Pierścień i sito

Weltschmerz i magia

Autor: Maja 'Vanth' Białkowska

Pierścień i sito
Wampiry, wilkołaki, demony, bogowie, siły natury skonfrontowane z mocą kultury, problemy o jakich nie śniłoby się filozofom i religioznawcom w najgorszych koszmarach, a w centrum tego zawiłego splotu kobiety władające potężną mocą… O tym, że Polacy nie gęsi i swe wiedźmy mają przekonuje nas Julia Bernard w swej debiutanckiej powieści Pierścień i sito, będącej otwarciem trylogii Czarownice z Wolfensteinu.

Amelia na pierwszy rzut oka jest typową nastolatką, choć jej zachowania i zainteresowania sytuują ją w niszowej grupie kolegów – tych, którzy preferują mroczne stylizacje i podczas clubbingowych spotkań prowadzą pseudo-intelektualne dyskusje o sztuce, poezji, tudzież niezrozumieniu przez świat w ogóle, a rodziców w szczególności. Jednak pewnego dnia traumatyczne zdarzenie wyzwala w niej uśpione umiejętności, które eksplodują w sposób zaiste widowiskowy. Ta demonstracja Mocy sprawia, iż Martyna – matka dziewczyny –  zabiera ją z Krakowa do tytułowego Wolfensteinu, gdzie młoda czarownica ma poznać swe dziedzictwo i nauczyć się nad nim panować. A jako że Amelka do tej pory żyła w całkowitej niewiedzy na temat sekretów rodu Hohenstauf, nie będzie to łatwe zadanie, tak dla niej jak dla jej matki oraz nestorki rodziny – Adeli.

Trzy kobiety i trzy jakże od siebie odmienne charaktery. Amelia została ukazana jako nadwrażliwa nastolatka, momentami przeżywająca rozterki godne młodego Wertera, by za chwilę popaść w fazę przeciętności – czyli myślenia o randkach, chłopakach i ciuchach. Kreowana jest nieco na podobieństwo Lolity (a właściwie bardziej mangowej jej odmiany – gothic lolita), gdyż budząca się w niej kobiecość sprawia, iż wypróbowuje swe seksualne umiejętności na każdym dostępnym samcu. Bernard zafundowała jej sporą dawkę dramatycznych przeżyć – między innymi próbę gwałtu i śmiertelny atak serca zafascynowanego nią starszego mężczyzny. Zabieg ów miast przydać protagonistce autentyzmu sprawia, iż jej problemy stają się przerysowane do granic możliwości. Skutkiem tego podczas lektury było mi bardzo trudno sprecyzować swój stosunek do najmłodszej przedstawicielki klanu – oscylował on bowiem od sympatii po awersję.

Równie skrajne emocje odczuwałam w związku z Martyną, której postać ukształtowana została na zasadzie przeciwieństw. Z jednej strony jest zimną, by nie rzec wręcz sterylną (bardzo adekwatne do wykonywanego przez nią zawodu – jest patologiem) i pozornie nie odczuwającą żadnych emocji kobietą, starającą się prowadzić jak najbardziej uładzone życie. Kiedy jednak rozpoczyna polowanie na demony z "grzecznej" lekarki w biurowym uniformie przeistacza się w odzianą w czarną skórę i biegającą po zaułkach i dachach Krakowa ucieleśnioną furię. Zawieszona gdzieś pomiędzy tymi wcieleniami tkwi właściwa Martyna – buntowniczka, która pragnęła odmienić przypisany jej los, odrzucić prawa i powinności wynikające z racji urodzenia, uskuteczniająca eskapizm stosowany, który podniosła do rangi sztuki. Zamknięta w sobie, pod kolejnymi maskami ukrywająca swe prawdziwe uczucia, w wiecznym konflikcie z córką i matką.

Ostatnia przedstawicielka rodu – Adela –  jest moim zdaniem najbardziej intrygującą bohaterką z tej trójki. To osoba, do której słowo babcia kompletnie nie pasuje. Jest wybuchową mieszanką damy i hipiski, wyniesiona przez nią z domu kindersztuba ściera się z zachowaniami, jakim przyświecają ideały dzieci – kwiatów. Zostały one jednak przez Bernard dopasowane do charakteru jej protagonistki, zatem nie pogrąża się ona w oparach narkotyków, głosząc hasła o powszechnej miłości i wolności, lecz przede wszystkim pracuje nad samodoskonaleniem. W książce pełni rolę strażniczki tajemnic, a także guru udzielającego Amelii kolejnych lekcji, stopniowo wprowadzających nastolatkę w mroczne sekrety jej dziedzictwa.

Pierścień i sito jest powieścią, w której kwestią nadrzędną jest gloryfikacja women power. Kobiety dominują w każdej dziedzinie, są inteligentniejsze od mężczyzn, lepiej pojmują zasady działania sił nadprzyrodzonych i mocniej są z nimi skorelowane. Emocjonalnie również przewyższają płeć brzydką – są bardziej empatyczne i niczym sejsmograf reagują na każdą zmianę nastroju – zarówno własnego, jak i cudzego. Na ich tle panowie nakreśleni zostali znacznie mniej wyraziście – ot, garść schematycznych portrecików (jak chociażby Andrzej, przyjaciel Amelii, gej w wersji niemalże karykaturalnej, do tego nieakceptowany przez rodzinę), które mało wnoszą do fabuły. Pełnią głównie role ozdobników lub inicjatorów wydarzeń, które dotyczą niewiast. Wyjątkami od tej reguły są męskie istoty ponadnaturalne – ich wizerunki są lepiej dopracowane, lecz nawet im autorka poświęca mniej miejsca, niźli swym protagonistkom.

W lekko żartobliwej notce o pisarzu, umieszczonej na tylnej stronie okładki, Bernard określona została jako osoba, która "lubi, szanuje i karmi się szeroko rozumianą popkulturą". I to czuje się bardzo mocno podczas lektury. Odwołania, analogie, czy wręcz kalki wyobrażeniowe zaczerpnięte głównie z filmów i seriali stosowane są przez autorkę nagminnie, a najbardziej wyraziście widoczne jest to w samej kreacji jej bohaterów. Amelka to skrzyżowanie Belli ze Zmierzchu i Buffy; Martyna w wersji combat stanowi kliszę Seleny z Underworld doprawionej szczyptą Trinity, zaś Adela to duchowa spadkobierczyni Galadrieli skrzyżowanej z Yodą. Również mężczyźni ukazani na kartach powieści mają swe popkulturowe odpowiedniki. W Diegu, hiszpańskim wilkołaku i kuzynie młodocianej czarownicy można doszukać się korzeni rodem z Czystej Krwi (Alcide), tudzież znów "zmierzchowej" proweniencji – vide Jacob. I oczywiście pojawia się też niesamowicie przystojny, męski nad wyraz, a do tego pokiereszowany emocjonalnie fiński wampir Rune vel Lemminkӓinen, który odgrywa znaczącą rolę w życiu pani patolog, a który budzi automatyczne skojarzenia z Ericem. Do tego, jak na bohatera inspirowanego Kalevalą przystało, ma adekwatnie egzotycznie-barbarzyński wygląd i słucha zespołu Sigur Ros. Przykłady tego typu można by mnożyć.

Natomiast w miarę oryginalnym motywem wprowadzonym przez Bernard jest magia słowiańska, choć mocno przerobiona i dopasowana do jej autorskiego konceptu. Odbiega ona zatem wyraźnie od kanonicznej wersji rytuałów dawnych Słowian, ubarwiona została natomiast elementami zaczerpniętymi z fantasy. Jej wizja jest specyficzna, stanowi rodzaj gry z czytelnikiem, w której znane informacje zostają nieco przewrotnie zmodyfikowane tworząc zupełnie nową jakość. Autorka podobnie postępuje z boskim panteonem – koalicja, która zagnieździła się w Polsce, zwana  Triumwiratem, składa się z Peruna, Welesa i Roda. Zawiedzie się jednak ten, kto próbować będzie dopasować ich wizerunki to mitycznych odpowiedników. Książkowy Perun to bóg okrutny, kierujący się własną wersją sprawiedliwości – nieco w typie bohaterów filmów Sama Peckinpaha – Weles jest żądnym władzy idiotą, Rod pojawia się marginalnie i jest raczej  boskim odpowiednikiem dandysa, niźli bóstwem będącym uosobieniem Wszechświata. Ich wzajemne relacje, tudzież rozgrywki ujęte są w stylu budzącym skojarzenia zarówno z "anielskimi" tekstami Kossakowskiej, jak i Kłamcą Ćwieka, wyczuć również można dalekie echo sagi o Dorze Wilk. Natomiast potencjał demonologii słowiańskiej został w pewnym stopniu zaprzepaszczony, gdyż ten przebogaty bestiariusz służy jedynie za rodzaj ciekawostki, mało wnoszącej (prócz jednego wyjątku) do fabuły.

Pierwsza część cyklu cierpi ponadto na syndrom horror vacui, który przejawia się nadmiernym mnożeniem wątków, z których część przedstawiona jest zaiste frapująco, zaś inne bez szkody dla powieści można by było wyrugować. Czegóż tu nie ma: wielowarstwowe spiski, rozgrywki rozmaitych paranaturalnych organizacji dotyczące rządów nad światem zarówno realnym, jak i magicznym, większe i mniejsze tajemnice, romanse, zdrady, życiowe wybory, konflikty rodzinne, historyczne wtręty, przepowiednie, wizje... Sama kwestia poznawania przez Amelię arkanów mocy prowadzona jest wielotorowo, zarówno w ramach wielce ciekawych wykładów Adeli, jak i intensywnego szkolenia fizycznego, nad którym czuwa Diego. Sama zaś manifestacja niektórych umiejętności dziewczyny sposobem ujęcia momentami przypomina X-menowskie mutacje – telekinezę, czy też czytanie w myślach na zasadzie „skanowania” mózgu innych osób. Toczące się wydarzenia obserwujemy naprzemiennie oczyma młodej spadkobierczyni wiedzy tajemnej i jej matki, czasami narracja zostaje też przekazana innym postaciom, czy to w ramach retrospektyw, czy mocno enigmatycznych fragmentów tekstu, ujętych w formie trzecioosobowej. Każda zmiana owocuje innym stylem opowieści, charakterystycznym dla danego bohatera, co stanowi sympatyczne urozmaicenie. Słabszym elementem książki są opisy miejsc w jakich rozgrywają się wydarzenia. Kraków, który zapewne z założenia miał być miastem magicznym, w ujęciu autorki stał się całkowicie anonimowy – akcja mogłaby się rozgrywać w każdej innej lokalizacji. Wolfenstein, z całym jego barwnie opisanym neorenesansowym sztafażem, połączonym z wizją siedliska przedstawionego w Rodzinie Adamsów, również wydaje się być zawieszony w pustce. Momentami można też zaobserwować w powieści spore logiczne dziury, które  zaburzają  fabułę - zżymałam się przy każdym takim "zgrzycie".

Pierścień i sito był dla mnie lekturą nieco irytującą – głównie z przyczyn jej nierównego poziomu. Fragmenty bardzo dobrze napisane sąsiadują z czystą grafomanią, znakomite opisy architektury, tudzież przedstawione w formie wykładów kolejne elementy świata przeciwstawione są żenującym scenom erotycznym. Również odkrywanie intrygi i kolejnych sekretów Hohenstaufów jest nieco zagmatwane, co na dłuższą metę zaczyna być męczące. Cały czas zastanawiałam się czy to świadomie zastosowany pastisz czyt też po prostu coś nie wyszło. Bernard nie raz i nie drugi udowadnia, iż posiada niezły warsztat literacki, jak również erudycję, nie sposób jej też odmówić znajomości historii, rozmaitych mitologii oraz poezji, filozofii, sztuki i popkultury. Wiedzę tę bardzo zręcznie wplata w fabułę (jak chociażby klucz do tytułu powieści inspirowany greckim mitem o pierścieniu Gygesa i słowami Sokratesa). Co prawda czasem są to informacje niekonsekwentne, lecz wykryje to jedynie osoba bardzo głęboko siedząca w konkretnej tematyce (mnie rzucił się w oczy nomenklaturowy problem: pisarka opisując japońskie miecze używa form – katana i wakizashi, lecz o tsubie pisze już w wersji przetłumaczonej na polski – jelec). Lecz summa summarum po odrzuceniu sporej ilości dziegciu miodu zostaje na tyle, by usatysfakcjonować czytelnika i ciekawa jestem w jaki sposób, po krańcowo dramatycznym i serwującym odbiorcy niezłą traumę finale pierwszego tomu, Bernard wybrnie z owej małej Apokalipsy.