Pan Lodowego Ogrodu. Tom 4

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Pan Lodowego Ogrodu. Tom 4
Resztę dnia spędziłem, wędrując bez celu, patrząc na wodę w porcie i kołyszące się w przystaniach obłe kadłuby statków. Potem wróciłem do gospody i przez jakiś czas chodziłem jeszcze w tę i z powrotem po izbie. Kilka razy sprawdziłem, czy moje srebro jest w kryjówce, i przeliczyłem, by sprawdzić, czy czasem się nie mylił. Nie mylił się. Chciał wszystkiego, co do peninga. I skądś wiedział dokładnie, ile tego jest.
Kamienna halla „Pod Morskim Oraczem” była trzykrotnie większa niż w mojej gospodzie i wychodziła na duży kwadratowy podwórzec otoczony kolumnadą, zastawiony ciasno wózkami, wozami oraz stertami beczek, skrzyń, skórzanych i płóciennych worków. Stale kręcili się tam ludzie pilnujący towaru, z masywnymi mieczami, pałkami okutymi żelazem, w hełmach i pancerzach ze stalowych płytek i utwardzanej skóry, patrzący spode łba na każdego, kto choćby zbliżył się do wozów. Wszedłem przez bramę i od razu pod krużganek, trzymając się jak najdalej od towarów, ale i tak zaraz trzech osiłków zastąpiło mi drogę, pytając, czego sobie życzę. Jeden z nich zaprowadził mnie do ciemnej halli, prosto do stojącego pod ścianą stołu, gdzie siedział Kruczy Cień i niespiesznie posilał się soloną owsianką z dzbana. Bez słowa rzuciłem na stół sakiewkę, która łupnęła ciężko o deski. Odłożył łyżkę i jednym ruchem zgarnął mieszek z blatu. Nie przeliczał, tylko podrzucił lekko w dłoni i schował do skórzanej torby stojącej obok na ławie.
– Nie rzuca się tutaj pieniędzmi – zauważył. – Tu mieszkają sami kupcy. W tej gospodzie szanuje się srebro. Usiadłem naprzeciw niego i pełen niecierpliwości patrzyłem, jak spożywa swoją mleczno-zbożową breję. Nie mówił nic, tylko czerpał łyżką z dzbana, poświęcając temu całą uwagę, jakby to była najważniejsza rzecz na świecie. Wiedziałem, że jeśli powiem cokolwiek, będzie mnie pouczał i szydził, więc milczałem. Oparłem brodę na splecionych dłoniach i patrzyłem na niego z politowaniem. Po jakimś czasie przechylił dzban i zaczął skrobać w nim łyżką, wydrapując resztki. Nadal milczałem. Spodziewałem się zresztą, że zaraz przyniesie sobie więcej owsianki, ale w końcu oblizał do czysta łyżkę, wyjął z kieszeni chustkę, którą starannie wytarł twarz, potem łyżkę, którą schował w zanadrze, po czym wstał, zaniósł dzban do stojącego pod ścianą cebra z wodą, wypłukał i postawił do góry nogami na drewnianej półce. Wszystko to trwało naprawdę długo.
– Chodźmy – oznajmił, wróciwszy do stołu. – Potrzebujemy odosobnienia, z dala od ciekawskich.
– Nie, czemu? – odparłem. – Chętnie popatrzę jeszcze, jak ogryzasz pieczoną kaczkę. Niegłupio byłoby też na koniec zjeść kawałek placka ze śliwkami.
– Szanuję to, co mam – rzucił dobitnie. – Żyję dość długo, by wiedzieć, że nigdy nie wiadomo, kiedy się zje następny posiłek. Jest to, co jest. Zaś to, co będzie, to mgła i dymy.
– Czemu nie powróżysz sobie w tej sprawie – warknąłem, kiedy szliśmy do bocznego pomieszczenia. W gospodzie takiej jak moja mieszkali różni ludzie, ale potrzebowali tylko miejsca do spania, łaźni, wychodka oraz mieć gdzie zjeść. Ta gospoda była dla kupców. Każdy z nich przyjeżdżał otoczony pomocnikami, służbą oraz oddziałem zbrojnych przybocznych do pilnowania towaru, sam towar też trzeba było gdzieś przechowywać, zapewne mieli tu również zamykane skarbce, magazyny i stajnie dla zwierząt. Nie wystarczała im jedna halla, bo zapewne często musieli spotykać się z kimś na osobności i temu służyły umieszczone wzdłuż ściany wielkiej sali izdebki, takie jak ta, do której właśnie zmierzaliśmy. Kruczy Cień otworzył ciężkie dębowe drzwi i weszliśmy do środka. W izbie znajdował się stół, dwie ławy i kominek, w którym tliły się polana, i nic więcej. Nie było nawet okna, za to świeciła się tam jedna z tych dziwnych lamp wyrastających ze ściany, dzięki czemu w ogóle coś widzieliśmy.
Starzec grzebał przez chwilę w swojej skórzanej torbie, po czym wyjął na stół kilka niewielkich desek, które połączył w jedną całość, jakieś woreczki, butelki i jeszcze inne rzeczy. Siedziałem cierpliwie i czekałem, co z tego wyniknie.
– Poprzednim razem – powiedział Kruczy Cień, łypiąc swoim jedynym okiem – zobaczyliśmy, jak zaczęła się twoja droga. Teraz spróbujemy spojrzeć, dokąd prowadzi. Ale nie myśl, że to, co usłyszysz, będzie tym samym, co na pewno się stanie. Zobaczymy, jak wygląda droga, która jest przed tobą, ale ty jesteś tutaj. W tej gospodzie. Teraz. Nie wiadomo, czy dojdziesz do jej końca, nie wiadomo, czy gdzieś nie skręcisz albo czy ktoś cię z niej nie zepchnie. Przez krótką chwilę będziemy widzieli konar, po którym wędrujesz niczym robaczek. Lecz wiatr kołysze konarami, ptaki polują na robaczki, droga jest długa i często można spotkać gałązki, które obiecują łatwiejszą drogę donikąd...
– Zapłaciłem za to całym swoim majątkiem, starcze – oznajmiłem. – Moja przyszłość wygląda tak, że będę musiał nieźle zgiąć grzbiet i zedrzeć dłonie, żeby w ogóle przeżyć, i to coraz częściej harując w śniegu i deszczu. Na pewno zaś nie zapłaciłem za to, byś opowiadał mi o robaczkach na gałęzi.
– Wysłuchaj tego, co ci mówię – odparł ze złością – zanim usłyszysz przepowiednię, to będziesz może miał z tego pożytek. Mówimy o rzeczach, które są zakryte. Jeśli sądzisz, że powiem coś takiego jak: „Pójdź tam, gdzie jest tylko wejście, a dookoła mury, a gdy nadejdzie niebezpieczeństwo, zaśpiewaj kołysankę, a zobaczysz płomień ze śniegu i trafisz tam, gdzie trzeba”, to jesteś głupcem. Z samej wróżby zapewne dziś nic nie zrozumiesz. Zapewne ja też nie. Ona cię poprowadzi dopiero wtedy, kiedy znajdziesz się na rozdrożu, o ile przypomnisz sobie właściwe słowa.