Pani Noc

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Pani Noc

1

Mogiła w królestwie nad mórz pianą

 

– To nie ma przyszłości – powiedziała Emma. – Ten związek, znaczy. Nie ma przyszłości.

Ze słuchawki telefonu dobiegły jakieś markotne dźwięki. Emma ledwie je rozumiała – na dachu Grobowca prawie nie miała zasięgu. Przeszła kawałek po kalenicy i zerknęła w dół, na patio baru. Obwieszone lampkami jakarandy ocieniały krzesła i stoliki o smukłych, ultranowoczesnych kształtach, wśród których i przy których tłoczyli się równie smukli i ultranowocześni młodzi mężczyźni i kobiety; kieliszki wina w ich dłoniach mieniły się jak przezroczyste bańki czerwieni, bieli i różu. Ktoś wynajął bar na prywatną imprezę. Pomiędzy dwoma drzewami rozciągał się obsypany cekinami urodzinowy transparent. Wśród gości uwijali się kelnerzy z cynowymi tacami, na których piętrzyły się przekąski.

Cała ta przeurocza scena miała w sobie coś takiego, że Emma miała ochotę skopać gościom dachówki na głowy albo zeskoczyć z dachu, zrobić salto w powietrzu i wylądować w samym środku tego zgromadzenia. Kłopot w tym, że za takie zachowanie Clave by ją uwięziło i bardzo, bardzo długo trzymało pod kluczem. Przyziemni nigdy nie powinni oglądać Nocnych Łowców – i nawet gdyby Emma naprawdę zeskoczyła na patio, nikt by jej nie zauważył: jej skórę pokrywały nałożone przez Cristinę runy zaklęcia, które czyniły ją niewidzialną dla wszystkich istot pozbawionych Widzenia.

Z westchnieniem przyłożyła znów telefon do ucha.

– No dobrze: nasz związek – powiedziała. – Nasz związek nie ma przyszłości.

– Emma! – syknęła Cristina za jej plecami.

Emma obróciła się w miejscu, balansując na kalenicy. Cristina siedziała za nią na pochyłej połaci dachu i kawałkiem jasnoniebieskiego materiału polerowała nóż; materiał miał ten sam odcień co gumki, którymi podpięła ciemne włosy, żeby nie opadały jej na twarz. Cristina zawsze była schludna i dobrze zorganizowana; w czarnym stroju bojowym udawało jej się wyglądać równie elegancko i profesjonalnie jak przeciętnemu człowiekowi w dobrze skrojonym garniturze. Zawieszony na łańcuszku złoty talizman lśnił u nasady jej szyi, a na palcu błyszczał rodowy pierścień opleciony deseniem z róż na cześć nazwiska Rosales. Odłożyła zawinięty w szmatkę nóż na bok.

– Pamiętaj, Emmo: mów o sobie. O swoich uczuciach.

W słuchawce nadal rozbrzmiewało ględzenie Camerona: teraz marudził coś o tym, że trzeba się spotkać i porozmawiać, co – jak z góry przewidywała Emma – i tak nie miałoby żadnego sensu. Skoncentrowała się na rozgrywającej się w dole scenie: czy to jakiś cień przemknął w tłumie, czy tylko wzrok płatał jej figle? Pobożne życzenia. Informacje od Johnny’ego Rooka były zwykle wiarygodne, a o dzisiejszym wieczorze wyrażał się z dużą pewnością. Nie cierpiała takich sytuacji, kiedy wkładała strój bojowy, uzbrojona po zęby niecierpliwie wyczekiwała rozwoju wydarzeń... a potem okazywało się, że nie będzie żadnej walki, i jej nagromadzona energia nie znajdowała ujścia.

– Tu chodzi o mnie, nie o ciebie – powiedziała do telefonu. Cristina pokazała jej kciuk uniesiony w geście aprobaty. – To ja mam dość ciebie. – Uśmiechnęła się promiennie, gdy Cristina złapała się za głowę. – Może znów będziemy po prostu przyjaciółmi? Co ty na to?

W słuchawce pstryknęło. Cameron się rozłączył. Emma schowała telefon za pas i znowu powiodła wzrokiem po gościach. Nic. Zirytowana zsunęła się po pochyłości i przysiadła obok Cristiny.

– Nie wyszło to najlepiej – przyznała.

– Tak myślisz? – Cristina opuściła ręce. – A co się właściwie stało?

– Sama nie wiem.

Emma z westchnieniem sięgnęła po swoją stelę, wykonany z adamasu delikatny przyrząd służący Nocnym Łowcom do nanoszenia runów na skórę. Rzeźbiony uchwyt steli był zrobiony z kości demona. Dostała ją w prezencie od Jace’a Herondale’a, w którym kiedyś się podkochiwała. Większość Nocnych Łowców zużywała stele w tempie, w jakim przeciętny człowiek zużywa ołówki, ale tę Emma traktowała wyjątkowo i dbała o nią nie gorzej niż o miecz.

– Zawsze jest tak samo – ciągnęła. – Wszystko było w porządku, aż pewnego dnia się obudziłam i na sam dźwięk jego głosu zrobiło mi się niedobrze. – Dręczona poczuciem winy zerknęła na Cristinę. – Ja naprawdę próbowałam. Odczekałam kilka tygodni. Miałam nadzieję, że coś się zmieni na lepsze. Ale się nie zmieniło.

– Wiem, cuata. – Cristina poklepała ją po ręce. – Po prostu czasem brakuje ci...

– Taktu? – podpowiedziała Emma.

Cristina mówiła po angielsku niemal bez śladu obcego akcentu i Emma często zapominała, że nie jest to dla niej język ojczysty. Z drugiej strony, poza ojczystym hiszpańskim Cristina znała jeszcze siedem innych języków. Emma mówiła po angielsku, trochę po hiszpańsku, grecku i łacinie, umiała czytać w trzech językach demonów, a w dalszych pięciu przeklinać.

– Zamierzałam powiedzieć: umiejętności podtrzymywania kontaktów – odparła Cristina z błyskiem w oku. – Jestem tu dopiero dwa miesiące. Przez ten czas trzy razy zapomniałaś o randce z Cameronem, przegapiłaś jego urodziny, a teraz go rzuciłaś, bo nudzi ci się na patrolu.

– On by najchętniej przez cały czas grał na komputerze – poskarżyła się Emma. – A ja nie cierpię gier komputerowych.

– Nikt nie jest idealny.

– Ale niektórzy ludzie są idealni dla siebie nawzajem. Nie uważasz, że tak właśnie powinno być?

Przez twarz Cristiny przemknął dziwny wyraz, tak ulotny, że Emma nie była pewna, czy nie był tylko przywidzeniem. W takich chwilach uświadamiała sobie, że choć są sobie z Cristiną bardzo bliskie, to tak naprawdę wcale jej nie zna. Nie znała jej tak dobrze jak Julesa; tak jak kogoś, z kim od dzieciństwa dzieli się każdą chwilę. Nie wiedziała, co takiego przydarzyło się Cristinie w Meksyku, że uciekła od rodziny i przyjaciół, żeby szukać schronienia w Los Angeles. Cristina nigdy jej o tym nie opowiadała.

– Przynajmniej miałaś dość oleju w głowie, żeby mnie zabrać ze sobą – zauważyła Cristina. – Dzięki temu w tych trudnych chwilach mogę ci służyć wsparciem moralnym.

Emma szturchnęła ją stelą.

– Przecież ja wcale nie planowałam rozstania z Cameronem. Siedziałyśmy tutaj, on zadzwonił, wyświetlił mi się na ekranie... To znaczy wyświetliła mi się lama, bo nie miałam jego fotki, więc zamiast tego wstawiłam zdjęcie lamy... I ta lama tak mnie wkurzyła, że nie mogłam się powstrzymać.

– Zły moment, żeby być lamą.

– A na to są jakieś dobre momenty?

Emma odwróciła stelę w dłoni i zaczęła malować na ręce run Pewnego Kroku. Szczyciła się nieprzeciętnym zmysłem równowagi nawet bez pomocy runów, ale tutaj, na dachu... Przezorny zawsze ubezpieczony.

Pomyślała o Julianie, który był teraz daleko stąd, w Anglii, i na tę myśl zakłuło ją w sercu. Ucieszyłby się, widząc, że jest taka ostrożna. Skomentowałby to w jakiś zabawny, czuły, autoironiczny sposób. Ogromnie jej go brakowało, ale domyślała się, że tak to właśnie jest między dwojgiem parabatai połączonych więzami nie tylko magii, lecz także przyjaźni.

Tęskniła zresztą za wszystkimi Blackthornami. Wychowywała się razem z Julianem i jego rodzeństwem, a gdy skończyła dwanaście lat – kiedy jej rodzice zginęli, a Julian, którego matka umarła już wcześniej, właśnie stracił ojca – zamieszkała z nimi. Nagle ona, jedynaczka, została wrzucona w sam środek licznej, głośnej, hałaśliwej, kochającej się rodziny. Nie zawsze było łatwo, ale i tak uwielbiała ich wszystkich bez wyjątku, od nieśmiałej Drusilli, po rozkochanego w kryminałach Tiberiusa.

Na początku lata pojechali w odwiedziny do starej ciotki, która mieszkała w Sussex (rodzina Blackthornów pochodziła z Anglii). Julian tłumaczył jej, że Marjorie ma blisko sto lat i w każdej chwili może umrzeć – dlatego po prostu musieli ją odwiedzić. To był ich moralny obowiązek.

I wyjechali na dwa miesiące, wszyscy poza wujem, szefem Instytutu. To był dla Emmy potężny wstrząs. W zgiełkliwym dotychczas Instytucie nagle zrobiło się cicho. Ale najgorsze było to, że nieobecność Juliana odczuwała jako stale towarzyszący jej niepokój i lekki ból w piersi.

Randkowanie z Cameronem bynajmniej nie pomagało, natomiast pomogło – i to ogromnie – przybycie Cristiny.

Po ukończeniu osiemnastu lat Nocni Łowcy często odwiedzali zagraniczne Instytuty, żeby poznawać panujące w nich odmienne obyczaje. Cristina przyjechała do Los Angeles z Mexico City. Sam ten fakt nie był jeszcze niczym nadzwyczajnym, lecz Cristinę od początku otaczała nieuchwytna aura uciekinierki.

Dlatego kiedy wpadły na siebie z Emmą, która w tym okresie rozpaczliwie próbowała uciec przed samotnością, zaprzyjaźniły się tak błyskawicznie, że sama Emma była zaskoczona.

– Przynajmniej Diana się ucieszy, że rzuciłaś Camerona – zauważyła Cristina. – Wydaje mi się, że za nim nie przepadała.

Diana Wrayburn była nauczycielką Blackthornów, osobą ogromnie bystrą, ogromnie surową... i ogromnie zmęczoną tym, że Emma przysypia na lekcjach po pracowitej nocy.

– Dianie przeszkadzają wszelkie związki; uważa, że niepotrzebnie odciągają od nauki. Po co iść na randkę, jeśli można się w tym czasie uczyć nowego demonicznego języka? Sama ­przyznaj: kto by nie chciał wiedzieć, jak jest „Wpadaj jak najczęściej” w czyśćcowym?

Cristina parsknęła śmiechem.

– Mówisz jak Jaime. On też nie cierpiał nauki.

Emma zastrzygła uchem. Cristina rzadko wspominała o przyjaciołach i rodzinie pozostawionych w Mexico City. Wiedziała, że wuj Cristiny kierował Instytutem w Mexico City do czasu, gdy zginął w Mrocznej Wojnie – wtedy zarządzanie placówką przejęła jej matka. Wiedziała również, że ojciec Cristiny zmarł, kiedy była dzieckiem, ale niewiele poza tym.

– Ale nie jak Diego – mówiła dalej Cristina. – Bo on z kolei uwielbiał się uczyć. Sam z siebie robił dodatkowe zadania, tak go to bawiło.

– Diego? Chodzący ideał, którym zachwyca się twoja mama?

Emma zaczęła przesuwać stelą po skórze, kreśląc na ręce run Dalekowidzenia. Rękawy stroju bojowego sięgały jej tylko do łokci; poniżej całe przedramiona miała pokryte białymi bliznami po zużytych runach.

Cristina wyjęła jej stelę z dłoni.

– Daj, ja to zrobię. – Przejęła rysowanie od Emmy. Miała rewelacyjną rękę do runów, kreśliła je ostrożnie i precyzyjnie. – Nie chcę rozmawiać o Idealnym Diego. Wystarczy, że moja matka stale o nim mówi. Mogę cię zapytać o coś innego?

Emma skinęła głową. Znajomy nacisk steli na skórę był niemal przyjemny.

– Wiem, że chciałaś tu przyjść, bo Johnny Rook powiedział ci o zwłokach, które znajduje się całe pokryte pismem. I podobno dzisiaj w nocy ktoś ma podrzucić następne ciało właśnie tutaj.

– Zgadza się.

– A ty masz nadzieję, że będzie to takie samo pismo, jak na ciałach twoich rodziców.

Emma spięła się odruchowo. Nic nie mogła na to poradzić – każda wzmianka o zabójstwie rodziców bolała, jakby to się stało wczoraj. Nawet kiedy ktoś pytał o to tak delikatnie jak Cristina.

– Tak.

– Clave twierdzi, że to Sebastian Morgenstern ich zamordował. Tak mi powiedziała Diana. Że taka panuje opinia. Ale ty w to nie wierzysz.

Clave. Emma patrzyła na zalegającą nad Los Angeles noc, na eksplozję elektryczności kreślącą sylwetkę miasta, na ciągnące się wzdłuż Sunset Boulevard tablice reklamowe. To słowo brzmiało tak niewinnie, kiedy je pierwszy raz usłyszała. Clave. Rząd Nefilim złożony ze wszystkich aktywnych Nocnych Łowców powyżej osiemnastego roku życia.

Teoretycznie każdy Łowca miał prawo głosu i wszystkie głosy miały taką samą wagę. W praktyce jednak niektórzy Łowcy byli bardziej wpływowi od innych, a samo Clave, podobnie jak dowolna partia polityczna, nie było wolne od korupcji i uprzedzeń. Nefilim obowiązywał ściśle przestrzegany kodeks honorowy; złamanie jego reguł groziło poważnymi konsekwencjami.

Motto Clave brzmiało: twarde prawo, ale prawo. Każdy Nocny Łowca wiedział, co to znaczy. Ogłoszonych przez Clave reguł należało przestrzegać bez względu na to, jak bardzo miałoby to być przykre i bolesne. Prawo przeważało nad wszystkim – osobistymi potrzebami, żałobą, niesprawiedliwością, zdradą. Było Prawem. Kiedy Clave poinformowało Emmę, że zabójstwo jej rodziców było jednym ze skutków Mrocznej Wojny, spodziewano się, że po prostu się z tym pogodzi.

Tak się nie stało.

– Nie – przyznała. – Raczej nie.

Cristina znieruchomiała ze stelą w dłoni, nie dokończywszy runu. Adamas zalśnił w blasku księżyca.

– A możesz mi powiedzieć, dlaczego?

– Sebastian Morgenstern tworzył armię – odparła wpatrzona w morze świateł Emma. – Czynił z Nocnych Łowców posłuszne sobie potwory, ale nie znaczył ich ciał napisami w językach demonów i nie wrzucał ich potem do oceanu. Kiedy Nefilim próbowali przenieść ciała moich rodziców, te się rozpłynęły. Coś takiego nie zdarzało się z ofiarami Sebastiana. – Powiodła palcami wzdłuż jednej z dachówek. – Poza tym... Mam przeczucie, i to wcale nie jakieś ulotne czy przypadkowe przeczucie, które zawsze mnie dręczyło i które z każdym dniem staje się coraz silniejsze. Uważam, że śmierć moich rodziców była inna i że zapisanie jej na konto Sebastiana oznacza... – Westchnęła ciężko. – Przepraszam, gadam bez ładu i składu. Posłuchaj, to pewnie nic wielkiego. Nie powinnaś się tym przejmować.

– Tobą się przejmuję – odparła Cristina.

Przytknęła stelę do skóry Emmy i bez słowa dokończyła rysunek. Tym właśnie ujęła Emmę od samego początku: nigdy nie naciskała. Nie próbowała wywierać presji.

Cristina usiadła swobodnie, a Emma z aprobatą obejrzała czysty, wyrazisty rysunek runu Dalekowidzenia.

– Tylko Julian rysuje runy lepiej od ciebie – przyznała. – No, ale on jest artystą...

– Julian, Julian, Julian... – przedrzeźniała ją Cristina. – Julian jest malarzem, Julian jest geniuszem, Julian by wiedział, jak to naprawić, Julian umiałby to zrobić... Wiesz co? Przez te siedem tygodni nasłuchałam się tyle cudowności na temat Juliana, że zaczynam się obawiać, że kiedy w końcu poznam go osobiście, z miejsca się w nim zabujam.

Emma starannie wytarła zapiaszczone dłonie o spodnie. Była spięta i nerwowa, nakręcona i gotowa do walki, na którą jakoś się nie zanosiło. Nic dziwnego, że prawie wyłaziła ze skóry.

– Raczej nie jest w twoim typie – odparła. – Ale jest moim parabatai, więc pewnie nie jestem obiektywna.

Cristina oddała jej stelę.

– Zawsze chciałam mieć swojego parabatai – przyznała tęsknym głosem. – Kogoś, kto stale będzie mnie chronił. Przyjaciela na zawsze, na całe życie.

Przyjaciela na zawsze. Na całe życie.

Po śmierci rodziców Emma bardzo chciała zamieszkać z Blackthornami – po części dlatego że straciła wszystko, co dotychczas znała, i nie mogła znieść myśli o tym, że miałaby zaczynać od początku, a po części dlatego że chciała zostać w Los Angeles, gdzie mogłaby badać tajemnicę zabójstwa rodziców.

Sytuacja mogłaby być niezręczna i jako jedyna przedstawicielka Carstairsów w domu Blackthornów Emma mogłaby się czuć obco, ale dzięki Julesowi nic takiego nie nastąpiło. Związek dwojga parabatai był czymś więcej niż przyjaźnią, więcej nawet niż więzią rodzinną; była to więź niezwykle silna, którą każdy Nocny Łowca darzył najwyższym szacunkiem i traktował nie mniej poważnie niż związek pomiędzy mężem i żoną.

Nikt nie mógł rozdzielić parabatai. Nikt nie śmiał tego próbować. Razem byli silniejsi. Wspólnie walczyli w taki sposób, jakby czytali sobie nawzajem w myślach. Jeden run nakreślony przez parabatai miał moc dziesięciu innych narysowanych przez przypadkową osobę. Często się zdarzało, że prochy parabatai chowano w jednym grobie, żeby nawet po śmierci byli razem.

Nie każdy miał swojego parabatai; prawdę mówiąc, tego typu związki należały do rzadkości. Przyrzeczenie obowiązywało przez całe życie, do grobowej deski: na krok nie odstępować swojego parabatai, chronić go za wszelką cenę, iść wszędzie tam, gdzie on, traktować jego rodzinę jak własną. Prastare słowa przysięgi zaczerpnięto z Biblii: „Gdzie ty pójdziesz, tam ja pójdę; twój naród będzie moim narodem; gdzie ty umrzesz, tam ja umrę i tam będę pogrzebana”*.

Gdyby chcieć tę ideę oddać w zwykłej angielszczyźnie, pomyś­lała Emma, najlepsze byłoby chyba określenie „bratnia dusza”. Platoniczna bratnia dusza. Romantyczne związki pomiędzy parabatai były surowo zabronione przez Prawo. Emma kompletnie tego nie rozumiała, jej zdaniem ten zakaz nie miał najmniejszego sensu. Chociaż z drugiej strony takich bezsensownych zapisów było w Prawie więcej – jak choćby ten, na mocy którego Clave wyparło się Helen i Marka, przyrodniego rodzeństwa Juliana, i skazało ich na banicję tylko dlatego, że ich matką była faerie. Takie były skutki Zimnego Pokoju.

Wstała i wsunęła stelę za pas.

– Blackthornowie wracają pojutrze. Wtedy poznasz Julesa. – Znów wspięła się na kalenicę; słysząc za sobą odgłos kroków, zorientowała się, że tym razem Cristina idzie za nią. – Widzisz coś?

– Może nic z tego nie będzie. – Cristina wzruszyła ramionami. – Może to zwyczajna impreza jakich wiele.

– Johnny Rook był bardzo pewny swego – mruknęła Emma.

– Czy Diana nie zabroniła ci się z nim widywać?

– Mogła zakazać mi się z nim widywać – przyznała Emma. – Mogła go nawet nazwać „przestępcą”, co wydaje mi się, muszę przyznać, przesadnie surowym określeniem. Ale nic nie mówiła o tym, żebym nie szła na Nocny Targ.

– Bo i bez tego wszyscy wiedzą, że Nocni Łowcy nie powinni bywać na Nocnym Targu.

– Ale jeśli niechcący napatoczyłam się na Rooka – ciągnęła Emma, udając, że nie słyszała przyjaciółki – na przykład na Nocnym Targu, zagadaliśmy się i on przypadkiem coś chlapnął, a ja równie przypadkowo rozstałam się z jakimiś pieniędzmi, to przecież nikt nie nazwie tego „płaceniem za informacje”, prawda? Ot, spotkało się dwoje przyjaciół: jedno nie uważa, co mówi, drugie nie uważa, na co wydaje pieniądze...

– Nie taki jest duch Prawa, Emmo. Zapomniałaś? „Twarde prawo, ale prawo”.

– A ja myślałam, że „Wkurzające prawo, ale elastyczne”.

– Mylą ci się dewizy. Diana cię zamorduje.

– Jeśli rozwikłamy tajemnicę tych morderstw, to nie. Cel uświęci środki. A jeżeli nic się nie wydarzy, to Diana o niczym nie musi wiedzieć. Mam rację?

Cristina nie odpowiedziała.

– Mam rację czy...?

Cristinie zaparło dech w piersi. Wyciągnęła rękę.

– Widzisz to? – spytała.

Przez tłum przeciskał się wysoki mężczyzna, jasnoskóry, przystojny, z gładko zaczesanymi włosami, w szytym na miarę ubraniu. Na jego widok goście rozdziawiali usta i odprowadzali go zafascynowanym wzrokiem.

– Ma na sobie zaklęcie – powiedziała Cristina. – Iluzję.

Emma uniosła brew. Podziemni chętnie korzystali z iluzji, żeby ukryć się przed wzrokiem Przyziemnych. Nocni Łowcy mieli dostęp do Znaków dających podobny efekt, ale nie ­uważali tego za prawdziwą magię. Magia była sprawą czarowników, runy zaś – darem Anioła.

– Pytanie brzmi: wampir czy faerie?

Emma się zawahała. Mężczyzna podszedł do młodej kobiety w niebotycznie wysokich szpilkach i z kieliszkiem szampana w dłoni i coś do niej powiedział. Jej twarz straciła wszelki wyraz. Kobieta skinęła uprzejmie głową, sięgnęła do karku i rozpięła zapinkę ciężkiego złotego naszyjnika, który następnie upuściła na podsuniętą dłoń mężczyzny. Uśmiechnęła się, gdy schował naszyjnik do kieszeni.

– Faerie – orzekła Emma. Sięgnęła do pasa.

Obecność faerie komplikowała sytuację. Zgodnie z postanowieniami Zimnego Pokoju niepełnoletni Nocny Łowca w ogóle nie powinien mieć do czynienia z faerie. Zimny Pokój uczynił z faerie przeklęty, zakazany odłam Podziemnych, odebrał im prawa, armię i posiadłości. Ich prastare ziemie nagle stały się niczyje, inni Podziemni zaczęli walczyć o zwierzchność nad nimi. Łagodzenie tego rodzaju scysji należało do głównych zadań Instytutu w Los Angeles, ale to były sprawy dorosłych. Nocni Łowcy w wieku Emmy nie powinni byli zadawać się bezpośrednio z faerie.

Przynajmniej teoretycznie.

Wkurzające prawo, ale elastyczne. Z sakiewki przy pasie wyjęła małe zawiniątko i zaczęła je rozpakowywać. Faerie podszedł tymczasem do szczupłego mężczyzny w czarnej marynarce, który bez słowa protestu oddał mu swoje lśniące spinki do mankietów; znalazł się dokładnie pod stanowiskiem Emmy i Cristiny.

– Wampiry nie gromadzą skarbów, za to faerie płacą swojej parze królewskiej daninę w złocie i kosztownościach.

– A na Ciemnym Dworze podobno w ludzkiej krwi – mruknęła posępnie Cristina.

– Nie tym razem.

Emma odwróciła zawiniątko do góry nogami i wytrząsnęła jego zawartość na głowę faerie.

Cristina jęknęła ze zgrozy, gdy faerie wrzasnął przeraźliwie. Iluzja opadła z niego jak wylinka z węża.

Prawdziwa powierzchowność faerie została przyjęta chórem przerażonych okrzyków. Poskręcane gałęzie wyrastały mu z głowy niczym rogi, popękana jak kora drzewa skóra miała ­intensywnie ciemnozielony odcień pleśni lub mchu, zamiast dłoni miał łapy opatrzone trzema tępo zakończonymi palcami.

– Emma... – mruknęła ostrzegawczo Cristina. – Nie powinnyśmy się w to mieszać. Wezwijmy Cichych Braci...

Ale Emma już skoczyła.

Przez sekundę opadała nieważka w powietrzu... a potem wylądowała na ziemi na ugiętych kolanach, tak jak ją tego uczono. Wciąż miała w pamięci tamte pierwsze skoki z wysokości, nieporadne lądowania, trzask kości i wielodniowe wyczekiwanie, aż obrażenia się zagoją i będzie mogła znowu spróbować.

Teraz było inaczej. Wyprostowała się i ponad głowami rozpierzchającego się tłumu spojrzała na faerie. W jego ogorzałej, jakby zdrewniałej twarzy pałały oczy żółte jak u kota.

– Nocna Łowczyni... – wysyczał.

Goście uciekali z patio na parking. Żaden z nich nie widział Emmy, ale instynktownie omijali ją jak woda opływająca filar mostu.

Sięgnęła w tył ponad ramieniem i zacisnęła palce na rękojeści swojego miecza, Cortany. Ostrze zakreśliło złoty łuk w powietrzu, gdy dobyła je z pochwy i wycelowała w stronę faerie.

– Nie – odparła – śpiewający telegram. A to tylko przebranie.

Faerie zrobił zdziwioną minę.

– Drwiny z faerie to ciężki kawałek chleba. – Emma westchnęła. – Wy nigdy nie łapiecie dowcipów.

– Przeciwnie, słyniemy z żartów, psikusów i ballad – odparł faerie, wyraźnie urażony. – Niektóre nasze ballady śpiewa się całymi tygodniami.

– Aż tyle czasu to ja nie mam – mruknęła Emma. – Jestem Nocną Łowczynią: żartuj szybko, umieraj młodo. – Skinęła Cortaną w niecierpliwym geście. – Opróżnij kieszenie.

– W żaden sposób nie naruszyłem Zimnego Pokoju.

– Właściwie nie, ale okradanie Przyziemnych się nam nie podoba. Dlatego albo natychmiast opróżnisz kieszenie, albo obetnę taki jeden twój rożek i wsadzę ci go tam, gdzie słońce nie dochodzi.

Faerie zmarszczył brwi.

– Gdzie słońce nie dochodzi? – powtórzył. – To jakaś zagadka?

Emma z męczeńskim westchnieniem wzięła zamach Cortaną.

– Kieszenie, ale już. Bo zacznę cię oskrobywać z kory. Właśnie zerwałam z chłopakiem i mam paskudny humor.

Faerie zaczął powoli wytrząsać zawartość kieszeni na ziemię, mierząc Emmę niechętnym spojrzeniem.

– Czyli jesteś sama... – powiedział. – Ciekawe dlaczego.

Z góry dobiegło chrząknięcie.

– No to już jest zwykłe chamstwo – wtrąciła Cristina, wychyliwszy się zza krawędzi dachu.

– Dziękuję, Cristino – odparła Emma. – To był cios poniżej pasa. Poza tym przypominam ci, kolego faerie, że to ja zerwałam z nim, a nie odwrotnie.

Faerie wzruszył ramionami i tym niezwykle ekspresyjnym ges­tem zdołał wyrazić kilka różnych aspektów swojej obojętności.

– Chociaż nie wiem, dlaczego to zrobiła – odezwała się znowu Cristina. – Chłopak był bardzo sympatyczny.

Emma przewróciła oczami. Faerie w dalszym ciągu pozbywał się łupu: kolczyki, drogie skórzane portfele i pierścionki z brylantami sypały się na ziemię dźwięcznym, połyskliwym strumieniem. Wzięła się w garść; nie interesowała jej biżuteria ani fakt okradania ludzi przez intruza – szukała broni, ksiąg z zaklęciami, wszelkich śladów czarnej magii, które mogłyby mieć coś wspólnego z napisami na zwłokach jej rodziców.

– Ashdownowie nie dogadują się najlepiej z Carstairsami – odparła. – Wszyscy to wiedzą.

Faerie znieruchomiał.

– Z Carstairsami? – powtórzył, utkwiwszy w Emmie spojrzenie żółtych oczu. – Ty jesteś Emma Carstairs?

Emmę zamurowało. Podniosła wzrok: Cristiny nie było nigdzie widać.

– My się chyba nie znamy – wykrztusiła. – Na pewno zapamiętałabym gadające drzewo.

– Czyżby? – Trójpalczaste ręce drgnęły nerwowo. – Doprawdy, odrobina uprzejmości by ci nie zaszkodziła. Czyżbyście ty i twoi przyjaciele z Instytutu aż tak szybko zapomnieli o Marku Blackthornie?

– O Marku? – Emma zamarła.

Stała jak skamieniała, gdy wtem coś błyszczącego furknęło w powietrzu koło jej twarzy: faerie spróbował ją ­uderzyć wysadzanym brylantami naszyjnikiem. Zdążyła się uchylić, ale łańcuszek rozciął jej policzek. Poczuła ból i ciepło wypływającej krwi.

Natychmiast się wyprostowała, lecz faerie zdążył już zniknąć. Zaklęła i otarła krew z policzka.

– Emma! – Cristina zdążyła przez ten czas zejść z dachu i stała teraz przy zamkniętych drzwiach. Wyjście bezpieczeństwa. – Tędy uciekł!

Emma doskoczyła do przyjaciółki i wspólnymi siłami wyważyły drzwi. Znalazły się w zaułku na tyłach baru, gdzie panował zaskakująco gęsty mrok. Ktoś porozbijał pobliskie latarnie. Ze stojących pod ścianą kontenerów na śmieci zalatywało zepsutym jedzeniem i alkoholem. Run Dalekowidzenia wyraźnie się rozgrzał i u wylotu zaułka Emma dostrzegła drobną sylwetkę faerie. Pobiegł w lewo.

Rzuciła się w pościg. Cristina deptała jej po piętach, ale Emma przez tyle lat biegała u boku Juliana, że teraz trudno jej było dostosować tempo do kogoś innego. Pędząc ile sił w nogach, wysforowała się naprzód. Faerie słynęły z szybkości.

Wypadły z Cristiną zza rogu. Zaułek się zwężał. Uciekający faerie zepchnął dwa kontenery na środek uliczki, blokując drogę. Emma skoczyła z rozbiegu w powietrze i obiema stopami odbiła się od kontenerów, które załomotały głucho pod jej butami.

Poleciała naprzód i spadła na ziemię. Na coś miękkiego. Pod palcami wyczuła tkaninę. Ubranie. Ubranie na ludzkim ciele. Mokre ubranie. Wszechobecny odór zgnilizny i morskiej wody. Emma spojrzała z bliska wprost w martwą, obrzmiałą twarz.

Przygryzła wargę, dławiąc wzbierający w gardle krzyk. Chwilę później rozległo się kolejne metaliczne klang! i tuż obok niej wylądowała Cristina. Emma usłyszała jeszcze, jak zaskoczona przyjaciółka wykrzykuje jakieś słowo po hiszpańsku, a potem poczuła na sobie jej ręce. Cristina objęła ją i próbowała odciąg­nąć od ciała.

Emma sturlała się na asfalt, niezdolna oderwać wzroku od trupa.

Ciało było bez wątpienia ludzkie: mężczyzna w średnim wieku, nieco przygarbiony, z lwią grzywą siwych włosów, miał na skórze czerwono-czarne ślady po oparzeniach; najgorzej poranione miejsca gęsto pokryły się bąblami, jak kostka mydła pianą. Szarą koszulę miał rozdartą z przodu, a całą pierś i ręce pokryte rządkami czarnych runów. Nie były to jednak runy Nocnych Łowców, lecz nieforemne znaki demonicznego pisma.

Emma znała je równie dobrze jak blizny na własnych rękach. Od pięciu lat z obsesyjnym skupieniem oglądała przedstawiające je fotografie. Takie same symbole Clave znalazło na ciałach jej zamordowanych rodziców.

 

***

 

– Coś nie tak? – spytała Cristina.

Oparta o ceglany mur (pokryty farbą w spreju i podejrzanie cuchnący) Emma natarczywym wzrokiem wpatrywała się w zwłoki Przyziemnego i krzątających się przy nich Cichych Braci.

Pierwszym, co zrobiła, gdy tylko trochę rozjaśniło jej się w głowie, było zawiadomienie Cichych Braci i Diany, teraz jednak zaczynała mieć wątpliwości co do słuszności tej decyzji. Cisi Bracia przybyli natychmiast i oblegli ciało; przeszukiwali je, badali, robili notatki i od czasu do czasu porozumiewali się ze sobą. Nakreślili runy strażnicze, żeby spokojnie popracować do czasu przybycia przyziemnej policji, ale – uprzejmie, stanowczo, tylko w minimalnym stopniu wspomagając się telepatią – nie pozwalali Emmie zbliżyć się do zwłok.

– Jestem wściekła – przyznała. – Muszę obejrzeć te znaki. Muszę je obfotografować. To moi rodzice zostali zamordowani, a Cisi Bracia mają to w nosie. Znałam tylko jednego przyzwoi­tego Cichego Brata, ale nawet on od nich odszedł.

Cristina wytrzeszczyła oczy. Jakimś cudem udało jej się nie pobrudzić stroju bojowego, wyglądała więc świeżo, rześko i miała przyjemnie zaróżowione policzki. Emma domyślała się, że ona sama – ze sterczącymi na wszystkie strony włosami i błotem na ubraniu – musi przypominać zjawę z taniego horroru.

– Nie wiedziałam, że od nich można tak po prostu odejść.

Cisi Bracia byli Nocnymi Łowcami, którzy postanowili wycofać się ze świata (trochę tak jak mnisi), by poświęcić się nauce i uzdrawianiu. Zamieszkiwali Ciche Miasto – rozległy kompleks podziemnych jaskiń, w którym zwykle chowano Nocnych Łowców po śmierci. Szpecące ich ciała makabryczne blizny były pozostałościami po runach zbyt mocnych, by mogło je nosić ciało śmiertelnika czy nawet Nocnego Łowcy – ale to dzięki tym właśnie runom Cisi Bracia stawali się prawie nieśmiertelni. Pełnili rolę doradców, archiwistów i uzdrowicieli, a przy tym mogli władać mocą Miecza Anioła.

To Cisi Bracia odprawili łączącą ją z Julianem ceremonię parabatai. Byli obecni przy ślubach, narodzinach dzieci, a potem także przy śmierci Nefilim. Żadne ważne wydarzenie w życiu Nocnego Łowcy nie mogło się bez nich obejść.

Pomyślała o jedynym Cichym Bracie, którego w przeszłości polubiła. Do dzisiaj zdarzało jej się za nim tęsknić.

Nagle na tyłach baru zrobiło się jasno jak w dzień. Mrużąc oczy, Emma odwróciła się i rozpoznała podjeżdżający do wylotu zaułka znajomy pickup. Samochód zatrzymał się z włączonymi reflektorami i zza kierownicy wyskoczyła Diana Wrayburn.

Kiedy przed pięcioma laty zatrudniła się jako nauczycielka w Instytucie w Los Angeles, Emma uznała ją za najpiękniejszą kobietę, jaką w życiu widziała: wysoka, szczupła, szykowna, ze srebrzystym tatuażem przedstawiającym karpia koi, który wyraziście kontrastował z ciemną skórą mocno zarysowanej kości policzkowej. Jej oczy – piwne z zielonymi plamkami – w tej chwili miotały skry. Ubrana w długą czarną suknię, układającą się na jej wysmukłym ciele w eleganckie fałdy, przywodziła na myśl niebezpieczną rzymską boginię łowów, której imię nosiła.

– Emma! Cristina! – Szybkim krokiem ruszyła im na spotkanie. – Co się stało? Jesteście całe?

Emma oderwała się od gapienia się na trupa i dała się wyścis­kać Dianie. Diana była dla niej za młoda, żeby myśleć o niej jak o matce – ale jak o starszej siostrze? Naturalnie. Puściwszy ją, Diana uściskała także Cristinę, która była tym wyraźnie zaskoczona. Nie pierwszy raz Emma odniosła wrażenie, że w domu rodzinnym Cristiny uściski należały do rzadkości.

– Co się stało? Dlaczego próbujesz wzrokiem przepalić brata Enocha na wylot?

– Byłyśmy na patrolu... – zaczęła Emma.

– Zobaczyłyśmy faerie, który okradał ludzi – dodała pośpiesznie Cristina.

– No właśnie. Zatrzymałam go i kazałam mu opróżnić kieszenie...

– Faerie? – zaniepokoiła się Diana. – Emmo, wiesz, że nie powinnaś stawiać czoła faerie, nawet w towarzystwie Cristiny...

– Walczyłam już wcześniej przeciwko nim – zauważyła Emma.

I nie bez racji. Razem z Dianą były przecież w Alicante, kiedy armia Sebastiana przypuściła szturm na miasto. Na ulicach roiło się od wojowników faerie. Dorośli zebrali dzieci i zamknęli je w Sali Anioła, gdzie miały być bezpieczne. Faerie zdołały jednak sforsować drzwi...

Diana też tam była. Siekła zabójczym mieczem na prawo i lewo, ocaliła dziesiątki dzieciaków. Wśród nich Emmę, która od tamtej pory darzyła ją wielką miłością.

– Miałam przeczucie, że dzieje się coś poważniejszego – przyznała. – Coś gorszego. Próbowałam śledzić faerie, kiedy zaczął uciekać. Wiem, że nie powinnam, ale... Wtedy znalazłam to ciało. Pokrywają je takie same symbole, jakie były na zwłokach moich rodziców. Takie same, Diano.

– Możesz nas na chwilę zostawić, Tino? – zwróciła się Diana do Cristiny. – Bardzo cię proszę.

Cristina się zawahała, ale jako urlopowana młoda Nocna Łowczyni i gość w Los Angeles musiała wykonywać polecenia przełożonych z Instytutu. Zerknąwszy jeszcze raz na Emmę, przesunęła się w stronę Cichych Braci, którzy nadal tłoczyli się wokół zwłok; ubrani w szaty koloru pergaminu przywodzili na myśl stadko jasnopiórych ptaków. W tej chwili posypywali właśnie znaki na ciele ofiary jakimś migotliwym proszkiem – tak to przynajmniej wyglądało z daleka. Emma nie mogła odżałować, że nie może podejść i przyjrzeć się z bliska.

Diana odetchnęła głęboko.

– Jesteś tego pewna, Emmo?

Emma musiała się ugryźć w język, bo złośliwa riposta sama cisnęła jej się na usta. Rozumiała Dianę; wiedziała, dlaczego o to pyta. Ileż to razy na przestrzeni lat wydawało jej się, że natrafiła na jakiś trop? Że w przyziemnej gazecie znalazła wskazówkę, która pomoże rozszyfrować tajemnicze symbole? I za każdym razem się myliła.

– Po prostu nie chcę, żebyś sobie niepotrzebnie robiła nadzieję – wyjaśniła Diana.

– Wiem o tym. Ale nie powinnam tego ignorować. Nie mogę udawać, że nic się nie stało. Ty mi wierzysz. Zawsze wierzyłaś, prawda?

– W to, że to nie Sebastian Morgenstern zabił twoich rodziców? Kochanie, przecież wiesz, że tak. – Diana poklepała Emmę po ramieniu. – Ja tylko nie chcę, żeby stało ci się coś złego. Zwłaszcza teraz, bez Juliana...

Emma nie przerywała, ciekawa, jak Diana zakończy to zdanie.

– No wiesz, bez Juliana łatwiej zrobić ci krzywdę. parabatai chronią się nawzajem. Wiem, że dziś jesteś silna, naprawdę o tym pamiętam, ale to coś zraniło cię bardzo głęboko, kiedy jeszcze byłaś dzieckiem. To dwunastoletnia Emma reaguje na wydarzenia związane z twoimi rodzicami, a nie Emma, która jest prawie dorosła. – Diana wzdrygnęła się i dotknęła skroni. – Brat Enoch mnie wzywa.

Cisi Bracia chętnie komunikowali się z Nocnymi Łowcami za pomocą indywidualnych połączeń telepatycznych, chociaż w razie potrzeby umieli się w ten sposób porozumieć także z większą grupą ludzi.

– Wrócisz sama do Instytutu? – zapytała Diana.

– Tak, ale gdybym mogła jeszcze raz zobaczyć ciało...

– Cisi Bracia się nie zgadzają – odparła stanowczo Diana. – Ale zobaczę, czego się dowiem, i dam ci znać. Umowa stoi?

Emma niechętnie skinęła głową.

– Stoi.

Diana podeszła do Cichych Braci. Po drodze zatrzymała się jeszcze i zamieniła parę słów z Cristiną.

Emma spotkała się z Cris­tiną przy samochodzie. Wsiadły bez słowa.

Emma przez chwilę siedziała nieruchomo, zupełnie wyczerpana. Kluczyki zwisały jej z bezwładnej dłoni. W lusterku wstecznym widziała biegnący za nimi zaułek, rozświetlony jak stadion bejsbolowy potężnymi reflektorami pickupa. Diana wmieszała się w pergaminowy tłumek Cichych Braci. Rozsypany na ziemi proszek wydawał się biały.

– W porządku? – upewniła się Cristina.

– Musisz mi powiedzieć, co tam widziałaś. – Emma odwróciła się w jej stronę. – Byłaś bliżej. Słyszałaś, co Diana mówiła Braciom? Czy to na pewno takie same symbole?

– Nie muszę ci tego mówić – odparła Cristina.

– Ale ja... – Emma zawiesiła głos.

Czuła się beznadziejnie. Schrzaniła cały plan nocnej akcji, złodziej jej uciekł, straciła szansę na zbadanie zwłok, a na dodatek najprawdopodobniej uraziła Cristinę.

– Wiem, że nie musisz. Przepraszam, Cristino, naprawdę jest mi przykro. Nie chciałam wciągać cię w kłopoty. Ja tylko...

– Nie o to mi chodziło. – Cristina sięgnęła do kieszeni. – Powiedziałam, że nie muszę ci tego mówić, bo mogę ci to pokazać. Spójrz.

Podsunęła telefon Emmie, której serce żywiej zabiło z entuzjazmu, i zaczęła przewijać zdjęcia przedstawiające zwłoki, Cichych Braci, zaułek, krew... Wszystko.

– Cristino, kocham cię. Ożenię się z tobą. Serio, ożenię się z tobą.

Cristina parsknęła śmiechem.

– Zapomniałaś, że matka wybrała mi już męża? To teraz wyobraź sobie, co by powiedziała, gdybym przyprowadziła do domu ciebie.

– Że niby nie spodobałabym się jej tak jak Idealny Diego?

– Przypuszczam, że jej wrzaski byłoby słychać w Idrisie.

Idris był ojczyzną Nocnych Łowców – tam zostali stworzeni, tam Clave miało swoją siedzibę. Wciśnięty w miejsce, w którym łączyły się granice Francji, Niemiec i Szwajcarii, został ukryty za pomocą magii przed wzrokiem Przyziemnych. Odbudowa Alicante – jego stolicy, zniszczonej w Mrocznej Wojnie – trwała do dzisiaj.

Emma parsknęła śmiechem. Ogarnęła ją ogromna ulga. Coś jednak udało im się zdobyć. Znalazły trop, jak powiedziałby Tiberius nie wyściubiając nosa znad kryminału. Nagle za nim zatęskniła.

Sięgnęła do stacyjki i uruchomiła silnik.

– Naprawdę powiedziałaś temu faerie, że to ty zerwałaś z Cameronem, a nie odwrotnie? – spytała Cristina.

– Proszę, nie wracajmy do tego. Nie jestem z tego dumna.

Cristina prychnęła w sposób zupełnie nieprzystający do prawdziwej damy.

– Jak już wrócimy, wpadłabyś do mnie na chwilę? – Emma włączyła reflektory. – Chcę ci coś pokazać.

– Byle nie jakieś dziwne znamię albo brodawkę. – Cristina zmarszczyła brwi. – Kiedyś moja abuela powiedziała, że chce mi coś pokazać, i okazało się, że ma pypcia na...

– Nie chodzi o żadnego pypcia!

Emma włączyła się do ruchu.

Krew buzowała jej w żyłach. Zwykle po walce adrenalina spływała z niej i czuła się wyczerpana, lecz tym razem zamierzała pokazać Cristinie coś, do czego wcześniej przyznała się tylko Julianowi. I co nie napawało jej szczególną dumą. Była ogromnie ciekawa, jak Cristina na to zareaguje.