» Recenzje » Peanatema - Neal Stephenson

Peanatema - Neal Stephenson

Peanatema - Neal Stephenson
Fraa Erasmas z koncentu Saunt Edhara jest przed corocznym apertem przerażony. Wie, że niedługo po nim odbędzie się jego certyfik Na tej uroczystości będzie zmuszony dokonać ostatecznego wyboru swojego zakonu. Najbardziej chciałby przyłączyć się do edharczyków, najwybitniejszych myślicieli, ale wie, że mógłby nie sprostać ich oczekiwaniom. Wszystkie te problemy bledną jednak w pamięci naszego bohatera, kiedy dzwony koncentu wybijają wezwanie na inne, dużo rzadsze uroczystości: najpierw na voco, później, co najgorsze, na peanatemę.

Dziewięćsetstronicowa powieść. Pięćdziesiąt stron dodatków. Już to mogłoby niejednego przerazić. Dodajmy do tego pojawiające się niekiedy dowody geometryczne, sporo wiedzy kosmograficznej i - co stanowi właściwą treść Peanatemy - liczne dialogi filozoficzne. Taki opis najnowszego dzieła Stephensona odstraszyłby zapewne wielu czytelników. Ci, którzy swój strach przełamią, zostaną nagrodzeni za odwagę. Ja skorzystałem z porady zawartej na samym początku wstępu - doczytałem go na końcu. Dzięki temu Peanatema była dla mnie zagadką od początku do końca. Wyłapcie wszystkie nieznane Wam słowa z pierwszego akapitu - wyobraźcie sobie, że i ja ich nie znałem; chciałem przy tym pędzić dalej, dowiedzieć się, co też autor przygotował. Jednak styl narracji każe zwolnić, powoli przebijać się przez kolejne neologizmy i rozdziały historii Arbre. Stephensonowskie uniwersum jest niesamowicie bogate: razem ze światem koncentów (klasztorów) dostajemy ich bogatą tradycję oraz, co najbardziej fascynujące, dzieje myśli ludzkiej.

Co może rozśmieszać: fabuła (jako czysty szkielet) nie jest wcale oryginalna. Gdyby się uprzeć, można by streścić ją w prościutkim planie: dziwne odkrycie, najazd obcych, ratowanie ojczystej planety. Toż Gwiazda Pandory miałaby podobną, lecz bardziej rozbudowaną rozpiskę, a to "tylko" ambitna space opera - żaden reformator gatunku. Ale już obudowanie tego szkieletu wspaniałym, wykreowanym światem i powierzenie głównych ról niezwykłym postaciom sprawia, iż czytanie Peanatemy to najprawdziwsza uczta. Stephenson zademonstrował, że jest pisarzem wszechstronnym: w kolejnych częściach tekstu korzysta z dorobku różnych gatunków literackich czy nawet tych kojarzonych z filmem. Na początku przed oczami stała mi okładka Imienia róży, która podczas kolejnych dialogów przemieniała się w grafiki Wojciecha Siudmaka zdobiące cykl o Diunie, aby podczas podróży lodowym pociągiem zmienić się w okładkę Lodu, potem w plakat promujący 2012, aż do końcówki, która przywiodła mi na myśl Gwiazdę Pandory. Bałbym się jednak twierdzić, że pisarz inspirował się czymś innym niż Elementy Euklidesa czy Dialogi Platona, bo kiedy zastanowić się nad wszystkimi klamrami kompozycyjnymi i kolejnymi etapami opowieści można dojść do wniosku, iż jest to jeden wielki współczesny dialog.

Stephenson wywołał we mnie takie wrażenie dzięki niewiarygodnemu zakresowi poruszanych problemów, wśród których dowody geometryczne wydają się błahostką - bo dostajemy je do ręki, możemy co najwyżej napawać się pięknem ukrytym we wzorach. Jednak spokojna analiza Peanatemy sprawia, że można odnaleźć w niej mrowie poruszanych problemów, które są tylko punktem wyjścia do kolejnych rozważań. Myśleliście kiedyś o etycznych granicach nauki? Zastanawialiście się nad tym, jak wyglądałoby idealne połączenie państwa i kościoła? Jeśli jesteście tym zainteresowani, to znajdziecie tutaj tysiące problemów, których rozważanie sprawia sporo radości.

Najbardziej charakterystyczną cechą języka Stephensona jest niesamowite nasycenie go neologizmami. Mam wrażenie, że ocena tego zabiegu będzie indywidualną sprawą każdego czytelnika. Szczególnie trudny jest początek, w którym, o dziwo, nie drażni mniejsza zrozumiałość tekstu, lecz brak logicznego wytłumaczenia dla tworzenia nowych słów. Czemu "fraa" zamiast "brata"? Czemu "voco", nie "odwołanie"? Staje się to zrozumiałe dopiero dla tych, którzy przeczytają przynajmniej połowę tekstu. Warto wspomnieć również o wypraniu części opisów z wartości literackich, przekształcenie ich w czystą geometrię. Tym, którzy mają awersję do tego działu matematyki, może to całkowicie odebrać przyjemność z lektury. Każdy umysł ścisły poczuje się tu jednak wspaniale.

Peanatema to powieść monumentalna. Mówiło się, że najnowsze dzieło Stephensona może być dla fantastyki naukowej prawdziwym odświeżeniem. Jeśli tak ma wyglądać współczesne science-fiction to jestem za, nawet jeśli każda książka miałaby wyrywać dwadzieścia godzin z życiorysu.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
10.0
Ocena recenzenta
9.18
Ocena użytkowników
Średnia z 17 głosów
-
Twoja ocena
Tytuł: Peanatema (Anathem)
Autor: Neal Stephenson
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Autor okładki: Irek konior
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 21 października 2009
Liczba stron: 960
Oprawa: twarda
ISBN-13: 978-83-7480-126-3
Cena: 69,00 zł



Czytaj również

Cryptonomicon
Tysiąc stron dygresji
- recenzja
Śnieżyca
Biały szum zamiast fabuły
- recenzja
Wzlot i upadek D.O.D.O.
Nieśmieszna satyra i pozbawiona fantazji fantastyka
- recenzja
7EW
7EW
Komu Księżycem, komu?
- recenzja
7EW
7EW
- fragment

Komentarze


27532

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
"Warto wspomnieć również o wypraniu części opisów z wartości literackich, przekształcenie ich w czystą geometrię"

Nie rozumiem. Czy możesz wyjaśnić?

Fajna recenzja.
04-12-2009 18:32
Maciej Szraj
   
Ocena:
0
"Dziewięćsetstronicowa powieść. Pięćdziesiąt stron dodatków. Już to mogłoby niejednego przerazić. Dodajmy do tego pojawiające się niekiedy dowody geometryczne, sporo wiedzy kosmograficznej i - co stanowi właściwą treść Peanatemy - liczne dialogi filozoficzne. Taki opis najnowszego dzieła Stephensona odstraszyłby zapewne wielu czytelników. "

Nie zgadzam się! To wręcz zachęca i uświadamia jak bliska jest podróż do empiku ;p (portfel łka)
04-12-2009 20:42
~Zicocu

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
@Aureus

Można odnieść wrażenie, że część tekstu to coś w stylu specyfikacji technicznej - nie będę spoilować, ale pod koniec pojawia się COŚ, które opisywane jest jako obiekt powstały przez nakładanie się kolejnych brył. To przykład dość jaskrawy (bo praktycznie przypomina zadanie ze stereometrii - "narysuj sobie [w wyobraźni] sześcian wpisany w kulę wpisaną w ostrosłup..."), ale zdarza się Stephensonowi w taką geometryczną manierę popadać częściej.
04-12-2009 21:54
~carrie

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Strasznie chaotyczna recenzja - autor wyciągnął masę zagadnień (fabuła, objętość, język, zagadnienia filozoficzne...) i wszystkie, brzydko mówiąc, zostawił rozgrzebane i niedokończone. Rozumiem, że nie należy psuć czytelnikowi rozrywki spoilerami, ale powyższa recenzja przypomina szkic czy notatki.
Co do zastosowania słów typu "voco" czy innych, posiadających względnie dobre odpowiedniki nie będące neologizmami - tego nie rozumiem już zupełnie. Albo po prostu dość łatwo i bezboleśnie przyjęłam, że są elementem kultury świata wykreowanego przez pana S. ... mało tego, wciąż zdarza mi się powiedzieć "teoryczny" czy "praksyczny". ;)
Wprawdzie mam wrażenie, że czytałam nie do końca tę samą książkę, co recenzent, a przynajmniej - tak mi się wydaje po przeczytaniu powyższego, mocno nieskładnego opisu. Niemniej ciekawie jest zestawić swoją opinię z poglądem dość odmiennym.

Pozdrawiam!

- c., niezalogowana
06-12-2009 00:58
~iHS

Użytkownik niezarejestrowany
    Inspiracje
Ocena:
0
"Lodu" zapewne nie znał, "Imię róży" to jest bardzo dobry strzał, ale co jest najśmieszniejsze, że stawiam duże pieniądze na to, ze sam pomysł na książkę autor wywiódł prosto z "Gry szklanych paciorków" Hessego (tak, tego od "Wilka Stepowego"). Książka dla bardzo specyficznego kręgu odbiorców, mnie osobiście bardzo podeszła.
02-02-2011 14:31

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.