Peanatema - Neal Stephenson

Autor: Dawid 'Fenris' Wiktorski

Peanatema - Neal Stephenson
Neal Stephenson nadal pozostaje twórcą niemal nieznanym wśród czytelników obracających się w innych kręgach literackich niż fantastyka lub jej podobne. Autor ten ma na swoim koncie sporo ciekawych projektów (Diamentowy wiek, Zamieć czy aktualnie współtworzona Mongoliada). Że jego twórczość nie nadaje się dla każdego, przekonywać nie trzeba: to pisarz wymagający, lubiący utrudniać życie zarówno sobie, jak i odbiorcom. Najlepiej obrazuje to Peanatema, obok Cryptonomiconu najdłuższe z jego dzieł.

Główny bohater opowieści to Fraa Erasmas, młody deklarant pochodzący z koncentu Edhara, istnego raju dla naukowców wszelkiej maści i jednocześnie azylu będącego im schronieniem przed okropieństwami płynącymi ze świata zewnętrznego, zwanego Saeculum. Połowicznie jest to miejsce „oderwane” od czasoprzestrzeni – za jego murami na przestrzeni tysiącleci upadały miasta i rządy, nastawały mroczne, nieprzyjazne czasy (trzykrotnie) niewiedzy, zabobonów oraz agresji zrodzonej ze strachu przed nieznanym. Deklaranci nadal jednak trwają w swojej pustelni, tylko raz na dziesięć lat mając możliwość nawiązania kontaktu ze światem zewnętrznym i prześledzenia zmian, jakie zaszły w nim od ostatniej takiej wizyty. 

Matemy – w jednym z nich rozgrywa się spora część opowieści – to nie jednostki religijnego kultu, jak mogłoby wydawać się na pierwszy rzut oka. To raczej miejsca składania pewnego rodzaju hołdu nauce i jej owocom; ogromne muzea mające za zadanie zapewnić przetrwanie wynalazkom oraz ideom zanikającym ze względu na gwałtowne zmiany na świecie. 

Akcja opowieści rozgrywa się na planecie zwanej Abre. Glob ten jest w wielu aspektach podobny do Ziemi, między innymi w dziedzinie używanej technologii. Jedyne, co z pewnością różni ludzkość od mieszkańców tego fikcyjnego świata, to diametralne rozbieżności w funkcjonowaniu społeczności. Zostały one uformowane przez specyficzny pomysł Stephensona zastosowany w Peanatemie.

Do wspomnianych wcześniej matemów pasuje określenie „czasowej pułapki” – czas w pewien sposób w nich zamiera. Co jednak ciekawe, te miejsca także są uwięzione w chronicznym więzieniu, którym jest Abre. Wszystko za sprawą filozoficznego obiegu zamkniętego. Blisko tysiąc stron lektury Peanatemy to dla twórcy okazja do stworzenia poligonu doświadczalnego dla swoistej rozgrywki, czyli niemalże nieograniczonej zabawy wszelkimi ideami. Myśl przyświecająca zakonowi Lorytów to fakt, że nic na Abre nie jest nowe – wszystko już było, a w najgorszym razie zostało po prostu zapomniane. W efekcie filozofia przypomina w pewnym stopniu samochód: silnik stanowi jego nieodzowny element, lecz cała reszta należy do inwencji wynalazców. Tak jest i w recenzowanej powieści: filozoficzny rdzeń pozostaje niezmienny, natomiast przyoblekany kształt jest generowany w nieprzewidywalny, znany jedynie twórcy, sposób. Ten przygotował zresztą setki, jeśli nie tysiące, problemów filozoficznych – klucz do sukcesu to odnalezienie wzoru tej układanki. Można wręcz rzec, że Peanatema to połączenie powieści z wymagającą grą logiczną.

Rozbudowana filozofia jest pokłosiem wizji świata, którą stworzył Stephenson. Można, a wręcz trzeba, zaznaczyć od razu: Abre ma swoje lata i wiele w tym czasie widziało (na początku książki zostało zresztą umieszczone poręczne kalendarium najważniejszych wydarzeń – obejmuje ono nieco ponad siedem tysięcy lat), a, kolokwialnie ujmując zagadnienie, „obcy są obcy”. Jak to z obcą cywilizacją bywa, kształtowała się ona w zupełnie innym środowisku niż nasza. Nurty filozoficzne także poruszały odmienne zagadnienia (aczkolwiek multum problemów na Abre odnosi się także do naszego świata, przykładowo etyczne granice nauki – zagadnienie dość istotne dla coraz gwałtowniej ingerującej w nasze życie technologii – czy też połączenie państwa z kościołem), więc pełne zrozumienie filozofii rządzącej mieszkańcami tej planety będzie wymagającym zadaniem.

Jeśli ktoś pamięta słowne zabawy, dowcipy i akrobacje Stanisława Lema w jego Bajkach robotów czy nawet Kongresie futurologicznym i jednocześnie czerpał przyjemność z analizowania takich „potworków”, to podczas lektury Peanatemy poczuje się jak w domu. Znacznie większym i bardziej skomplikowanym – wystarczy wspomnieć, że w dodatkach do powieści (kilkadziesiąt stron na końcu książki) znajduje się obszerny słownik wyjaśniający gros zagadnień. A to i tak kropla w morzu neologizmów i słownych konstrukcji, które zapewne do tej pory śnią się tłumaczowi po nocy (niemniej trzeba przyznać, że wykonał on naprawdę kawał porządnej roboty). Natomiast potężna ilość nowych wyrazów w połączeniu ze wspomnianym wcześniej ogromnym ładunkiem filozoficznym sprzężonym w lekturze sprawia, że Peanatemy nie można polecić jako prostego czytadła na kilka minut (także ze względu na słuszne rozmiary wydania) – niezbędne będzie dawkowanie lektury, wręcz odbywanie z nią prywatnych seansów.

Na temat Peanatemy można by zapewne pisać jeszcze długo, bo powieść nadaje się do rozebrania na czynniki pierwsze, a potem dalszej analizy tych cząsteczek. Jeśli treść książki to odzwierciedlenie stanu ducha twórcy, to Neal Stephenson jest szaleńcem niezwykle trudnym do rozszyfrowania i skrzętnie skrywającym motywy, które nim kierują. Niesamowite zabawy słowami, wręcz nadawanie im mocy sprawczej, idealnie współgrają z kalejdoskopową filozofią, ukrywaniem właściwych informacji w drugich dnach, a w tychże zawieranie jeszcze innych wiadomości – nie można zaprzeczyć że skomplikowana lektura dostarcza naprawdę dużo dobrej rozrywki okupionej niezłym umysłowym wysiłkiem. Jednakże już sama satysfakcja z rozwiązywania tych zagadek jest wystarczająca – a do tego dochodzi przecież interesujący Abre i niebagatelna opowieść. Co finalnie daje efekt wymagający, ale i będący źródłem dużej satysfakcji czerpanej z lektury.