Pan Lodowego Ogrodu. Tom 2 - Most

Autor: Tomasz 'Sting' Chmielik

Pan Lodowego Ogrodu. Tom 2 - Most
I w ten sposób znalazłem się na drodze, łykając kurz, z widokiem na zadki osłów i zbliżające się miasto. Idąc i trzymając lejce starałem się uspokoić przerażony oddech, a mój żołądek boleśnie zwijał się w supły. Nie wiedziałem, czy z głodu, przerażenia czy obu powodów na raz.
Zanim wróciliśmy na trakt, Brus kazał mi iść w krzaki i oczyścić brzuch.
— Zawsze staraj się tak zrobić, gdy wiesz, że może czekać cię walka albo coś przerażającego. To trochę pomaga i w razie czego pozwoli ci zachować twarz. Widziałem ludzi, którzy mimo że bili się dzielnie, nawet nie zauważyli że zrobili pod siebie na sam widok wrogów. To się często zdarza, mimo że ani weterani ani wodzowie nic o tym nie wspominają.

Idąc tym traktem byłem mu wdzięczny za tę radę.
Normalnie, przed miastem powinien rozciągać się bazar. W każdej osadzie na szlaku handlowym prowadzi się handel. Podróżujący kupcy potrzebują jedzenia, paszy, zagrody dla zwierząt i noclegu, ale chętnie sprzedają też trochę towarów. Niektórzy poganiacze robią własne interesy i czasem jest to ich jedyna zapłata za prowadzenie korowodu wozów i jucznych zwierząt. Dzięki temu miasta na szlakach mają z czego żyć.
Ale nie teraz. Bazar był pusty i wyludniony, stałe kramy podobne do glinianych domków miały okna zasłonięte deskami, a przed studnią stała ogromna kolejka podróżnych z rozmaitymi naczyniami w rękach. Nikt jednak nie czerpał wody. Przy studni stało dwóch żołnierzy w zakurzonych kurtach, z włóczniami w rękach. Mieli utwardzane skórzane pancerze, tak zakurzone, że nie zdołałem rozpoznać barwy tymenu. Nikt się jednak nie kłócił, nikt nie chciał wiedzieć, dlaczego nie wolno czerpać albo bodaj kupić wody. Czekający nawet nie rozmawiali. Siedzieli, kucali na ziemi albo stali, wszyscy w kaftanach i spodniach w barwach kast, zazwyczaj burych, szarych i brązowych. Hirukowie, Karahimowie i Udarajowie. Bliżej studni widać było kilka żółtych kaftanów Sindarów, ale i oni nie napełniali naczyń. Nad placem wisiała martwa cisza i unosiło się brzęczenie much. Siedzący wyglądali na zupełnie zrezygnowanych, a jak przejeżdżaliśmy, jakiś chłopak osunął się na ziemię i leżał w pyle. Nikt nie pochylił się nawet, by mu pomóc. Po prostu leżał, a po jego bosych stopach chodziły muchy. Zauważyłem, że do studni stoją jedynie mężczyźni.

Gospody i zagrody gościnne przy szlaku także wyglądały na zamknięte, mimo że spotykaliśmy coraz więcej maszerujących w milczeniu wędrowców. Minęliśmy kilkunastu Hiruków z czołami przewiązanymi identycznymi chustami, a prowadzący ich starszy w kapeluszu podróżnym na głowie miał przywiązany do paska kij z proporcem, na którym napisano: "Osiemnastu chłopów z Kahardym pracujących w imię Matki. Niech wszystko stanie się jednym".
Słowa znajdowały się jedno pod drugim, proporzec łopotał, więc przystanąłem, żeby przeczytać napis, a wtedy Brus smagnął mnie trzciną. Spojrzałem na niego odruchowo i zobaczyłem tylko własne odbicie w lustrzanej masce kapłana. W otworach maski drzemała nieprzenikniona ciemność.
Nie rozumiałem tego co widzę. Władca czasem domaga się głupich rzeczy, ale z reguły po coś. To wydawało się jedynie uciążliwe i niedorzeczne.
Po jakimś czasem zobaczyłem więcej takich proporców na plecach podróżnych i przestałem się czemukolwiek dziwić. Przeciwnie. Spodziewałem się, że zaraz ujrzę kogoś łopocącego napisem: "Kowal z Aszyrdym udający się za potrzebą. Niech wszystko stanie się jednym".
Zabity przez nas kapłan nie miał proporca, co oznaczało, że nie wszyscy muszą je nosić.
Ciągnący wolno korowód podróżnych wydawał się jedynym ruchem w tej osadzie. Patrzyłem na zamknięte okiennicami sklepy i gospody, widziałem ślady po strąconych szyldach. Zakurzone uliczki były puste, poniewierały się po nich jedynie śmieci. Nie było natomiast śladów walk. Nic nie było spalone, zburzone, żółte ściany z gliny nie były poznaczone bryzgami krwi.
Miasto musi z czegoś żyć. W miastach nie ma pól ani stad. Jak zamierzano ściągać podatki, skoro nic nie działało? Nie było ani jednego szyldu, tylko gołe, wypalone przez słońce ściany. Gdzie coś zjeść? Gdzie naprawić lub kupić buty? Skąd wziąć jedzenie? Jak znaleźć dom znachora?

Były tylko martwo zasłonięte żaluzjami okna, pył i upał.
I coraz gęstszy tłum wędrujący w dziwnym milczeniu ulicą, która przecinała miasto i prowadziła na most. Na drugą stronę rzeki Firgiss. Na szlak. Do wolności.
Wędrujący przed siebie ludzie to nie byli zwykli podróżni. Nie jechali w interesach, nie wybierali się w odwiedziny do przyjaciół i krewnych, nie szukali dla siebie nowego miejsca. Ci ludzie uciekali.
Kobiety, mężczyźni, dzieci. Pchali załadowane wózki, taszczyli toboły i kosze. Prowadzili zwierzęta. Nieśli to, co zdołali spakować w pośpiechu. Przypadkowe, czasem niedorzeczne rzeczy. Kociołek, miska, worek durry, ale też połamany parasol, malowany parawan przeciwsłoneczny, jakieś buty, jakieś szmaty, jeden człowiek nie miał maty do spania ani miski, za to taszczył na plecach kosz pełen zwojów.

Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że tak wygląda wojna. Gdzieś tam toczą się bitwy, leje się krew, słychać wrzask i łoskot stali, ale to jedynie czasem. Wojsko też głównie maszeruje drogami z jednego miejsca w drugie. Konie człapią stępa, piechota wlecze się w upale noga za nogą, żołnierze taszczą nie tylko włócznie i tarcze, ale też kociołki, peleryny, zapasowe buty i łopaty. Miski i szmaty. Ciągnie się za nimi smród i roje much.
A tymi samymi drogami ciągnie coraz gęstszy tłum uciekinierów. Z resztkami dobytku w koszach i miskach, tysiące nagłych żebraków wędruje przed siebie. Jak najdalej od kapłanów, cesarzy, dowódców i ich szaleństwa. Nie mają już domów, warsztatów, stad ani pól. Tylko kociołek, miskę, albo figurkę ze stołu. Wszyscy snują się z opuszczonymi głowami, nawet niemowlęta nie płaczą. Słychać tylko kaszel i szuranie tysięcy podeszew.
Rozstępowali się przed naszym wozem, opuszczając głowy, odkładali na ziemię kosze i toboły, po czym klękali z głowami pochylonymi do ziemi i pięściami wbitymi w piach. Wyglądało to tak, jakby nasz wózek podcinał im kolana. Jakby wokół niego panowała jakaś zaraza, która powala wszystkich na ziemię. Kiedy jednak wózek odjedzie, choroba ustępuje. Ludzie gramolą się na nogi i podejmują dalszy, beznadziejny marsz donikąd.

Nasz wózek toczył się przez miasto, aż dotarliśmy na plac przed mostem. Kiedyś był to duży, okrągły plac targowy, na którym spotykały się wszystkie drogi biegnące przez miasto. Otaczały go gospody i karawanseraje, a na straganach można było kupić towary z najdalszych zakątków imperium.
Kiedyś.
Teraz łopotał pośrodku proporzec z napisem "Handel to chciwość! Tylko Matka karmi swoje dzieci! Niech wszystko stanie się jednym", a stragany zniknęły. Zamiast tego kłębił się tłum uciekinierów, słychać było płacz dzieci i porykiwania wierzchowców.
W imperium Podziemnej Matki nie można było normalnie nawet przejść przez most. Wszędzie tłum czekał nie wiadomo na co. Ani zaczerpnąć wody ze studni, ani przejść przez rzekę. Nie rozumiałem dlaczego.
Podjechaliśmy powoli, rozcinając tłum, który rozstępował się przed naszymi osłami i przypadał do ziemi, jak zdeptana trawa, a unosił się dopiero trzy kroki za nami.

Na moście ustawiono w poprzek wóz taborowy. Ciężki, z grubych bali i desek, którego burty obwieszono czarno-zielonymi pawężami z wizerunkiem zwiniętego w spiralę górskiego węża, trzydziestego tymenu zwanego "Żmijowym". Wóz przegradzał część drogi na moście, a drugi taki sam stał dalej, ale dosunięty do drugiej balustrady. Tłum wił się jak wąż obok jednego i drugiego wozu, ale rzadko. Jednego człowieka od drugiego dzieliło kilka kroków, reszta czekała przed szpalerem żołnierzy zbita w bezładną gromadę.
W dole wąwozu, Firgiss ciskała się wśród piany i skał jak rozjuszona żmija.
Kiedy zbliżaliśmy się do blokady, czułem jak ogarnia mnie duszna, hucząca ciemność. Moje biedne serce urwało się ze swojego miejsca i przesunęło do gardła. Wydawało mi się, że każde jego uderzenie wysyła w moje żyły strumień krwi rwący i spieniony jak rzeka w dole.

Byłem adeptem Podziemnej Matki. Idiotą i niemową. Pryszczatym durniem z Kysaldym przygarniętym przez Oświeconego, który dostrzegł w moim ciemnym umyśle rzadki talent. Przecież Matka, często odebrawszy komuś w swojej szczodrości bystry umysł, wzrok albo mowę, obdarza go czymś innym, na chwałę swego podziemnego łona, z którego wszystko wyszło i do którego wszystko powróci, stając się jednym. Może pięknie śpiewam, maluję albo wyszywam?
Ja, "Pryszczaty" Agyren Kysaldym. Kowca. Niech wszystko stanie się jednym.
Widziałem już obramowane ochraniaczami z łuskowanej skóry kamiennych wołów spocone twarze żołnierzy. Malowane w czarno-zielone pasy wąskie włócznie bodące niebo. Okręconą czarno-zieloną chustą głowę dowódcy, skórzany półpancerz z naramiennikami dziesiętnika. Między wozami stały trzy konie grupy pościgowej, ale nikt na nich nie siedział. Zaganiacze przenieśli się na blokujący drogę wóz, skąd mieli doskonały widok i rozsiedli wygodnie, jednak nie odłożyli ani na chwilę swoich krótkich, klejonych łuków jazdy, z których ponoć umieli w galopie trafić lecącego ptaka.

"Nie znam się za dobrze na kapłaństwie" – powiedział przedtem Brus. -"Ale znam się na wojsku. A na moście będzie stało wojsko, my zaś jesteśmy nie byle kim. Przejdziemy, Ruda Głowo. Zaufaj mi".
Ale niektórych ludzi podchodzących do blokady żołnierze wyprowadzali gdzieś na plac, gdzie kazano im siadać w stłoczonej, coraz większej grupie, a ich tobołki lądowały na wielkiej kupie obok mostu. Ta sterta nędznego dobytku przerażała mnie bardziej, niż zmuszona do ciasnego siedzenia w kucki z rękami na głowie grupa podróżnych. Kiedy odbiera się tak bezceremonialnie ludziom wszystko, nie wróży to niczego dobrego. Biedak niesie przed sobą wszystko, co mu zostało. Kiedy tobołek ląduje na bezładnej stercie, brzmi to jak złowrogie: "już ci nie będzie potrzebne".

Dowódca siedział na składanym krześle za stolikiem, na którym znajdowała się kosztowna, malowana żywicą butla i oprawiona w złoto tykwa do picia wina palmowego. Wachlował się miskowatym hełmem piechoty i patrzył znudzonym wzrokiem na przelewający się przed nim tłum.
Przejdziemy. To tylko wojsko. My zaś należymy do Oświeconych. Słuchamy jedynie dobiegającego spod ziemi głosu Matki oraz Prorokini, która nadeszła z pustyni, niosąc prawdę. Na piersi Brusa wisi żelazna skorpenica. Klucz, który otworzy wszelkie drzwi na naszej drodze. Wieziemy skrzynkę. Przez most. Daleko. Do Kebzegaru. Do wrót Nahel Zymu. Na kraniec świata.
Nasz wóz przecisnął się przez tłum i podjechaliśmy do blokady. Jeden z osłów wyciągnął pysk i powąchał butlę stojącą na stoliku dziesiętnika.
Milczałem. Jestem głupkiem. "Pryszczatym" Agyrenem. Mówię ledwo co i tak bełkoczę, że rozumie mnie tylko mój pan.
Zamamlałem bezmyślnie ustami jakbym coś żuł i wetknąłem palec do nosa. Usiłujący przedostać się przez most podróżni klęczeli kręgiem wokół nas z opuszczonymi głowami.
Dziesiętnik podniósł wzrok i napotkał lustrzaną, nijaką maskę kapłana jaśniejącą jak większy księżyc w pełni. Uniósł się z krzesła i uniósł pięść do czoła.
— Niech wszystko stanie się jednym — powiedział.
Kiedy Brus odezwał się z kozła, jego blaszany, wibrujący jak struny cintaru głos brzmiał obco i władczo. W pierwszej chwili nie zrozumiałem ani słowa. Podrapałem się pod kurtą i nadal pracowicie wierciłem w nosie. Mowa Jedności to był dawny amitrajski. Można go było zrozumieć, ale miał dziwną gramatykę i od pokoleń był już tylko mową kapłanów.
— O przeklęte ptaki wojennego gwałtu, które wstrzymujecie Słowo Matki na jego drodze do serc zagubionych. Dla wędrującego Słowa pośpiech jest błogosławionym obowiązkiem.
Mniej więcej tak to brzmiało. O ile pojąłem wśród gardłowych głosek dawnego języka, Brus powiedział dziesiętnikowi, że jest kurierem. I się spieszy.
Ja zrozumiałem, ale żołnierz nie. Dotarło do niego tylko "przeklęte ptaki" i "wojna", wziął to do siebie i uznał, że Brus go łaje.
— Panie, my tylko mamy, znaczy, rozkazy, blokada na moście. Wybacz, Oświecony, znaczy się, albo Oświecona… To świątynia rozkazuje… Wybacz, ja nie mówię w dawnej mowie, ja jestem z Nasimu…
Brus pochylił się w koźle, wydobył spod kurty amulet żelaznej skorpenicy i wyciągnął przed siebie. Jego głos zabrzmiał jak skrzypienie zardzewiałych wrót.
— Pośpiech. To ważne. Otworzyć blokadę, hon-pahan.
Dowódca otarł pot z twarzy i rzucił przez ramię rozkaz. Naganiacze zeskoczyli z wozu i zapierając się o ciężkie burty, przetoczyli go na bok. Teraz oba wozy stały przy tej samej balustradzie, zostawiając wąskie przejście, przez które nasza dwukółka mogła się przetoczyć. Ale wtedy zobaczyłem staruchę.

Siedziała na krześle za wozem, za jej plecami stało dwóch adeptów, jeden z parasolem, a drugi ze słomianym wachlarzem. Nie nosiła szat kapłana ani lustrzanej maski, tylko nieokreślone bure szmaty, za to obficie okutane, zupełnie jakby trzęsła się z zimna.
Każdy, kto przeszedł przez blokadę, nie zabrano mu tobołka i puszczono krętą ścieżką między wozami taborowymi, podchodził do niej, a wtedy unosiła twarz, w której lśniły mętne, pokryte złotawym bielmem oczy i dotykała starczą dłonią jego twarzy. Jej usta poruszały się, jakby kobieta nieustannie mamrotała jakieś klątwy albo modlitwy.
Kiedy ją zobaczyłem, poczułem, jakby moje serce pękło znienacka, niczym gliniany dzban. Dzban pełen strachu.
Wiedząca.
Wiedząca o ślepych oczach, takich samych jak oczy skrytobójcy, który zabił moją Irissę. Jak oczy leopardów Prorokini. Złote bielmo.
Co zobaczy, kiedy dotknie mojej twarzy?
Wiedząca wstała z krzesła i podtrzymywana za łokieć przez żołnierza pokuśtykała na lewą stronę mostu. Adepci zabrali parasol i krzesełko, by zrobić nam drogę, a ja wyjąłem palec z nosa i uniosłem lejce.
Koła wózka zaskrzypiały.
Wiedząca odwróciła się nagle z zadartą głową, zupełnie jakby węszyła. A potem wyrwała łokieć żołnierzowi i uniosła rękę z rozcapierzonymi palcami, po czym ruszyła prosto w naszą stronę, chcąc dotknąć mojej twarzy.
Brus odwrócił się do niej, ale jego maska podobna do kałuży rtęci nie wyrażała niczego.
Zmartwiałem.
Była już tak blisko, że słyszałem jej bezzębne mamrotanie sączące się nieustannie z pomarszczonych ust.

"Oko na dłoni… Dłoń, oko matki… Matka czuje… gdy dziecko kłamie… matka zawsze wie…"
Widziałem rozpostartą dłoń wiedzącej. Jeszcze dwa kroki i dotknie mojej twarzy.