrzosowiskami

W cudzych piórkach nie zawsze do twarzy

Autor: Patryk Cichy

Pod wrzosowiskami
Trudno znaleźć pisarza horrorów, który nie inspirowałby się H.P. Lovecraftem. Część autorów nawiązuje do jego twórczości pośrednio, a część czyni to wprost, umieszczając akcję utworów w stworzonym przez niego świecie. Do tej drugiej grupy należy ubóstwiany przeze mnie Brytyjczyk Brian Lumley.

Podobnie jak dla większości polskich czytelników, pierwszym kontaktem z pisarstwem Lumleya był dla mnie genialny pięcioksiąg Nekroskop (nie liczę tutaj jego wielu spin-offów). Potem jednak zacząłem sięgać po inne powieści Anglika, a w końcu także zbiory opowiadań inspirowane Lovecraftem. Pierwszy z nich, Dom Cthulhu, nie był szczególnie udany, choć dostarczył mi kilka lat temu w miarę zajmującej lektury. Moim zdaniem Lumley o wiele lepiej sprawdza się, rozwijając własne pomysły (czy, w przypadku postaci Nekroskopa, wręcz całe uniwersum), choć jest całkiem niezłym kontynuatorem opowieści swego idola. Nie śpieszyłem się zatem z rozpoczęciem lektury zbioru Pod wrzosowiskami, przez co książka cierpliwie czekała na mojej półce ponad rok. A czy warto było na nią czekać? I tak, i nie.

Przede wszystkim antologia sprawia wrażenie skleconej pośpiesznie i czasami nieco na siłę. Przygotowując się do sporządzenia zbioru, około 2001 roku Lumley przejrzał swoje szuflady, w ramach sprzątania wybierając to, co mu wpadło w rękę i od biedy nadawało się na publikację pod szyldem Cthulhu. W rezultacie obecność niektórych tekstów może się wydawać dyskusyjna, mimo usilnych starań autora, który w przedmowie wyjaśnia genezę każdego z nich i tłumaczy, dlaczego jego zdaniem pasują one do takiego tomiku. Mnie, szczerze mówiąc, nie przekonał – uważam, że niejeden tytuł można by z tej książki usunąć bez większej straty. Nie żeby były złe – wręcz przeciwnie, wszystkie reprezentują poziom co najmniej przyzwoity. Po prostu, wciskanie czytelnikowi całości jako "szczerego hołdu złożonego przez weterana", który to hołd powinien "szczególnie przypaść do gustu fanom Cthulhu" (jak to ujęto – bardzo zachęcająco – na czwartej stronie okładki), uważam za częściowo fałszywy chwyt reklamowy. Niezależnie od tego jednak same opowiadania w mniejszym lub większym stopniu się bronią. Przyjrzyjmy się zatem każdemu z osobna.

Słońce, morze i niemy krzyk (dobry tytuł, aczkolwiek nazbyt przywodzi na myśl Seks, śmierć i światło gwiazd Clive’a Barkera) należy do najlepszych tekstów w zbiorze. Nastrój od początku sugeruje typowo lovecraftowską grozę. W tym wypadku łączy się ona z wątkiem tajemniczej wody powodującej u ludzi obrzydliwe mutacje. Jedyne, czego brakuje, to nazwa Cthulhu, która w całym tekście nie pada ani razu. Czyli jest to nawiązanie do wspomnianej mitologii, ale nie wprost.

Odwrotną sytuację mamy w przypadku Drugiego życzenia. Owszem, jest to dziełko dość mroczne, ale fabularnie ma niewiele do zaoferowania, z wyjątkiem kolejnego pastiszu niezwykle często naśladowanego w literaturze grozy opowiadania W.W. Jacobsa Małpia łapka – uważaj, czego sobie życzysz, bo jeszcze się spełni. Nie tak, jak byś chciał, oczywiście. Tekst nie ma też właściwie nic wspólnego z Lovecraftem, z wyjątkiem pobieżnego wykorzystania takich słów kluczowych jak "Necronomicon" czy "Cthulhu". Prawie do każdego utworu można wepchnąć tę terminologię, niezależnie od jego tematyki, ale to nie znaczy, że automatycznie stanie się on łakomym kąskiem dla wielbicieli Wielkich Przedwiecznych. Znów pomyślałem o fałszywej reklamie.

Jeśli przynależność Drugiego życzenia do tej książki może się wydać problematyczna, to już taka Rzecz o samochodach! (po co ten wykrzyknik?) jest dla mnie kompletną tajemnicą. Nie tylko nie wiem, co ono robi w zbiorze ponoć okołolovecraftowskim, ale też w ogóle go nie zrozumiałem, co przyznaję ze wstydem. Chodzi o jakiś morderczy samochodowy fetysz? Dziwne. Ale może na takim odczuciu zależało autorowi – przynajmniej w trakcie czytania poczułem się zdziwiony, a to już coś.

Wynurzając się z Surtsey to kwintesencja opowiadań tworzonych przez pogrobowców Lovecrafta. Treść zdecydowanie mieści się w jego tematyce, nastroju Lumley nie gubi ani na chwilę, również forma jest charakterystyczna niemal aż do bólu – utwór składa się z listów, raportów i wycinków prasowych. Jest to już nam dobrze znane, ale też i tego właśnie oczekuję od takich tekstów. Mistrz mógłby coś takiego napisać.

Rozczarował mnie natomiast BigCy. Już tytuł wzbudził mój sprzeciw, aczkolwiek nie z winy autora, lecz tłumacza. Oryginalne Big "C" to potoczne angielskie określenie raka (cancer, gdyby ktoś nie wiedział), a nowotworowa agonia jest punktem wyjściowym fabuły. Angielskie sformułowanie może też równie dobrze oznaczać Wielkiego Cthulhu. Jednak jedyne, co mi się tutaj z nim kojarzy, to deformacje ludzkiego ciała na skutek kosmicznej infekcji. Nowotwór złośliwy metaforą Wielkiego Przedwiecznego? Sam pomysł zdecydowanie interesujący, jednak rozwinięcie wydało mi się zbyt chaotyczne, pośpieszne i ogólnie średnio ciekawe.

Jeszcze gorzej sprawa ma się z Horrorem w wesołym miasteczku. Nawiązań do słynnej mitologii jest tu aż w nadmiarze, czasami miałem wrażenie, że jest ich więcej niż właściwej fabuły. Kapłani czczący starożytnych bogów, klątwy i krwawe ofiary – można sobie wyobrazić ten tekst jako zwykłą opowiastkę pogańską czy satanistyczną i nie mieszać w to wszystko Istot z Głębin. Dało się go jednak przeczytać bez większych katuszy.

Miłą niespodzianką okazał się najkrótszy w zbiorze Robal Davida, jedno z pierwszych dzieł Lumleya, napisane gdy miał na karku raptem trzydziestkę. Od pierwszych akapitów tchnie jakąś taką młodzieńczą energią, być może również dlatego, że główny bohater to dziecko. Opowiadanie jest też stosunkowo pogodne, mimo trochę makabrycznego tematu. Skojarzeń z Lovecraftem nie ma tu za grosz, jest za to aluzja do eksperymentów z płazińcami: podobno jeśli jeden zje drugiego, zdobędzie jego wiedzę. A co by było, gdyby ogromny płaziniec mutant zjadł człowieka?

Dzwon Dagona – kolejny tytuł nie pozostawia wątpliwości, że znów jesteśmy na terytorium mistrza (choć sam Dagon to postać z mitologii semickich, Lovecraft wykorzystywał go kilkakrotnie po swojemu). Jednakże jest to tekst nie do końca udany, w dodatku jeden z dłuższych w książce. Chyba niepotrzebnie podzielony na minirozdziały, co sugerowałoby raczej powieść (a zdecydowanie nią nie jest), w zasadzie od pierwszych stron nuży. Gdyby nie talent Lumleya, trudno byłoby przez ten utwór przebrnąć.

I tak dochodzimy do tytułowej mikropowieści. Pod wrzosowiskami, przy swojej niemal stustronicowej objętości, miało szansę na połączenie wszystkich przewijających się przez zbiór zalet. Szerzej zakrojona fabuła, lepiej rozwinięta w najdłuższym tekście, silne osadzenie w mitologii Cthulhu, ponowne wykorzystanie dobrze już sprawdzonej konstrukcji jak w Wynurzając się z Surtsey (wyjątki z notatników, wywiady, listy i tym podobne) – to wszystko było zapowiedzią prawdziwej uczty dla czytelnika sięgającego po tego typu lekturę. Tymczasem utwór, choć zdecydowanie elegancko napisany i nastrojowy, okazał się niełatwy w czytaniu. Może właśnie dlatego, że taka wierność klasycznej formule uwydatniła tylko jego szablonowość? A może po prostu ja pod koniec lektury całego tomu byłem już trochę tym wszystkim znużony? Tak czy inaczej, zakończyłem całą przygodę z książką, czując lekkie zmęczenie.

Zbiór Pod wrzosowiskami to pozycja bardzo nierówna, w której obok prawdziwych perełek znajdują się zarówno teksty dobre, jak i całkiem przeciętne. Dzięki świetnemu warsztatowi Lumleya każdy z nich jest jednak rozrywką co najmniej godziwą, nawet jeśli nie wybitną. Na zachwyty towarzyszące np. lekturze Nekroskopa nie ma co liczyć, ale też i byłyby one raczej niemożliwe, bo to przecież prawdziwe magnum opus angielskiego autora. Szkoda, że książka w zdecydowanej części nie dorównuje nawet powieściom i opowiadaniom o przygodach Titusa Crowa, który to cykl, choć daje porządną rozrywkę każdemu fanowi Cthulhu, też raczej nie jest najwyższym punktem w pisarskiej karierze Lumleya. Ponownie nasunął mi się ten sam, niezbyt odkrywczy wniosek: pisarz powinien raczej trzymać się bliżej prywatnych, powiedzmy: suwerennych kreacji, zamiast eksploatować twórczość swoich nauczycieli. Bo choćby robił to w sposób nie wiem jak pomysłowy, wyjdzie mu to w końcu bokiem. I czytelnikowi, niestety, również.

Wbrew nadziejom Briana Lumleya, którymi podzielił się ze mną w przedmowie, ciarki jednak nie przeszły mi po plecach.­