Poczęcie

Autor: Aleksandra 'yukiyuki' Cyndler

Poczęcie

Wiadomo powszechnie – częściowo na podstawie faktów, a częściowo domysłów – że ludzie w Nowym Jorku intensywnie myślą o nieruchomościach. Jeśli chodzi o Leslie Kramer, często rozmyślała o domu, w którym mieszkał Alex Twisden, jeszcze zanim go poznała, a właściwie zanim w ogóle usłyszała jego nazwisko. Leslie bowiem przechodziła obok tego domu w drodze do Gardenia Press, gdzie – chociaż ona sama była samotna i bezdzietna – redagowała książki dla dzieci.

Dom był okazem prawdziwego starego Nowego Jorku, budynkiem sprzed podatków, sprzed związków zawodowych, z czasów, kiedy klasy posiadające dysponowały pieniędzmi na najpiękniejszą kamieniarkę, na najpiękniejszą stolarkę i na zastępy służących, wśród nich ludzi, którzy wyściełali słomą ulice przed domami, żeby koła przejeżdżających powozów z handlarzami nie zakłócały spokoju hałaśliwymi uderzeniami o kocie łby. Była to trzypiętrowa rezydencja miejska, położona przy Wschodniej Sześćdziesiątej Dziewiątej Ulicy, często fotografowany dom z cegieł w jasnołososiowym kolorze, z oknami, których szyby, otoczone przez bladozielone ramy i okiennice, przemieniały wpadające światło w pryzmatyczne wachlarze kolorów.

W rzędzie domów przy Wschodniej Sześćdziesiątej Dziewiątej była to jedna z niewielu rezydencji, których nie podzielono na odrębne apartamenty – był to też jedyny dom w okolicy, który od powstania należał do tej samej rodziny. Budynek, który stanowił miejsce zdające się nie podlegać żadnym zmianom, zawsze wyglądał uroczo i emanował uprzywilejowaniem oraz proweniencją, która usprawiedliwia wszelkie przywileje. Na jego frontonie znajdowała się lśniąca mosiężna tablica, oznajmiająca, że budynek został oddany do użytku w roku 1840. W skrzynkach pod oknami niemal zawsze kwitły kwiaty, poczynając od wiosennych śnieżyczek, po tulipany, niecierpki, pelargonie i różne roślinki dekoracyjne; niektóre spośród nich były tak niezwykłe i mało znane, że przechodnie często zatrzymywali się przed budynkiem i z uwagą się im przypatrywali. Latarnia, ustawiona tuż przy ośmiostopniowych schodach prowadzących do głównych drzwi, przez dwanaście miesięcy w roku błyszczała wesołymi, niebieskimi lampkami. Pojemniki na śmieci ustawione były tuż przy krawężniku w drucianych witrynach, do których kiedyś wyrzucano butelki Château Beychevelle albo Taittingera.

W domu tym rodzili się i umierali Twisdenowie. Kilkakrotnie jadł tutaj kolację prezydent Roosevelt. Zapamiętano, że któregoś wieczoru grał tutaj na ukulele i śpiewał kubańskie piosenki w trakcie przyjęcia, na którym pojawił się burmistrz, ambasador Dworu Świętego Jakuba oraz rosyjska balerina, która – jak się okazało – była uwikłana w romans z gospodarzem, Abrahamem Twisdenem. Mieszkali tutaj Twisdenowie prawnicy i medycy, Twisdenowie politycy i Twisdenowie artyści, Twisdenowie pijacy i lenie. Jeden z nich przegrał dom w karty w jakimś lokalu przy Zachodniej Czternastej Ulicy, jednak dług został anulowany z powodu nagłej śmierci szczęśliwego zwycięzcy, który okazał się raczej pechowcem, a nie szczęściarzem.

Alex wychował się w tym domu razem z siostrami – Katherine i Cecile. Dom był ich światem, z mahoniowymi globusami wielkości kantalupów na zakończeniach wszystkich poręczy na schodach, z kasetonami jak torty ślubne na suficie, z boazerią w salonie, w bibliotece, z antycznymi dywanami perskimi, mieniącymi się czerwienią, purpurą, błękitem i złotem na drewnianych podłogach, dywanami, które utkały drobne rączki, od dawna już obrócone w proch.

Katherine jest obecnie buddyjską zakonnicą w Tajlandii; wyrzekła się rodziny. Ma guza mózgu, który złagodził jej charakter, jednak raczej nie skróci jej życia. Cecile zmarła w wieku trzynastu lat na infekcję wywołaną przez gronkowiec bezpośrednio po usunięciu wyrostka robaczkowego, a kiedy matka i ojciec trojga rodzeństwa zmarli w 1970 roku na Korfu, dom przy Sześćdziesiątej Dziewiątej Ulicy przeszedł bez problemów na własność Alexa.

W gruncie rzeczy to przede wszystkim ten dom sprawił, że Alex i Leslie się spotkali. Pewnego dżdżystego poranka Alex dostrzegł, że przystanęła przed frontowymi drzwiami i zapytał:

­– Czy ja już cię kiedyś nie widziałem?

­– Och, bardzo lubię tutaj na chwilę przystawać. Chodzę tędy do pracy. To jest przepiękny dom.

­– Obawiam się, że jestem jego więźniem – odparł. – Ale żadnego miejsca na świecie nie lubię nawet w połowie tak jak tego domu.

­– Doskonale rozumiem – przyznała Leslie.

Końcówki jej tępo ściętych, kasztanowych włosów dotykały kołnierza ciemnoczerwonego, wełnianego płaszcza, na którym skrzyły się krople deszczu. Leslie miała pospolitą, ale na swój sposób śliczną twarz amerykańskiej osadniczki; Alex wyobraził sobie ją, jak siedzi w kącie dyliżansu i spogląda ku wschodowi w trakcie podróży z całą rodziną na Zachód. Miała jasnozielone oczy i chociaż teraz szeroko się uśmiechała, odniósł wrażenie, że dziewczyna jest osobą bardzo uczuciową, podatną na zranienia.

Alex, ubrany w angielski garnitur warty kilka tysięcy dolarów, bogaty ponad wszelkie wyobrażenia i zazwyczaj bardzo powściągliwy w słowach, zadziwił sam siebie, rzucając pytanie:

­– Chciałabyś obejrzeć ten dom od środka?

Od tej chwili poprzez zaloty aż do ślubu minęło pięć krótkich miesięcy, a nie umknęło uwadze Leslie, że niektórzy ludzie (cóż: wielu ludzi) uważało ją za raczej umiarkowane trofeum Alexa Twisdena. Nieważne, że go kochała, nieważne też (tego była pewna), że on kochał ją, i nieważne, że miała prawie trzydzieści lat (cóż: dwadzieścia osiem) i doskonałą (cóż: dobrą) pracę we wspaniałym (cóż: dobrze się zapowiadającym) nowojorskim wydawnictwie – fakt, że była siedemnaście lat młodsza od Alexa, że on był bogaty, bezdzietny i prawdopodobnie (cóż: na pewno) chciał spłodzić potomka, czynił z Leslie kobietkę, która w przekonaniu bogatych mieszkańców Manhattanu uprawiała wysublimowaną, ale społecznie sankcjonowaną formę prostytucji.

Teraz jednak ta kobietka ma bardzo poważny problem. Od trzech lat bez powodzenia stara się zajść w ciążę i dlatego siedzą właśnie razem z Alexem dobudówce Kościoła Zwiastowania przy Zachodniej Dziewiętnastej Ulicy, w ponurej, klaustrofobicznej, cuchnącej, źle oświetlonej, okropnej i ponurej (tak, warto po raz drugi powtórzyć to słowo) salce piwnicznej, w której co dwa tygodnie spotykają się w zespole nazywanym Miejską Grupą Wspierania Płodności. Rozglądając się po podłodze wyłożonej linoleum, po gipsowych ścianach, słabych lampach i metalowych, składanych krzesłach, Leslie to krzyżuje nogi, to je prostuje, próbując zrozumieć wyraz długiej, wąskiej i poważnej twarzy swego męża. Ale jego twarz jest równie nieodgadniona teraz, jak wtedy, kiedy jedzie windą na najwyższe piętro Erskine Building, gdzie prowadzi interesy sędziwa firma Bailey, Twisden, Kaufman i Chang; jest to praktyka prawnicza, która wydaje się Leslie bliższa działalności buchalteryjnej niż prawu. W każdym razie nie przypomina niczego, co na temat prawa kobieta oglądała w telewizji. W telewizji prawo przypomina szalę, na której ważą się racje dwóch stron, niegodziwcy odpowiadają za złe uczynki, a cały system ślepo zmierza w kierunku sprawiedliwości. W BTK&C liczy się tylko poprawny transfer własności, a złota zasada zdaje się brzmieć: „Nigdy nie tykaj kwoty głównej”.

Ani Alex, ani Leslie tak naprawdę nie chcą i nie potrzebują psychologicznego czy moralnego wsparcia innych par zmagających się z bezpłodnością. Chodzą na spotkania, ponieważ według teorii Alexa, poza płaczliwym charakterem i dziwaczną naturą publicznych spowiedzi, mają też wydźwięk informacyjny i służą wymianie wiadomości na temat leczenia niepłodności i lekarzy, którzy zajmują się takim leczeniem. Jak dotąd nie pojawiła się jednak na nich żadna para, która próbowałaby czegoś innego, czegoś, co różniłoby ją od prób Alexa i Leslie, podejmowanych zazwyczaj w tych samych klinikach, u tych samych lekarzy i przy asyście tych samych pełnych współczucia pielęgniarek. Spotkanie dzisiejszego wieczoru jest wybitnie bezsensowne. Dwie spośród dziewięciu par wchodzących w skład grupy już się rozstały – bezpłodność potrafi rozpieprzyć w drobny mak każde małżeństwo – jednak obaj małżonkowie z tych rozbitych związków nadal przychodzą na spotkania i dominują w toczących się dyskusjach. Featherstone’owie, pucołowata, wesoła para – on jest nauczycielem w gimnazjum, a ona pracuje w cukierni – chcą się podzielić fantastyczną wiadomością. Chelsea jest, a przynajmniej była, w ciąży i chociaż poroniła w trzecim tygodniu, oboje Featherstone’owie tryskają energią, czując, że ich problem, jeśli nie został przezwyciężony, to są tego co najmniej bliscy, w związku z czym bardzo pragną, żeby cała grupa dzieliła ich ekscytację. Kiedy piwnica eksploduje oklaskami, Leslie udaje, że szuka czegoś w torebce, a Alex po prostu siedzi sztywno z rękami na kolanach.

Leslie spogląda na niego i widzi, że jego usta układają się w bezgłośne wyznanie: kocham cię.

* * *

Jest ciepły wieczór. Gdy Leslie i Alex zmierzają do domu przy Wschodniej Sześćdziesiątej Dziewiątej Ulicy po spotkaniu w piwnicy kościelnej przy Zachodniej Dziewiętnastej, ostatnie skrawki światła dziennego wiszą bladoszarymi i ciemnoniebieskimi kolorami nad czubkami drzew w Central Parku. Po raz setny Leslie pyta męża, czy ożeniłby się z nią, gdyby wiedział, że rzuceni zostaną w medyczne piekło zmagań z bezpłodnością, gdzie diabły ubrane są na biało, cuchną środkami dezynfekcyjnymi i myślą tylko o tym, jak wystawiać rachunki na grube tysiące za kolejne nieudane próby oraz jak wmawiać pacjentom, że niepowodzenia są wyłącznie ich winą, a nie samych diabłów. Alex odpowiada jak zawsze:

– Uważam, że dzień, w którym zgodziłaś się zostać moją żoną, był najszczęśliwszym dniem mojego życia.

Słowa te po raz pierwszy wypowiedział, kiedy drżącym głosem przyjęła jego oświadczyny i teraz jest to ich wspólny żart, a on znajduje pocieszenie w dokładnym powtarzaniu tych słów za każdym razem, gdy pada pytanie. Chociaż za pierwszym razem Leslie zareagowała na nie łzami ulgi, słysząc je teraz, śmieje się – jednak ulgę bez wątpienia da się również słyszeć w tym śmiechu.

Nawet nie posiadając dziecka, czerpią z życia wiele radości. Są zdrowi, zakochani i odnoszą sukcesy zawodowe. Leslie nie wychowywała się w biedzie i bieda nigdy jej nie groziła, jednak komfort materialny, który spadł na nią, gdy zawarła związek małżeński z Alexem (którego i tak poślubiłaby, nawet gdyby był mimem albo kierowcą autobusu) przekroczył jej wyobrażenia o dobrobycie – chociaż, oczywiście, stopniowo się do niego przyzwyczaiła. A Alex, chociaż bogaty przez całe życie, lecz zawsze otoczony przez ludzi ponurych, którym brakowało wdzięku, charyzmy i seksualności, odniósł wrażenie, że wygrał los na loterii, zamieszkawszy z kobietą, która wydała mu się dziełem sztuki, która go ekscytowała i podniecała do tego stopnia, że czuł się znacznie młodszy niż w rzeczywistości. Tym niemniej również on przyzwyczaił się do swego szczęśliwego losu.

Jednak nad szczęśliwym życiem pary zalega długi, zimny cień, wywołany przez nieobecność dziecka. Kiedy akurat nie starają się o nie namiętnie, wydaje się, że z wielką determinacją unikają sytuacji, które mogłyby im przypominać o bezdzietności. Stali się pod tym względem identyczni. Na przykład marnują warte setki dolarów bilety do opery, gdy z przerażeniem widzą, że w najnowszej wersji Turandota występuje chór dziecięcy, rozwodzący się nad losem Księżniczki. Ten chór sprawia, że wybiegają ze swoich miejsc na widowni, Alex jako pierwszy, z oczami płonącymi wściekłością zdradzonego człowieka, a Leslie za nim, biegnąca wzdłuż rzędów foteli, ciągnąca za sobą długi szal niczym zwierzę, które przed chwilą zabiła.

Obecnie wystrzegają się premier i uważnie czytają recenzje teatralne, kinowe i operowe, aby mieć pewność, że nie będą im pękać serca, kiedy natkną się na jakąś scenę z pięknymi dziećmi. Jednak nieszczęście zniekształca ich życie również pod innymi względami. Coraz mniej chętnie spotykają się z przyjaciółmi i znajomymi, którzy są rodzicami. Na przykład Kaminscy (on jest kardiologiem, a ona oświetleniowcem w Public Theater) stali się niemile przez nich widzianą parą po bezustannych wywodach na temat trudności, jakie mieli z zapisaniem najdroższego małego Henry’ego do prawdopodobnie najwspanialszego przedszkola w okolicy, gdzie kartony z sokiem dla dzieci uzupełniane są specjalnymi eliksirami, podwajającymi IQ maluchów, a klocki Lego, których się używa, są specjalnie projektowane w tajnym laboratorium, wydrążonym w zboczu jakiejś góry w Szwajcarii, a czytanki z książeczki Dobranoc, Księżycu zawierają opisy prawdziwych spacerów po Srebrnym Globie. W takiej samej sytuacji znalazła się koleżanka Leslie z Gardenia Press, Sheri McDougal, która wygląda jak Greta Garbo i która jako pierwsza kobieta w swojej małej osadzie o nazwie Nova Scotia otwarcie przyznała się do homoseksualizmu. Teraz Sheri ma dziecko poczęte ze spermy, którą po prostu kupiła, i na wieczornych przyjęciach sadza prześliczną małą dziewczynkę przy stole i nalega, żeby goście nawiązywali z nią kontakt wzrokowy, co ma stymulować mózg Emily, aby nikły płomień jej poczucia wartości mógł wkrótce zapłonąć jasnym ogniem.

O ile nie przeprowadzą się do którejś ze społeczności emeryckich – Świata Przenosin, jak mówi Alex – do których nie wolno wprowadzać dzieci, nie mają żadnej możliwości, żeby normalnie funkcjonować, nie spotykając od czasu do czasu dzieci. Nawet tego wieczoru, gdy Leslie i Alex idą przez Central Park, wzrusza ich i rozprasza widok chłopców i dziewczynek. Niektóre są w towarzystwie rodziców, niektóre spacerują z nianiami, a niektóre są same. (Leslie i Alex postanowili, że jeśli będą mieli dziecko, nigdy mu nie pozwolą błąkać się po parku samodzielnie albo w towarzystwie niani). Ale w miarę, jak wieczór przechodzi w noc, liczba dzieci w parku drastycznie maleje – jakby stąd odlatywały niczym ptaki.

Zrządzeniem losu, zorientowawszy się, że w parku nie ma już dzieci, Leslie i Alex natrafiają jednak na ojca z dwuletnim dzieckiem w wózku spacerowym. Ojciec siedzi na ławce i rozmawia przez telefon komórkowy. Jedną nogę trzyma na osi wózka i popycha go do tyłu i do przodu z nadzieją, że ten ruch uspokoi dziecko. Ale dziecko – chłopiec z potarganymi włosami, o ciemnych brwiach i jaskrawoczerwonych ustach – zaczyna skomleć i machać rękami, dlatego ojciec, wypowiedziawszy kilka ostatnich słów do telefonu, przerywa połączenie i skupia uwagę na synu.

­– Co mówisz, dziecino? O co chodzi?

Dziecko, oderwane od problemów przez wesoły głos ojca, niespodziewanie uśmiecha się.

Ojciec bierze do ręki małą dłoń dziecka w kształcie gwiazdki i przyciąga ją do swoich ust, jednocześnie wydając dźwięki, które mają świadczyć, że sprawia mu to niezmierną rozkosz.

­– Wiesz, mógłbym cię całego zjeść – mówi, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie, a pożarcie własnego dziecka oznaką najwyższego uwielbienia dla niego.

Chłopiec wrzeszczy wniebogłosy. To może być wrzask radości, ale też wrzask strachu. A ojciec udaje, że pożera jedną dłoń dziecka i zaraz zabiera się za następną.

Alex wydłuża kroki i ogląda się za Leslie, chcąc, żeby za nim nadążyła.

­– Myślę, że to dziecko było przestraszone – mówi Leslie.

­– Tak. Też odniosłem takie wrażenie. Cała ta sytuacja była raczej chora, nie sądzisz?

­– Jasne! – wykrzykuje Leslie. – Mój wujek James czasami łapał mnie za nos i udawał, że mi go wyrywa. A potem pokazywał mi swój kciuk, że niby to był mój oderwany nos. A ja byłam wtedy totalnie przerażona.

Alex obejmuje Leslie ramieniem. Wie, że nacisk, aby wreszcie mieć dziecko, pochodzi przede wszystkim od niego. Żałuje tego, ale nie potrafi się powstrzymać. Kiedy wreszcie urodzi się ich dziecko, Leslie będzie mu wdzięczna.

­– Może powinniśmy pomyśleć o adopcji? – odzywa się Leslie, kiedy mija ich para rowerzystów w spodenkach ze spandeksu i marsjańskich kaskach.

­– Obawiam się, że jeśli chodzi o te sprawy, jestem raczej staroświecki – odpowiada Alex. Zgoda, aby ludzie skracali jego imię i mówili „Alex” zamiast „Alexander”, stanowi jego główne ustępstwo dla nowoczesnej Ameryki i zasadniczo na więcej ustępstw nie wyraża zgody. – Czuję na sobie odpowiedzialność. Crane’owie i Hillmanowie ze strony mojej matki oraz Twisdenowie i Glomanowie ze strony ojca odnosili wielkie sukcesy i przez ostatnie dwieście lat ogromnie się przysłużyli Ameryce. Chciałbym przedłużyć tę linię. Poza tym, Leslie, twoja rodzina to też poważani ludzie. Nauczyciele, lekarze, kongresmeni…

­– Mam kuzyna, który w 1998 roku startował do Kongresu z Ohio i nic mu z tego nie wyszło.

­– Wiem, że to niewesołe wspomnienie – mówi Alex i jeszcze mocniej obejmuje Leslie ramieniem.

Do tej pory próbowali już wszystkich sprawdzonych sposobów, wpływających na płodność kobiety, łącznie z akupunkturą i konsultacjami z zielarzami. Ich szczęściem i zarazem nieszczęściem wciąż było to, że posiadają mnóstwo pieniędzy, które mogą przeznaczać na kuracje, i w sytuacji, gdy wiele par zrezygnowałoby już ze starań o potomstwo, Alex i Leslie wciąż podejmowali próby; zdawałoby się, że trwać to będzie wiecznie. Spotkali się nawet z dwoma hipnotyzerami – z jednym w Tribece (jego oddech cuchnął zgnilizną)  i z drugim w Los Angeles; ten z kolei wyglądał jak ożywiona kukła. Przebywali w Whispering Sage Sanctuary w Clearwater na Florydzie oraz w tak zwanym centrum uzdrowień w Ayurvedic, gdzie w trakcie długiego weekendu stosowali terapie Panchakarmy, w których skład wchodziła joga i medytacja, a których jedynym skutkiem były bóle pleców Alexa i zatrucie pokarmowe Leslie. Konsultowali się z homeopatami i psychiatrami i chociaż żadne z nich dwojga nie było nadzwyczaj religijne, chodzili także do kliniki o nazwie Wysłuchane Modlitwy, w której przerzucano się takimi sformułowaniami jak ciąża pozamaciczna, błona jajnikowa, gruczolistość śródmaciczna, wielotorbielowy syndrom jajnikowy, teratozoospermia czy jajopauza, lecz w której najważniejszym środkiem leczniczym było czytanie Nowego Testamentu i wysłuchiwanie kazań na temat otwarcia się na boże błogosławieństwo. Pościli, jadali tylko owoce, mieli najczystsze okrężnice na świecie.

I martwili się przyszłością swojego małżeństwa. Widzieli na własne oczy, jak pragnienie posiadania dziecka gasi płomienie romansu, zamieniając radość seksu w zawodową kopulację i czyni z ciała raczej źródło upadku niż przyjemności. Wciąż jednak starali się – podjęli sześć prób zapłodnienia in vitro, przeprowadzili też szczegółowe analizy prawnych i psychologicznych zagrożeń, związanych z oddawaniem jajeczek lub spermy, a nawet z wykorzystaniem żywych osób, które mogłyby zapłonić Leslie, albo które mógłby zapłodnić Alex, mimo że bardzo drodzy laboranci dawno przebadali jajeczka Leslie i spermę Alexa i stwierdzili, że wszystko jest z nimi w jak najlepszym porządku. A jednak piorun nie strzelił; był gdzieś daleko, na suchym niebie, jakby małe, drżące światełko, które bynajmniej nie zwiastuje deszczu.

* * *

Dzisiaj wieczorem, idąc przez Central Park po spotkaniu grupy wsparcia (którą Alex nazywa Stowarzyszeniem w Sprawie Zapłodnienia Partnerki), nie mając w perspektywie niczego poza cichą kolacją we dwoje i – w zależności od temperatury ciała Leslie – smutnej kopulacji, Leslie i Alex spotykają Jima i Jill Johnsonów, spacerujących ze swym małym terierem yorkshire.

Poznali Johnsonów, chociaż dość słabo, w Miejskiej Grupie Wspierania Płodności, jednak Johnsonowie już od dość dawna nie uczęszczają na spotkania grupy. Pod wieloma względami są podobni do nich. Podobnie jak Alex, Jim jest wyraźnie starszy od swojej żony; Jim również jest prawnikiem, chociaż jego praktyka jest znacznie mniej lukratywna od praktyki Alexa. Podobnie jak Leslie, Jill pochodzi ze Środkowego Zachodu; jest nauczycielką w szkole średniej i zdaje się zazdrościć Leslie pracy, wyobrażając sobie, że praca redaktora w wydawnictwie jest pełna splendoru i przysparza mnóstwa wrażeń. Dwukrotnie poszli w czwórkę na drinka po spotkaniu grupy, a kiedyś nawet zjedli razem kolację. Nie był to jednak przyjemny wieczór. Jill zdawała się żywić wobec Leslie jakąś dziwaczną urazę. Powiedziała do niej coś takiego:

­– Och, chyba niezbyt dobrze się czujesz, jedząc kolację w towarzystwie marnej nauczycielki z ogólniaka.

­– Co za brednie! – wykrzyknęła Leslie ku zadowoleniu Alexa.

Tego wieczoru Jim Johnson ubrany jest w ciemnobrązową skórzaną kurtkę, a na głowie ma jasnobrązowy beret. Ma stanowczo za długie włosy. Według Alexa wygląda teraz jak jeden z tych prawników, którzy wyobrażają sobie, że są mistrzami przegranych spraw, ale którzy tak naprawdę są zadufanymi w sobie gadułami, materiałem na Sandinistów w trzyczęściowych garniturach. Jednak dzisiaj to przede wszystkim Jill zatrzymuje na sobie jego wzrok. Nigdy nie była specjalnie szczupła, ale w tej chwili jest po prostu ogromna. W pierwszej chwili Alex przypuszcza, że dzieje się jakieś nieszczęście i jej otyłość wywołują geny, zaraz jednak zdaje sobie sprawę, że kobieta jest w ciąży, wprost nią emanuje i tak na oko jest to ciąża mnoga. Niektórzy twierdzą, że Nowy Jork jest miastem zazdrośników – ale w głowach Alexa i Leslie widok ciężarnej kobiety, która wcześniej zmagała się z bezpłodnością, rodzi jedynie nadzieję. Johnsonowie starali się o tę ciążę przez jedenaście lat.

­– Jak to się stało? – woła Alex, wskazując na brzuch Jill.

­– Alex – napomina go Leslie i daje mu lekkiego kuksańca.

­– To przecież bardzo trafne pytanie – odpowiada Alex, zwracając się niby do niej, ale w rzeczywistości do Johnsonów. – Po tym wszystkim, co razem przechodziliśmy… Przecież jesteśmy żołnierzami z tego samego batalionu. Mam rację? Skąd więc ten brzuch? Nowa dieta, nowe ćwiczenia, nowy lekarz?

Ale Johnsonowie udają zawstydzonych.

­– Widzisz, problem w tym – odpowiada mu Jill – że próbowaliśmy już tylu metod, że w końcu sami nie wiemy, co naprawdę zadziałało. – Z trudem łapie oddech, a jej głos naprawdę brzmi jak głos kobiety, która dźwiga dodatkowe pięćdziesiąt funtów wagi.

Alex mruży oczy i patrzy na Jima, sprawiając, że ten niepewnie przestępuje z nogi na nogę. Wygląda teraz jak facet, który za nic w świecie nie chce powiedzieć prawdy.

­– Cóż, jeśli trafiliście na jakiegoś wspaniałego lekarza albo na jakieś inne rozwiązania – mówi Alex – lepiej, żebyście nam powiedzieli. Bo my już naprawdę nie wiemy, co robić. I, szczerze mówiąc, Jim, chyba mamy prawo wiedzieć. Możesz przynajmniej – Alex lekko dźga Jima palcem w brzuch – zdradzić mi waszą tajemnicę z zawodowej uprzejmości, nie sądzisz?

­– Ale my naprawdę nie potrafimy niczego powiedzieć – odpowiada mu Jim. – To jest bardzo skomplikowane.

­– Skomplikowane? – Alex powtarza to słowo, jakby samo w sobie było absurdem. – Wypróbuj nas, może jednak coś zrozumiemy?

­– Och, Alex, daj spokój – odzywa się Leslie.

Według niej zachowanie Alexa nie daje nadziei na wyciągnięcie od Johnsonów jakiejkolwiek informacji. Należałoby raczej zaprosić ich do domu, poczęstować cudowną kolacją i doskonałym winem.

­– Coś ci powiem, stary przyjacielu. – mówi do Alexa z lodowatym uśmiechem Jim. – Ponieważ nasz potomek jest w drodze, mój mózg przestawia się na bardzo praktyczne myślenie. Zrób mnie partnerem w twojej firmie prawniczej, a ja powiem ci, co zrobiliśmy, żeby to się stało. – Jim lekko klepie żonę po brzuchu, a ich mały terier zaczyna niecierpliwie ujadać.

Spojrzenia mężczyzn spotykają się. Alexowi świta w tej chwili w głowie, że spotkanie w Central Parku nie jest całkowicie przypadkowe. Johnsonowie mogli przecież wiedzieć, że on i Leslie będą dzisiaj wracać ze spotkania Stowarzyszenia w Sprawie Zapłodnienia Partnerki i kierując się ku Upper East Side, wybiorą drogę właśnie przez park. Gdy te myśli kształtują się w umyśle Alexa, Jim zdaje się kiwać głową, jakby chciał powiedzieć: Masz rację, doskonale to odgadłeś.

­– Mógłbym zaproponować ci stanowisko w firmie, jednak, oczywiście, nie mogę cię zrobić partnerem. To przekracza moje możliwości – mówi Alex z taką powagą w głosie, że obie kobiety spoglądają zaraz na Jima, jak ludzie obserwujący mecz z trybun na kortach tenisowych.

­– Musiałbym mieć gwarancję, że partnerstwo byłoby wkrótce przynajmniej możliwe.

­– W świecie biznesu wszystko jest możliwe – odpowiada Alex.

­– No, dobrze, zgoda – mówi Jim.

­– Umowa stoi – potwierdza Alex. Wyciąga rękę do Jima. Jim podaje mu swoją, jednak bardzo powoli, jakby zawstydzony. Leslie przychodzi na myśl, że wielka ryba pożera właśnie małą rybkę. – Przyjdź do mnie jutro o dziewiątej rano.

–­ O dziewiątej mam już umówione spotkanie – oponuje Jim.

­– To je odwołaj – radzi mu Alex.

Mimo że w tej sytuacji jest bez wątpienia petentem, jak zawsze potrafi panować nad wydarzeniami.

* * *

Przez całą karierę zawodową Alex zawsze zjawiał się w biurze jako pierwszy, zazwyczaj pomiędzy godziną szóstą a szóstą trzydzieści rano. Kiedy rozpoczynał pracę w firmie, inni młodzi prawnicy, z którymi z założenia miał współzawodniczyć, nazwali go między sobą Nadgorliwym Alexem albo Alexandrem Świtańcem, jednak teraz jest w niej partnerem i nadal przychodzi do firmy przed innymi partnerami, innymi prawnikami, innymi pracownikami, sekretarkami, recepcjonistkami, gońcami i technikami. Jedynymi ludźmi, których spotyka, wchodząc do biur Bailey, Twisden, Kaufman i Chang na skrzyżowaniu Pięćdziesiątej Dziewiątej Ulicy i Madison są ochroniarze w holu – dobudowanym do biurowca zupełnie niedawno, po ataku na Dolnym Manhattanie, który miał miejsce dwa lata temu – oraz sprzątaczki, które zazwyczaj składają wiadra, mopy i szczotki do magazynów, kiedy Alex wchodzi do budynku, ubrany w garnitur szyty na miarę, koszulę od Turnbulla i Assera oraz buty od Crocketta i Jonesa, które osobiście poleruje na błysk.

Jak zwykle Alex wykorzystuje poranne godziny przy biurku, żeby wypchnąć z gabinetu zaległe dokumenty, uaktualnić wiedzę w związku ze sprawami i kontraktami, którymi się na dany moment zajmuje i po prostu żeby zebrać myśli, co nie jest możliwe, gdy bezustannie dzwonią telefony, dźwięczą sygnały przychodzącej poczty elektronicznej i ciągle kręcą się jacyś ludzie. O dziewiątej Alex jest już ze wszystkim na bieżąco. Staje na korytarzu przy ekspresie do kawy – prezent od znanego piosenkarza, który podziękował w ten sposób firmie za pracę pro bono na rzecz jego szofera – kiedy słyszy i widzi, że z windy wychodzą pierwsze osoby: jego wieloletnia sekretarka, asystent, stażystka (córka starego przyjaciela); wszyscy znają go już na tyle dobrze, by absolutnie nie spóźniać się do pracy. Zjawiają się też dwie kolejne sekretarki ze śniadaniami w papierowych torebkach, młody informatyk z plecakiem i kolczykami w uszach, asystentka Lew Changa, która wygląda, jakby miała się zaraz rozpłakać, co w gruncie rzeczy potwierdza podejrzenia Alexa, że Lew i ona pieprzą się gdzieś na boku i, oczywiście, nie może się to dobrze skończyć. Ostatni wychodzi z windy Jim Johnson. Na policzkach ma zadrapania po porannym pośpiesznym goleniu, a włosy – jeszcze wczoraj stanowczo przydługie – ma teraz całkiem rozsądnie ostrzyżone. Tym niemniej stanowi przykład faceta, który wziął się za swój wygląd zbyt późno i zbyt mało starannie.

­– Cześć, Jim – odzywa się Alex, ruchem ręki wskazując mu, że powinien przejść przez sekretariat do jego gabinetu, gdzie zajmuje miejsce za biurkiem, Sheratonem z drewna wiśniowego, kiedyś stojącym w jego domu.

Po raz drugi kiwa na Jima, wskazując mu miejsce w starym fotelu klubowym, obitym skórą, który wygląda na dość wygodny, jednak jest tak głęboki, że kto by na nim nie usiadł, zawsze będzie miał kolana na wysokości policzków.

Po minucie rozważań o pogodzie Alex, ze sprawnością człowieka, z którym rozmowa kosztuje 1750 dolarów na godzinę, przechodzi do sedna.

­– A więc, Jim, ciąża. Nie rozumiemy twojej niechęci do podania nam nazwiska doktora. Wydaje się to nam dziwne, mnie i Leslie.

­– Cóż, Alex – zaczyna Johnson, mówiąc z dziwnie sarkastycznym odcieniem głosu – mnie się to nie wydaje dziwne. Ani trochę. Zauważyłem twoją minę, kiedy popatrzyłeś na Jill. I myślę, że zrozumiesz to, co ci teraz powiem, Alex: uznałem, że mogę zrobić dla mojej rodziny trochę więcej, niż to się wydaje możliwe.

­– O jakiej minie mówisz, mój przyjacielu? – Alex doskonale wie, że nazwanie kogoś swoim przyjacielem zwykle jest sposobem na podkreślenie, że nie ma mowy o żadnej przyjaźni, i z wielkim zdumieniem, a także rozbawieniem, zauważa, jak szybko obaj z Johnsonem zrzucają z siebie maski.

­– O twojej zazdrości. Potrzebie poznania tajemnicy. Wściekłości. Rozczarowaniu. Nazwij to, jak chcesz.

­– Zdaje się, że trudno mi będzie znaleźć jeszcze jakieś określenia, Jim. Sam wszystkie podałeś na talerzu.

­– Zgadza się. I podam ci jeszcze cenę.

­– Za drobną informację?

­– Czemu się dziwisz, Alex? Żyjemy w gospodarce opartej na informacji. Informacja to złoto, ropa naftowa, ziemia i władza.

­– Może zacznijmy więc z innej strony, mój ty mądralo. Nie musisz mi ujawniać, gdzie zyskałeś odpowiednią wiedzę, ale powiedz, co takiego zrobiłeś? Czy skontaktowałeś się z jakąś niesamowitą kliniką, w której zapładnia się in vitro? Bo w takim przypadku będę musiał stwierdzić: zdziwię się, jeśli istnieje jakikolwiek lekarz albo jakikolwiek porządny ośrodek, który zajmuje się taką działalnością, a który my z Leslie przeoczyliśmy. Czy chodzi o jakąś operację chirurgiczną? Bo Leslie również nad tym się zastanawiała. A może byliście u kogoś, kto twierdzi, że sama wiara czyni cuda? Bo jeśli to jest twoja karta atutowa, przyjacielu, to za chwilę wyrzucę cię przez okno.

­– Czy w tym teście można zaznaczyć odpowiedź „nic z tych rzeczy”? – pyta Johnson, ewidentnie zadowolony ze swojej przewagi.

­– Widzisz, kiedy siedzieliśmy razem, tydzień po tygodniu, w tej wilgotnej małej salce w Kościele Zwiastowania – mówi Alex, rozpierając się w fotelu i bębniąc palcami w biurko – panował pomiędzy nami konsensus, takie niepisane prawo, że wszyscy razem tam zgromadzeni wspieramy siebie nawzajem i że bez wahania będziemy się dzielić wszystkimi użytecznymi informacjami. Dlatego uważam twoje zachowanie, Jim, za bardzo dziwne, o ile nie naganne.

­– Mógłbym powiedzieć dwa słowa, imię i nazwisko człowieka, i zaraz ty i Leslie będziecie na najlepszej drodze do spłodzenia potomka. Na razie jednak muszę robić to, co uważam za najlepsze dla mojej rodziny. Dzieci wszystko zmieniają, nie rozumiesz tego? Tu już nie chodzi o mnie i Jill. Chodzi o naszego syna.

­– Waszego syna…

­– Tak, sprawdziliśmy to. Ciąża Jill nie przebiega bez komplikacji i mnóstwo czasu spędziliśmy na różnych badaniach ginekologicznych.

­– Rozumiem. Ale o tym nie musimy rozmawiać. Powiedz mi, jakiej użyliście procedury?

­– Nazywa się to „poprawianiem płodności” – mówi Johnson.

Pochyla się do przodu w głębokim fotelu i szybko wstaje. Zaczyna chodzić po gabinecie, wymachując rękami, kręcąc głową, zacierając dłonie niczym sportowiec, który spędza samotnie w szatni ostatnie chwile przed startem w zawodach.

­– Więc co to jest? – pyta Alex. – Witaminy? Dieta?

–­ Wszystko odbywa się w czasie jednego spotkania – mówi znów Johnson. – Wchodzisz, wychodzisz, jesteś w ciąży.

­– I to działa za każdym razem?

­– On tak twierdzi. Nie kłamię, Alex. Nie wiem, jaki jest procent skuteczności tych spotkań. Ale ludzie, z którymi rozmawialiśmy, bez wyjątku odnieśli sukces. Sporo trzeba mu zapłacić… dla ciebie pewnie to drobiazg. – Johnson wzdycha i głupio się uśmiecha.

­– I ten człowiek jest lekarzem?

­– Tak, to jest lekarz. – W głosie Johnsona słychać nutę ironii. – Lekarz, który stosuje nowatorskie rozwiązania.

­– Wciąż nie powiedziałeś, na czym one polegają.

­– Poprawianie płodności.

­– Wiem. To już mówiłeś. Ale naszą płodność próbują poprawiać wszyscy tego typu lekarze. Poprawianie płodności… albo ingerujesz w płodność i wtedy to się nazywa kontrola urodzeń, albo ją chcesz wzmóc, czyli poprawić, i na to straciłem trzy lata życia, nie mówiąc o siedemset pięćdziesięciu tysiącach dolarów, lekko licząc, na wszystko, co ma jakikolwiek związek z płodnością, od nowinek chirurgii laserowej po chińskie herbatki.

­– Ten lekarz leczy zarówno kobietę, jak i mężczyznę. Dysponuje receptą na radykalne zwiększenie ruchliwości twojej spermy i przedłużenie życia jajeczek kobiety. Jeden Bóg wie, co znajduje się w środkach, które on serwuje, ale to działa, kurwa, mówię ci. Powiem ci, jak ten facet się nazywa, powiem ci, jak się można z nim skontaktować i w ogóle wszystko, co będziesz chciał, ale ja też czegoś potrzebuję, Alex. Ja muszę tutaj pracować. Moja firma, cóż, właściwie wszystko o niej wiesz. Moi klienci to zapuszczeni wszarze i gówno na nich zarabiam, a przynajmniej nie zarabiam tyle, ile potrzebuję, nie zarabiam takich pieniędzy, jakie widzę tutaj. Jestem całkiem porządnym prawnikiem. Żadna ze mnie rewelacja, jednak daję sobie radę. Myślisz, że mógłbym się tutaj objawić jako rewelacyjny nabytek? Nie, pewnie nie. Jednak wiem, co to jest ciężka robota, i ani myślę wprawiać w zakłopotanie ani siebie, ani ciebie.

­– Powiem ci coś, Jim. To, że tutaj przyszedłeś i proponujesz mi coś takiego, zakładasz, że mógłbym dać ci tutaj pracę, świadczy, że masz wielkie twarde jaja. Wielkie. Pierdolone. Twarde. Jaja.

–­ A więc, zakładając, że właściwie odbieram twój ton i twoje słowa – mówi Johnson – mogę przyjąć, że dojdziemy do porozumienia? Proszę cię o trzyletni kontrakt, a jeśli w tym czasie chciałbyś mnie zwolnić z jakiegoś głupiego powodu, innego niż rażąca niekompetencja, oskarżę cię o łamanie praw pracowniczych.

* * *

Po negocjacjach z Jimem Johnsonem Alex zatelefonował do Leslie do wydawnictwa i poinformował ją, że kolację sam przyniesie dzisiaj do domu i że będzie chciał z nią porozmawiać o czymś ważnym. Pomyślał, że temat tej zapowiadanej rozmowy jest raczej oczywisty – w końcu poprzedniego wieczoru szła obok niego w Central Parku, kiedy spotkali Johnsonów – Leslie zdawała się jednak na tyle rozkojarzona, że i tak nie zadała mu żadnego dodatkowego pytania. Powiedziała po prostu:

­– Dobrze. W porządku.

Na tym zakończyli rozmowę.

Teraz, kilka godzin później, Alex rozkłada na stole w jadali talerzyki z sushi na wynos i zimną jak lód dai ginjo sake, a Leslie obserwuje go, siedząc na tuftowanej skórzanej sofie z czasów królowej Anny; Twisdenowie i ich małżonki zasiadają na niej od 1808 roku. Leslie ma ugięte nogi, ramionami obejmuje kolana. Na twarzy ma taki wyraz, jakby myślami przebywała gdzieś indziej.

­– Od rana nie mogłem się doczekać tej rozmowy – oznajmia Alex, nalewając sake do dwóch małych, bladozielonych, ceramicznych filiżanek.

­– Ja też muszę ci coś powiedzieć – odpowiada Leslie.

Odgarnia znad oczu kosmyki włosów i bierze głęboki oddech, jakby chciała się uspokoić.

­– Ty więc zacznij – mówi Alex.

W pokoju obok jadalni dzwoni telefon. Automatyczna sekretarka zaprogramowana jest tak, żeby przejąć rozmowę natychmiast po pierwszym dzwonku, zaraz więc rozlega się basowy głos Alexa, instruujący rozmówcę, żeby poczekał na sygnał i nagrał to, co ma do powiedzenia.

­– Pamiętasz spotkanie z Mary Gallo?

­– Od ciebie z pracy. – Alex nie pamięta tej osoby, ale wie, jak rozmawiać ze świadkami w sądzie.

­– Tak. Jest redaktorką, zajmuje się głównie książkami kucharskimi. Widzę po twojej minie, że jej nie pamiętasz, ale możesz mi wierzyć, spotkałeś się z nią.

­– Oczywiście – potwierdza Alex.

Ludzie, z którymi pracuje Leslie, w większości wydają się Alexowi identyczni jak krople wody, jednak wszyscy są mili, strasznie mili.

­– Otóż ona i jej partner właśnie adoptowali dziecko. Małą Rosjankę.

­– Skrzywione poczucie więzi – szybko wtrąca Alex.

­– Co?

­– Wiele rosyjskich dzieci ma skrzywione poczucie więzi. Nie potrafią się przywiązywać do ludzi. – Alex popija łyk sake.

­– Alex… Chcę, żebyśmy adoptowali dziecko. Już nie mogę żyć dłużej w taki sposób. Jestem zmęczona tymi lekarzami, dietami, a przede wszystkim strasznie się martwię. – Leslie czuje, że Alex chce coś powiedzieć, ale powstrzymuje go gestem. – Martwię się tym, co robi z nami ta sytuacja. Z naszym małżeństwem. Z naszymi duszami.

–­ Nasze małżeństwo i nasze dusze są w jak najlepszym porządku – udaje się wtrącić Alexowi.

Ale Leslie napędzana jest teraz przez siłę, którą tłumiła w sobie przez wiele miesięcy, i prawie go nie słyszy.

­– Mam już dosyć tego ciągłego poczucie przegranej. Nie chcę już więcej leżeć z nogami do góry po każdym seksie; przecież to jest absurdalne. – Chwyta się za głowę, jakby nie chciała dopuścić do jej wybuchu. – Chcę, żeby nasze życie seksualne było swobodne. Chcę, żebyś mnie dotykał tylko dlatego, że mnie kochasz i że cię podniecam, a nie dlatego, że mam akurat owulację albo powinnam mieć owulację według cholernego kalendarza i cholernego termometru. Nie chcę już oglądać żadnego kalendarza ani żadnego termometru. Nigdy! Nie! Nie! – Wyciąga do góry ręce, chcąc nie dopuścić, żeby Alex przerwał potok jej słów, lecz on postanowił milczeć, pozwolić jej się wygadać, spuścić całą parę, jaka się w niej nagromadziła. – Marzy mi się kalendarz, owszem, ale z datami, pod którymi będziemy zapisywać proszone przyjęcia, spektakle teatralne, spotkania z przyjaciółmi w Sherry... pamiętasz? Pamiętasz, jakie jeszcze niedawno było nasze wspólne życie? A może pamiętasz ostatnią kolację, którą zjedliśmy ze znajomymi? Albo mój ostatni orgazm? – Leslie widzi, że Alex szeroko otwiera oczy. – Przepraszam cię. Ostatnio nawet ich nie udaję. Czuję się jak krowa, która czeka, aż farmer przyprowadzi do niej inseminatora. – Wyciąga ku niemu dłoń. – A przecież czułam się z tobą znakomicie, Alex. Wiedziałam, że mnie pożądasz. A ty strasznie mnie podniecałeś. Chcę, żeby to wróciło. Nie będziemy już młodsi, nie będziemy żyli wiecznie i nie chcę, żebyśmy stracili jeszcze więcej czasu, jaki nam pozostał dla siebie.

­– Mogę coś teraz powiedzieć? – pyta Alex.

­– Tak – odpowiada Leslie cichym głosem.

­– Cóż, po pierwsze, twoja uwaga, że nie będziemy już młodsi, przede wszystkim dotyczy mnie. Moje pięćdziesiąte urodziny zbliżają się wielkimi krokami. Chociaż muszę powiedzieć, że czuję się, jakbym już dawno był po pięćdziesiątce.

­– Żadne z nas nie odmłodnieje, Alex. Życie to wędrówka w jednym kierunku.

­– Cóż, owszem, to prawda. Ale ty wciąż jesteś bardzo młodą kobietą i za kilka lat wciąż będziesz młoda – na tyle młoda, żeby być matką. Kiedy osiągniesz mój wiek, czas zacznie biec szybciej. W życiu pojawia się moment, gdy człowiek zaczyna w ciągu roku kalendarzowego starzeć się o cztery lata. Mój czas już przyśpieszył.

­– Twój czas nigdy nie będzie biegł dość prędko, żeby mi uciec.

­– Powtarzam: mój czas przyśpieszył.

­– Alex…

–­ Był dzisiaj u mnie Jim Johnson, Leslie.

Leslie nagle milknie. Pije sake i wyciąga dłoń z filiżanką, aby Alex znów ją napełnił.

–­ No i? – pyta cicho.

­– I został adwokatem w Bailey, Twisden, Kaufman i Chang.

–­ A więc zdradził ci nazwisko ich cudownego lekarza?

­– Tak. To doktor Kis, mieszka w Lublanie.

­– Gdzie?

­– W Lub-la-nie.

­– Doskonale, Alex. Ale może powiesz mi, gdzie to jest, do diabła? – Leslie ma wrażenie, że znowu coś się wydarzy niezależnie od jej woli.

Zresztą nie ma nic przeciwko kolejnej podróży parowcem Alex po oceanie życia.

–­ W Słowenii, w pięknej Słowenii. – Alex nie może nie zauważyć wyrazu zniechęcenia na twarzy Leslie. Sam jest trochę zdenerwowany, co chce ukryć, powoli przeżuwając tłusty i słony kawałek sushi. – Każda dziewczyna marzy, żeby tam pojechać – dodaje.

­– W przyszłym tygodniu mam konferencję w sprawie sprzedaży książek – mówi Leslie. – Przygotowuję na nią długie wystąpienie.

–­ Przykro mi. Przepraszam cię za wszystko. Przepraszam, że tego z tobą nie skonsultowałem. Przepraszam za tę konferencję, przepraszam, że nowy lekarz nie mieszka w Paryżu, ale przede wszystkim przepraszam cię za to, że w naszym życiu nie ma dzieci. Ale musimy tam pojechać. Jeszcze jedna, ostatnia próba, dobrze? Po prostu musimy.

­– Alex, ja mam dość, ja mam tego po prostu dość.

­– Nie, proszę cię. Nie możemy teraz zrezygnować. Przecież dałem temu tumanowi pracę.

­– Nie powinieneś.

­– Leslie, to dziecko…

­– Nie mamy dziecka, Alex.

­ – Wiem, wiem. Ale możemy mieć. A ja nigdy w życiu niczego tak nie pragnąłem.

­– Życie nie dało ci szansy na nierealizowanie pragnień, Alex.

Leslie robi szeroki gest ręką, pokazuje dom, meble, dzieła sztuki i sugeruje: Alex jest kolejnym dziedzicem z bogatego rodu i zawsze miał wokół siebie i dla siebie wszystko, czego tylko się pragnie.

Oprócz jednego: kolejnego dziedzica.

­– Jesteś niesprawiedliwa, Leslie. Pragnę mieć dziecko. Z tobą i tylko z tobą.

­– Boże, Alex. Czy myślisz, że ja też nie chcę mieć dziecka? Chcę, żebyśmy je mieli. Ale na świecie jest tyle dzieciątek, które czekają, aż ktoś się nimi zaopiekuje. Czy nie moglibyśmy po prostu jednego z nich adoptować?

­– Nie wykluczam tego, naprawdę, nie wykluczam. Ale spróbujmy jeszcze raz. Możemy? Twoja dobroć, inteligencja i uroda; przecież się zmarnują, jeśli nie wydasz na świat potomka. Twoje geny wołają, żeby ich nie grzebać! – Alex uśmiecha się i unosi brew, spodziewając się, że Leslie odwzajemni jego uśmiech.

–­ Zakładam, że rozpocząłeś już przygotowania.

Alex wzrusza ramionami.

­– Kiedy mamy spotkanie?

­– W przyszły poniedziałek.

­– Alex, w przyszłym tygodniu? Nie tylko mam konferencję, ale do Nowego Jorku przyjeżdża moja siostra i zaproponowałam jej, że może u nas zamieszkać na drugim piętrze.

­– Będzie więc miała do dyspozycji cały dom.

­– Ile to będzie kosztować? – pyta Leslie.

­– Jakąś śmieszną kwotę. Połowę już zapłaciłem, ponieważ ten lekarz nalega, żeby jeszcze przed spotkaniem wysłać mu zaliczkę. Wiem, że czegoś takiego zazwyczaj się nie stosuje, jednak poszukujemy przecież rozwiązania, które jest inne od wszystkich, skoro próba typowego podejścia do naszych problemów zakończyła się całkowitym fiaskiem.