Pierwsza Spowiedniczka - Terry Goodkind

Nie graj tego jeszcze raz, Terry!

Autor: Maja 'Vanth' Białkowska

Pierwsza Spowiedniczka - Terry Goodkind
Wielu pisarzy, wykoncypowawszy fantastyczne uniwersa, w których realia rzucają swych protagonistów, w momencie gdy wzbudzą one zainteresowanie czytelników, mają w zwyczaju eksploatować je do granic możliwości. Mnożą zatem kolejne tomy, a gdy wyczerpią już pomysły na przygody pierwszoplanowych bohaterów, sięgają po tych marginalnie jeno dotychczas wspominanych. Tak właśnie zrobił Terry Goodkind w Pierwszej Spowiedniczce, będącej prequelem cyklu Miecz Prawdy, czyniąc jej bohaterką protoplastkę zakonu kobiet władających magiczną mocą. Lecz chyba wena twórcza opuściła pisarza, gdyż miast interesującego prologu historii Richarda Rahla otrzymujemy ciężkie do przebrnięcia czytadło.

________________________


Dawno, dawno temu w pięknym mieście Aydindril żyła pełna cnót niewiasta zwąca się Magda Searus. I choć los nie szczędził jej bolesnych ciosów, po każdym kolejnym, zamiast poddać się rozpaczy, znajdowała w swym szlachetnym sercu siłę, aby nadal walczyć… Taki pasujący do legendarnych opowieści styl narzuca się samoistnie przy recenzowaniu tej książki, gdyż, choć odziana w kostium awanturniczo-przygodowego fantasy, bardziej przypomina ona hagiografię. Lecz skoro już sam Goodkind zatroszczył się o nieskazitelny wizerunek swej protagonistki, nie pójdę w jego ślady, ale mową bardziej potoczną przedstawię pokrótce jej dzieje. Kobietę poznajemy w wielce dramatycznym momencie. Po samobójczej śmierci swego małżonka, Pierwszego Czarodzieja Baraccusa z uprzywilejowanej i przynależnej jej z racji tak szczytnego mariażu pozycji, spada nagle na znacznie niższy szczebel drabiny społecznej. Nie dość, że zostaje odsunięta od wpływów, to dodatkowo jest podejrzewana o udział w spisku, który, wedle teorii uknutej przez Naczelnego Prokuratora Lothiana, zawiązał jej mąż z nieprzyjacielem, władającym Starym Światem imperatorem Sulachanem, z którym w Nowym Świecie od lat toczy się wojna. Zważywszy na fakt, że wrogie armie niepowstrzymaną falą wlewają się do bezbronnego kraju, a szeregi jego obrońców infiltrowane są przez szpiegów władających demonicznymi mocami ów zarzut pada na podatny grunt, gdyż przerażeni zaistniałą sytuacją członkowie Rady rządzącej Aydindril wszędzie wietrzą wrogów. Zatem niesłusznie oskarżona Magda będzie musiała nie tylko odeprzeć owe bezpodstawne zarzuty, lecz i odnaleźć w sercu Wieży Czarodzieja prawdziwych wrogów. Niełatwe to będzie zadanie, gdyż nieprzyjaciele, z którymi przyjdzie się niewieście (z pomocą garstki druhów) zmierzyć władają mocami, o jakich nie śniło jej się w najgorszych koszmarach.

Magda, początkowo przerażona, bardzo szybko odzyskuje rezon. Nie ma bowiem takiego przeciwnika – czy ludzkiego, czy też demonicznego – któremu bohaterska kobieta nie dałaby rady. Cóż z tego, iż pozornie słaba i krucha, skoro ma w sobie moc i energię, która stanowi jej siłę napędową i wydaje się być niewyczerpana, a w połączeniu z umiłowaniem prawdy czyni niewiastę zaprawdę niezwyciężoną. To chodzący ideał: piękna, mądra, szlachetna, skłonna do poświęcenia i przepełniona altruizmem. Kiedy trzeba – wykazuje się delikatnością, gdy zachodzi taka konieczność – postępuje niczym mędrzec, w innej sytuacji planuje swe czyny z wprawą wytrawnego stratega. Natomiast w momencie, kiedy już same słowa nie wystarczą – chwyta za miecz. Każdy swój czyn potrafi zaś wytłumaczyć z elokwencją godną wytrawnego oratora. I przy tym jest trudna do zniesienia. Trudno bowiem nazwać jej wizerunek pełnokrwistym portretem, jest to bowiem zlepek cech pozytywnych, jakie w nadmiarze czynią Magdę tak cukierkowo – perfekcyjną, iż czytelnik (zapewne wbrew zamierzeniu Goodkinda) cały czas czeka, aż Magda popełni jakiś, choćby najmniejszy, błąd, który uczyniłby tę spiżową statuę bardziej ludzką. Jednak i w owym świetlanym wizerunku pojawiają się rysy, chociaż, co należy stwierdzić, minimalne. Jako przykład można przytoczyć niezbyt konsekwentnie prowadzony wątek dotyczący jej uczuć. Przez większą część książki przekonywani jesteśmy bowiem o wielkiej miłości Searus do Baraccusa, jednak w chwili, gdy poznaje ona Merritta – młodego i pełnego uroku czarodzieja, który pomaga jej w śledztwie – nagle owo płomienne uczucie rozwiewa się w pył, a fabuła zaczyna niebezpiecznie dryfować w stronę harlequina.

Pozostali bohaterowie ukazani na kartach Pierwszej Spowiedniczki również nakreśleni zostali na zasadzie kompilacji cech w zależności od strony, po której stoją – albo pozytywnych, albo skrajnie negatywnych. O bardzo prostym czarno-białym podziale oraz o tym, czy dana postać jest zła, przekonujemy się już od pierwszego momentu jej zaistnienia. Taki delikwent bowiem nie dość, że sprzeciwia się Magdzie, to dodatkowo prezentuje się zazwyczaj nad wyraz plugawie. Przykładem może być chociażby inkwizytor Lothian, o którego owłosionym, byczym karku wspomina się przy każdym jego wkroczeniu na scenę, a kiedy dodatkowo nastawać zaczyna na cnotę pięknej wdowy – oczywistym się staje, z czyjego poruczenia działa. Natomiast sam spiritus movens krwawych wydarzeń, jakie nastąpią w Wieży Czarodzieja – czyli imperator Sulachan – jest tylko ogólnikowo wspominany, oczywiście jako krwawy tyran, pragnący zawładnąć całym światem, który pod demagogicznymi apelami o uwolnieniu Nowego Świata spod brzemienia magii ukrywa swą żądzę nieśmiertelności i chęć władania dominium zarówno żywych, jak i umarłych. Jednym słowem – kopia imperatora Jaganga będącego głównym szwarccharakterem cyklu Miecz Prawdy.

Należy oczywiście zaznaczyć, że sojusznicy Magdy są równie jak i ona sama perfekcyjni. Do nich w pierwszym rzędzie zalicza się oszałamiająco przystojny Merritt, którego męski czar i charyzma od pierwszego momentu zauroczyły wdowę, czarodziej-konstruktor o błyskotliwym intelekcie, pozwalającym mu kreślić nowe reguły magii i dokonywać przełomowych wynalazków. Wśród innych postaci warta wspomnienia jest również kontaktująca się z duchami Izydora, której poświęceniu Searus zawdzięcza życie. Nawet kotka przyszłej Spowiedniczki to ideał porośniętej futerkiem przyjaciółki (lecz przecież zwierzę z najmniejszą chociażby wadą nie było godne jej towarzyszyć). Prawie wszyscy pozytywni bohaterowie (zarówno ci żywi, jak i martwi) mają nieznośny zwyczaj wygłaszania patetycznych i sztucznych aż do granic możliwości przemów, które bardziej przypominają ulotki propagandowe, niźli normalne fragmenty rozmowy. Roi się w nich od wzniosłych słów o prawdzie i godnym życiu, a ów iście wańkowiczowski smrodek dydaktyczny przy pierwszym podejściu – bawi, przy następnym – męczy, a kiedy po raz kolejny wpleciony zostaje w fabułę – ma się ochotę cisnąć książkę w kąt.

Akcja biegnie do przodu w tempie lawinowym, tak jakby Goodkind pragnął braki warsztatowe zakamuflować natłokiem wydarzeń. Nie pozostawia czytelnikowi ni chwili oddechu, rzucając swych bohaterów od jednej dramatycznej przygody ku kolejnej i kumulując coraz to bardziej wymyślne zagrożenia. Z kimże to jego protagoniści nie muszą się zmagać? Są tu i mroczni Nawiedzający Sny, i ożywione trupy, i służący imperatorowi ludzie pozbawieni dusz. Nie wspominając już o zdrajcach rezydujących w Wieży Czarodzieja. Cała książka rozgrywa się wedle jednego schematu: przygoda kontrapunktowana jest podniosłą mową którejś z postaci, wyjaśniającej znaczenie konkretnego wydarzenia, a po takowej znów następuje żywiołowa akcja. Pewne informacje podawane przez autora niczym prawdy objawione, miast zaskoczyć – wywołują jedynie ironiczny uśmiech, gdyż czytelnik znacznie wcześniej, niż było to w intencji pisarza, domyśla się owych rewelacji. Kuriozalnie lekturę utrudnia podział książki na bardzo krótkie, kilkustronicowe rozdziały, przez co przypomina ona ogólnie jeno zarysowany i skoncentrowany na kluczowych wydarzeniach plan, który dopiero odziany w szczegóły stanie się powieścią właściwą.

Nie sposób czytać Pierwszej Spowiedniczki bez znajomości cyklu Miecz Prawdy. Zbyt wiele w powieści odwołań do wydarzeń w nim opisanych, czy to w postaci zawoalowanych aluzji, czy też łopatologicznie podanych faktów. Goodkind rzuca skomplikowane określenia (zwłaszcza odnoszące się do typologii magii i reguł nią rządzących), ni słowem nie wyjaśniając ich znaczenia, by za moment wdawać się w wielce skomplikowane i ujęte w pseudonaukowy żargon rozważania o pewnych aspektach magicznego warsztatu, jakimi operują opisywani przez niego czarodzieje. Cała narracja utrzymana jest w konwencji dramatycznej, zabrakło momentów, które równoważyłyby ów niezwykle na serio potraktowany "żywot świętej Magdy", choćby w postaci nikłego przebłysku humoru. A o tym, że potrafi ze sobą splatać wątki śmiertelnie poważne i humorystyczne pisarz udowodnił już niejeden raz, opowiadając o losach Richarda Rahla.

Wraz z kolejnymi przewracanymi stronicami książki narastała ma perwersyjna, iście masochistyczna fascynacja – zastanawianie się, na jakie wyżyny nieznośnego patosu autor jeszcze się wzniesie, tudzież z jakowymi nieprawdopodobnymi przeciwnościami losu przyjdzie się jeszcze skutecznie Magdzie zmagać. Powieść ta zawiera w sobie wszystkie mankamenty cyklu Miecz Prawdy w wersji skondensowanej, bez żadnej z pozytywnych jego cech. Jest niczym opisywane na jej kartach ożywione trupy – podrygujące jeszcze resztkami gdzieś zapamiętanej energii, lecz zdecydowanie w formie głębokiego rozkładu. Nie wnosi nic nowego do wykreowanego przez Goodkinda świata, powtarza jeno już znane informacje – w nieco bardziej rozbudowany sposób. O ile przygody Richarda śledziłam z pewnym zainteresowaniem (do czasu, gdyż mniej więcej od połowy cyklu autor zaczął powielać wcześniej wykorzystane już schematy), to Pierwszą Spowiedniczkę mogę jeno podsumować słowami: "kończ waść, wstydu oszczędź"!