Ostrze Tyshalle'a. Tom 1

ZERO

Autor: Marcin 'malakh' Zwierzchowski

Ostrze Tyshalle'a. Tom 1
1

Tylko w jeden sposób mogę wam wyjaśnić, dlaczego nigdy więcej mnie nie zobaczycie: muszę wam opowiedzieć o Harim.
Oto jak wyobrażam sobie rozmowę, której skutkiem było wrzucenie mojej osoby w życie Hariego Michaelsona. Nie było mnie przy niej, nie znam jej rzeczywistego przebiegu, ale mam jej obraz przed oczami, mocny i wyrazisty jak uderzenie otwartą dłonią w policzek. Dobry taumaturg musi mieć potężną wyobraźnię, wyczuloną na szczegóły. A ja jestem najlepszym absolwentem Konserwatorium.
Rozmowa wyglądała tak:
– Wszystko widać we wskazaniach telemetrii – mówi Administrator Wilson Chandra, dyrektor Konserwatorium.
Wyciera spocone dłonie w rąbek chlamidy. Mruga. Dym z cygara gryzie w oczy. Oblizuje wargi (mięsiste i zawsze spierzchnięte) i patrzy w dół, na szeregi magów-uczniów, skoncentrowanych i pogrążonych w medytacji. Nawiasem mówiąc, nie ma mnie wśród nich. To początkujący.
– Jest świetny w przedmiotach teoretycznych, opanował westerling, zna kulturę i folklor Pierwszego Kontynentu, ale, jak pan widzi, z trudem utrzymuje alfę, pierwszy stopień podwyższonej świadomości – ciągnie Chandra. – Beta, niezbędna dla skutecznego rzucania czarów, jest dla niego nieosiągalna, a ćwiczymy przecież dopiero drugi poziom dekoncentracji, czyli przybliżony odpowiednik warunków w prywatnym pokoju w gospodzie w dużym mieście. W związku z tym nie wydaje mi się...
– Zamknij się, z łaski swojej – przerywa mu drugi mężczyzna na technomostku. – Chryste Panie, ależ ty potrafisz być męczący...
– Ehm... – Administrator Chandra przeczesuje palcami przerzedzone włosy, które nawet w klimatyzowanym wnętrzu są mokre od potu. – Jak pan sobie życzy, Biznesmenie.
Biznesmen Marc Vilo, Patron ucznia, o którym rozmawiają, przygryza grube cygaro i podchodzi do okna, żeby mieć lepszy widok. Jest niski i kościsty, ma krzywe nogi, maniery dokera i nerwową zajadłość kogucika szkolonego do walki. Wielokrotnie oglądałem go w programach w sieci. W konserwatywnym skafandrze i płaszczu nie prezentuje się szczególnie imponująco. Wrażenie robi dopiero jego historia: urodził się w rodzinie Handlowców, przejął rodzinny interes (firmę transportową z trzema ciężarówkami) i przemienił go w spedycyjnego giganta Vilo Intercontinental, po czym odkupił kontrakt rodziny od opiekującego się nią Patrona, wkupił się do kasty Biznesmenów i w wieku czterdziestu kilku lat stał się jednym z najbogatszych mieszkańców zachodniej pół­kuli – nie licząc, rzecz jasna, Uprzywilejowanych. Programy sieciowe nazwały go Szczęśliwym Miliarderem.
Właśnie dlatego Administrator Chandra jest teraz na technomostku. Zwykle pochłaniają go znacznie ważniejsze obowiązki niż zabawianie odwiedzających Konserwatorium Patronów, ale pierwszy protegowany Marca Vilo jest zwyczajnie słaby i grozi mu odpadnięcie z roku. Administrator chciałby złagodzić wstrząs i zrobić jak najlepsze wrażenie, żeby Biznesmen się nie zniechęcił i w przyszłości zechciał jeszcze sponsorować kolejnych uczniów. Jakkolwiek by na to patrzeć, on, Chandra, też prowadzi tu interes. Sponsorowanie Aktora bywa niezwykle lukratywnym zajęciem, jeśli tylko ten Aktor odniesie sukces; mój ojciec wie o tym najlepiej. Administrator chce, żeby Vilo nie zniechęcił się pierwszą chybioną inwestycją, ponieważ nie ma powodów przypuszczać, że następne będą równie nieudane.
– Sprawia również pewne... hm... kłopoty natury wychowawczej...
– Kazałem ci się chyba zamknąć?
Vilo nie odrywa wzroku od swojego protegowanego: Hariego Michaelsona, szczupłego dziewiętnastolatka, Robotnika z San Francisco. Chłopak klęczy na sfatygowanej plastikowej macie o wymiarach metr na metr. Dłonie trzyma stulone w Technice Trzech Palców. Z trzydziestu uczniów w sali tylko on jeden ma zamknięte oczy. Przylepione do skroni sondy, przekazujące informacje do komputerów Konserwatorium, są bezlitosne: udało mu się wprawdzie spowolnić rytm oddechu do trzech wdechów na minutę, ale tętno ma powyżej osiemdziesięciu, produkcję adrenaliny siedemdziesiąt osiem procent powyżej optimum, a wykres EEG ostry jak potrzaskane szkło.
Vilo wyjmuje z ust niedopałek cygara.
– Dlaczego w ogóle posłaliście go na szkolenie magijne?
– Rozmawialiśmy już o tym, kiedy go przyjmowaliśmy, Biznesmenie. Wyniki testów pamięci i wizualizacji przestrzennej sytuują go na granicy geniuszu; pod względem intelektualnym jest materiałem na znakomitego adepta, bez dwóch zdań. Jest jednak niezrównoważony emocjonalnie, skłonny do irracjonalnych wybuchów gniewu, oraz ponadprzeciętnie agresywny. Nie wiem, czy pan o tym słyszał, ale w jego rodzinie zdarzył się przypadek choroby psychicznej: jego ojciec został z jej powodu zdegradowany z kasty Pracowników.
– Co z tego? Znam tego dzieciaka, dwa lata dla mnie pracował. Owszem, ma trudny charakter, ale kto go nie ma? Jest bystry i twardy jak zelówki moich butów, do diabła. – Vilo uśmiecha się drapieżnie. – W jego wieku byłem taki sam.
– Musi pan zrozumieć, Biznesmenie, że podjęte przez nas kroki mają na celu wyłącznie chronienie pana przed nietrafioną ­inwestycją w chłopaka, który najprawdopodobniej nie przeżyje pierwszego transferu.
– No i? To jego kłopot, nie mój. Pieniądze... – Vilo spluwa tytoniem na dywan. – Pieniądze to nie problem.
– Przykro mi to mówić, ale nigdy nie będzie dobrym czarownikiem. A standardy Studia są mocno wyśrubowane. Komisja Egzaminacyjna ocenia uczniów niezwykle surowo. – Chandra wykonuje taki gest, jakby chciał ująć Marca Vilo pod łokieć i wyprowadzić go z technomostku. – Może zainteresowałby pana nasz nowy program pilotażowy: szkoła kapłańska. To specyficzna odmiana treningu, mająca tę zaletę, że przyszły adept wchodzi w trans magijny wyłącznie w ściśle kontrolowanych warunkach, pozorując rytuał religijny...
– Co ty mi tu chrzanisz... – Vilo znów wkłada do ust ogryzek cygara. – Władowałem w tego chłopaka kupę kasy, naprawdę kupę kasy, i gówno mnie obchodzą wasze standardy i egzaminy. Dzieciak skończy tę waszą popierdółkę, a potem wyślecie go do Nadświata. Koniec, kropka.
– Obawiam się, że nie będzie to możliwe...
– Chcesz, żebym wyszedł na kłamcę? – Oczy Vilo stają się nagle małe i złowrogie, jakby zapadały mu się w głąb twarzy. Kolejne słowa brzmią jak uderzenia młota: – Tego właśnie chcesz, Administratorze?
– Proszę mnie zrozumieć, Biznesmenie... Od czternastu miesięcy uczestniczy w szkoleniu magijnym. Zostało mu jeszcze tylko dziesięć, po których albo zda egzamin, albo na dobre odpadnie. Tymczasem jego postępy...
Vilo wraca do okna. Bardziej interesuje go żarzący się wiśniowo czubek cygara niż bełkot Chandry.
– Twoi rodzice mieszkają... w Chicago, tak? Macie tam taki ładny drewniany domek przy Fullerton, na zachód od Clark.
Chandra nieruchomieje jak skamieniały. Lodowaty pot ścieka mu po kręgosłupie.
– Zgadza się, Biznesmenie...
– Musisz zrozumieć, że mnie nie zdarzają się chybione inwestycje. Czy to jasne? Hari ma dostać swoją szansę.
– Biznesmenie, ja... – Nadludzkim wysiłkiem woli Chandra opanowuje drżenie głosu i zmienia temat: – Są jeszcze inne możliwości...
– Słucham.
– Proszę o wyrozumiałość, Biznesmenie. Może zanadto pospieszyłem się z twierdzeniem, że Michaelson nie ma szans. Skierowaliśmy go na kurs Magji Bitewnej, która jest przecież najtrudniejszą ze szkół. Jest jednak takie miejsce, gdzie jego... hm... agresywny charakter może mu się przydać. Za pańskim pozwoleniem, Biznesmenie, sugeruję, żeby załatwić mu nauczyciela.
– Jak to, to on nie ma nauczycieli? To za co ja płacę, do cholery?!
– Ależ oczywiście, że ma nauczycieli. Z naszego personelu. Sęk w tym, że on nie najlepiej reaguje na bezpośrednie zalecenia przełożonych. Kiedyś nawet...
Chandra postanawia przemilczeć brutalne pobicie Instruktora Pullmana przez Michaelsona. Ja o tym słyszałem, podobnie jak większość uczniów Konserwatorium; przez cały rok nie mieliśmy lepszej historii do opowiadania. Chandra uważa, że sprawa została załatwiona raz na zawsze, a Pullman po prostu się doigrał: narzucanie się chłopakowi z taką dysfunkcją psychoseksualną jak u Michaels­ona było do tego stopnia nierozważne, że powinno być karalne. A co na to uczniowie? Cóż, Pullman lubił sobie pomacać i wielu z nas miało ochotę zrobić z nim to, co zrobił Michaelson.
– Miałem raczej na myśli innego ucznia, kogoś, kto nie miałby nad nim władzy... Jak pan zapewne zauważył, Michaelson nie uznaje autorytetów... Dlatego myślałem o kimś, kto mógłby się z nim... zaprzyjaźnić.
– A co, mało ma przyjaciół?
– Proszę pana... – Chandra parska nerwowym śmiechem. – Michaelson w ogóle nie ma przyjaciół.
I wtedy postanowił mnie wezwać.

2

Nadświat.
Kiedy Transfer Winstona pozwolił otworzyć drzwi łączące Ziemię z Nadświatem, Studio zaczęło wypatrywać swojej szansy przejścia na drugą stronę. Nadświat jest krainą smoków i demonów, hipogryfów i syren, czarowników i złodziei, genialnych zaklinaczy i szlachetnych rycerzy.
Jest ziszczonym snem miliardów.
Pragnę Nadświata ze wszystkich sił. Pożądam go jak męczennik objęć Boga.
Kiedy miałem siedem lat, ojciec zabrał mnie na bezpośredni przekaz jednej z wczesnych Przygód Raymonda Story’ego. Kiedy Story wypowiedział Słowo Mocy i Młot Dal’Kannitha roztrzaskał uśmiechnięty, dziesięciogalonowy łeb złego ogra i jego mózg rozbryznął się na wszystkie strony, poczułem tę samą radość walki, ten sam przypływ magji... Wiecie, jak to jest: nie opiszą tego żadne słowa.
Na dziesiąte urodziny ojciec kupił mi sześcian z zarejestrowaną trzydniową epicką bitwą Story’ego z obłąkanym smokiem Sha‑Rikkintaerem. Oglądałem ją pewnie z tysiąc razy, ale wiedziałem już od pierwszego razu.
Wiedziałem, że muszę to zrobić. Że muszę się tam znaleźć.
Następne dziesięć lat tylko zaostrzyło mój apetyt.
Moje życie przebiegało wprost idealnie. Byłem najlepszy na roku, miałem najlepsze wyniki psychotestów w historii Konserwatorium, operacje uelfiające szły znakomicie. Byłem królem świata, dopóki Chandra nie wezwał mnie do swojego biura i nie odebrał mi wszystkiego.
Kiedy wszedłem i usiadłem na wskazanym miejscu, nie miałem pojęcia o wcześniejszej wyimaginowanej rozmowie. Spodziewałem się kolejnych pochwał za spektakularne postępy, toteż informacja, że mam zostać nowym nauczycielem aspołecznego i porywczego Robotnika, była dla mnie przykrym zaskoczeniem.
Nie dałem jednak nic po sobie poznać – my, Biznesmeni, od małego uczymy się spokojnie przyjmować złe wiadomości.
– Przykro mi, Administratorze. – Postukałem w osłonę twarzy. – Obawiam się, że nie będę miał na to czasu. Za cztery miesiące kończę naukę, a czeka mnie jeszcze sześć operacji.
Chandra wyraźnie się skrzywił, kiedy nazwałem go Administratorem; nie lubi, kiedy mu wypominam, że dzieli nas różnica kast, ja zaś od czasu do czasu wtrącam tego „Administratora”, żeby nie zapominał, gdzie jego miejsce.
Tym razem jednak pokręcił głową.
– Ty nic nie rozumiesz, Kris. To nie jest prośba. Chłopak potrzebuje nauczyciela, i to dobrego. A ty jesteś naszym najlepszym uczniem w dziedzinie magji. Zaopiekujesz się nim i nauczysz go wszystkiego, czego będzie potrzebował do zdania egzaminu z Magji Bitewnej. Tyle.
– Nie jestem zainteresowany, Administratorze. – Co mam zrobić, żeby trafiło to do jego tępego łba? – Niech pan poprosi kogoś innego.
Wstał i obszedł masywne biurko z drewna różanego. Oparł się o nie tyłem i splótł ręce.
– Autonomia Komisji Egzaminacyjnej jest rzeczą świętą. Nie mogę wpłynąć na egzaminatorów, żeby przepuścili niedouczonego amatora, z pewnością jednak mogę, jeśli zechcę, nie dopuścić do egzaminu ucznia, który mi podpadnie. Bez mojego podpisu w ogóle nie staniesz przed Komisją.
Wpatrywał się we mnie z taką natarczywością, jakby chciał mi zajrzeć w głąb czaszki. Dostrzegłem coś w jego oczach – coś ciemnego i przerażającego, jakiś dziwny, bezosobowy głód, od którego żołądek zacisnął mi się w supeł.
Ten wyraz twarzy wydał mi się znajomy, chociaż nie potrafiłbym powiedzieć, gdzie go wcześniej widziałem.
– Teraz rozumiesz? – zapytał. – Jeżeli Michaelson obleje, ty również.
Mój wszechświat wywinął koziołka. Musiałem zacisnąć dłonie na podłokietnikach fotela, żeby nie spaść z Ziemi w międzygwiezdną otchłań.
Nie zdam? Nie trafię do Nadświata? To było coś więcej niż wyrok śmierci – to był świst katowskiego topora. Pokój wokół mnie pociemniał. Kiedy wreszcie zdołałem coś wykrztusić, wypaliłem odruchowo:
– Nie może pan tego zrobić! Nie radzę nawet myśleć o oblaniu mnie. Mój ojciec...
– Będzie mi wdzięczny. Dobrze o tym wiesz.
Zamurowało mnie. Miał rację.
– Ale dlaczego ja? Admi... To znaczy, panie dyrektorze... Jezu, przecież miałem skończyć naukę już w poprzednim semestrze, ale wolałem dać się najpierw zelfić do końca... I co teraz? Jeśli mnie wylejecie, zostanę z taką gębą do końca życia! Co innego, gdybym był Aktorem, ale...
Głowa Chandry zakolebała się na chuderlawej szyi. Wydawał się stary i słaby, ale nadal był niebezpieczny i mściwy. Jak stetryczały król.
– Ten Michaelson... – powiedział. – Jego Patronem jest Marc Vilo.
– Ten gangster?
Nie wierzyłem własnym uszom. Ojciec czasem o nim wspominał. Uważał go za zakałę naszej kasty.
– Odwiedził nas... dzisiaj. Bardzo mu zależy na... hm... dalszym kształceniu Michaelsona. Bardzo. Do tego stopnia, że... ehm... – Chandra odwrócił wzrok. Odkaszlnął, żebym nie słyszał, jak mu się łamie głos. – Pytał o moją rodzinę.
– No tak.
Wszystko stało się jasne. Chandra postanowił załatwić sprawę w ten sposób, żeby jego problem stał się moim problemem. Co za głupota. Mój ojciec by go wyśmiał i w niewybrednych słowach skomentował typową dla Administratorów spychologię i strach o własny tyłek.
Mnie nie było do śmiechu. Przypomniała mi się wymiana zdań między dwoma zatrudnianymi przez ojca Robotnikami, którą kiedyś przypadkiem podsłuchałem. Jeden pomagał iść drugiemu, który właśnie wyszedł z więzienia. Powiedział tak:
– Teraz chyba najlepsze, na co możesz liczyć, to że nie zwrócisz na siebie uwagi.
Ja już zwróciłem na siebie uwagę i przewaga kasty nie miała tu nic do rzeczy. Ten słabeusz i dupoliz trzymał w roztrzęsionych ze starości łapskach całą moją przyszłość. Nie pozostało mi nic innego, jak uśmiechnąć się i przyjąć wyrok jak na Biznesmena przystało.
– W porządku, panie dyrektorze – odparłem z całą pewnością siebie, na jaką potrafiłem się zdobyć. – Chciałbym zobaczyć jego akta.

3

Oparłem się o żłobkowaną kolumnę łuku oddzielającego siłownię od głównej sali gimnastycznej i zajrzałem do środka. Podrapałem się po białej, elastycznej osłonie, którą musiałem nosić po ostatniej operacji twarzy: mimo blokad neuronowych do nerwów docierało dostatecznie dużo bodźców, żeby stale dokuczał mi przenikliwy świąd. Pewnego dnia w Nadświecie dzięki tym wszystkim operacjom będę mógł uchodzić za przedstawiciela Pierwszego Ludu, niby-elfa, tubylca z północno-zachodniego kontynentu. Pierwotni byli największymi magami Nadświata i pewnie nigdy nie zdołam im dorównać, ale mam też pewne własne talenty.
W sali za moimi plecami opancerzeni sorbothanem uczniowie Kolegium Walki okładali się nawzajem mieczami z dociążonego rattanu.
Uczniowie Kolegium Magji unikali siłowni aż do późnego popołudnia, kiedy neandertale z Walki albo miały wykłady, albo gromadnie wylegały na boiska turniejowe.
Michaelson wyróżniał się z tłumu w siłowni. Tylko on jeden ważył tu poniżej stu kilogramów; nawet nieliczne kobiety miały nad nim po dziesięć, jedenaście kilo przewagi. Z wykrzywioną z wysiłku twarzą leżał na plecach na ławce do wyciskania.
Jeden neandertal szturchnął drugiego pod żebro, kiedy, klucząc między przyrządami, ruszyłem w kierunku Michaelsona.
– Patrzcie, patrzcie... – Wstał i zastąpił mi drogę, napinając przerośnięte mięśnie piersiowe. Przewyższał mnie o dobrą trzecią część metra. – Co słychać, magijna dziewczynko? Nie powinnaś teraz gdzieś klęczeć?
Uśmiechnąłem się pod maską, obchodząc go bokiem.
– Chciałbyś, żebym był dziewczyną, co? Twój kumpel miałby wtedy trzy dziurki do wyboru zamiast dwóch, jak u ciebie.
Wyminąłem go, nie czekając, aż ze zmarszczonymi brwiami wykombinuje, w jaki właściwie sposób próbuję go obrazić.
Michaelson wpatrywał się tępo w sufit, mozoląc się pod sztangą. Żyły wystąpiły mu na czoło.
Muszę przyznać, że trochę mnie zaintrygował. W jego aktach wyczytałem, że jest synem antropologa Duncana Michaelsona, tego samego Duncana Michaelsona, którego książka o westerlingu była w konserwatorium standardowym podręcznikiem do nauki tego języka.
Duncan Michaelson odegrał w moim życiu ogromną rolę. Dziesiątki razy czytałem Opowieści Pierwszego Ludu (spisaną przez niego wersję historii pierwotnych mieszkańców północnego zachodu); to one zwróciły moją uwagę na elfy. Nie mogłem jednak porozmawiać o tym z Harim – z akt wynikało także i to, że nigdy nie wspominał o ojcu.
Był ode mnie wyższy prawie o dziesięć centymetrów, ale nie sądzę, żebym bardzo ustępował mu wagą. Ciemne oczy, śniada skóra, czarne włosy, mięśnie jak powrozy. Stęknął i jeszcze raz wypchnął do góry poprzeczkę przyrządu. Wykrzywił z wysiłku usta, okolone nieogoloną czarną bródką.
Zerknąłem na wyświetlacz: osiemdziesiąt kilo. Mimo woli gwizdnąłem z podziwu – wiedziałem, że Michaelson waży sześćdziesiąt pięć. Spojrzałem na licznik powtórzeń, który na moich oczach dobił do piętnastki, kiedy Hari wyprostował ręce.
Chandra mówił mi, że Michaelson spędza dużo czasu na siłowni, ale chyba nawet on nie wiedział, jak dużo.
Naszkicowaliśmy z dyrektorem zgrubny plan działania, który miał mi pomóc zdobyć zaufanie Michaelsona. W oparciu o jego profil psychologiczny doszliśmy do wniosku, że szczerość nie będzie najlepszym pomysłem. Bezpośrednia propozycja pomocy spotkałaby się – w najlepszym razie – z ponurą odmową. Dlatego miałem zacząć od stopniowego budowania znajomości: najpierw się z nim zaprzyjaźnić, może doradzić mu jakiś trik medytacyjny, przydatny na zbliżającym się seminarium z aktorstwa wirtualnego, w końcu – niby od niechcenia – zaproponować pomoc w nauce. Bez naciskania.
Kiedy tak patrzyłem, jak pompuje licznik powtórzeń do dwudziestki, a z każdym wyciśnięciem cztery lub pięć razy wypuszcza gwałtownie powietrze przez zaciśnięte zęby, zrobiłem na niego przebitkę.
Na ułamek sekundy, mgnienie oka, stałem się Harim Michaelsonem, zmagającym się z obciążeniem przyrządu. Stałem się dziewiętnastoletnim Robotnikiem targanym wspomnieniami niezliczonych szykan ze strony nadkastowych, zżeranym bezradnością i upokorzeniem, wynikającymi z faktu, że wszelka zemsta jest na zawsze poza moim zasięgiem. W piersi, pod mostkiem, czułem nieustępliwy żar gniewu, buzujący jak ogień w piecu hutniczym i podsycany palącą świadomością wiecznej przegranej.
To właśnie jeden z moich talentów. Przebitka. Nie jest to żadna zdolność paranormalna, raczej skutek działania mojej nieprzeciętnej wyobraźni, kiedy wejdzie na maksymalne obroty – ale to bez znaczenia. Grunt, że działa.
W tej samej chwili odrzuciłem plan Chandry. Przyszedł mi do głowy inny. Lepszy.
Kiedy wydawało się, że Hariemu nie uda się już wyprostować rąk – ramiona mu drżały, na wpół przygięte, twarz miał fioletową, a oczy ledwie widoczne przez zmrużone powieki – podszedłem, złapałem za poprzeczkę i pomogłem mu ją podnieść. Nie musiałem się bardzo wysilać: wystarczyłby mi pewnie jeden palec, żeby dźwignąć ten kilogram czy dwa, które były poza jego zasięgiem.
– Koniec! – warknął, wyprostowawszy ręce.
Poprzeczka znieruchomiała.
– Przy wyciskaniu ktoś powinien mieć na ciebie oko – powiedziałem z uśmiechem.
Michaelson powoli się podniósł i usiadł. Jego wzrok palił mnie jak ogień.
– Nikt cię nie prosił o opinię, śmieciu – powiedział beznamiętnie. – Ani o pomoc.
– Gdybym czekał, aż poprosisz, stałbym tu do następnego zlodowacenia – odparłem, nie przestając się uśmiechać.
– Bardzo śmieszne. – Zmrużył oczy, patrząc na moją maskę. – Co to za przebranie? Boris Karloff?
– Jaki Borys? Nazywam się Kris...
– Hansen. Wiem. W Badziewiarce wszyscy cię znają. A my musimy o tobie słuchać od rana do wieczora. Czego chcesz?
Badziewiarka: pogardliwe określenie Kolegium Magji Bitewnej używane przez uczniów ze Szkoły Walki.
– Żebyś poświęcił mi dwie minuty. – Wzruszyłem ramionami. – Chcę cię prosić o pomoc.
Michaelson odwrócił się i pochylił nad pulpitem sterowniczym maszyny do ćwiczeń.
– Spadaj.
– Cześć, panienki. – Podszedł do nas jeden z neandertali. – Pomóc wam przy aparaturze? A może pokazać, jak to robią faceci?
Michaelson nawet na niego nie spojrzał.
– Wypierdalaj, Ballinger.
– Jeszcze czego. Pani się przesunie.
Neandertal jakby od niechcenia zepchnął Michaelsona z ławki i sam się na niej położył. Michaelson powoli wstał i stanął plecami do maszyny, całkiem nieruchomo. Tylko jeden mięsień na szczęce drgał mu nerwowo. Ballinger chwycił poprzeczkę przyrządu i powiedział:
– Zwiększ ciężar. Dwa, zero, zero. Początek. – Odczekał, aż wyświetlacz pokaże dwieście kilogramów, i zaczął gładko wyciskać. – Widzisz? Na tym właśnie polega twój problem: bierzesz za mały ciężar.
– Chodźmy stąd, Hari – zaproponowałem. – Naprawdę chcę z tobą pogadać.
– Nie masz mi do powiedzenia nic, co chciałbym usłyszeć.
Wziąłem głęboki wdech, zatrzymałem powietrze w płucach – i skoczyłem na głęboką wodę.
– Typowe robolskie podejście – zadrwiłem.
Przez chwilę poczułem się jak mój ojciec.
Michaelson płynnie odwrócił się w moją stronę, jakby stał na obracającym się kamieniu młyńskim.
– Co powiedziałeś?
– Wy, podkastowi, wszyscy jesteście tacy sami: „Wal się, Jack. To nie moja sprawa”. To u was wrodzone. I dlatego takie robolskie ścierwa nigdy się nie wyrwą z getta.
Zrobił krok w moim kierunku. Oczy płonęły mu jak węgle.
– Dopraszasz się, żebym skopał ci dupę.
– Prawdę powiedziawszy, to tak. Właśnie o to mi chodzi.
Zatkało go.
– Powtórz to.
– A której części nie zrozumiałeś?
Jego usta z wolna rozciągnęły się w drapieżnym grymasie: same zęby, zero wesołości.
– Wchodzę w to.
– Cieszę się. Chodźmy do salki do walki wręcz.
– Chętnie. Tylko coś załatwię.
Odwrócił się do maszyny, gdzie Ballinger na drżących rękach wyciskał ciężar po raz czternasty. Michaelson odczekał, aż wyprostuje ręce, po czym kantami dłoni uderzył go w zgięcia łokci. Ręce Ballingera złożyły się jak scyzoryki, ciężar przygniótł mu pierś. Z wybałuszonymi oczami próbował wybełkotać „Koniec! Koniec!”, ale nie wystarczyło mu tchu i automat nie zarejestrował polecenia.
Michaelson pogłaskał go po policzku.
– Przy wyciskaniu ktoś powinien mieć na ciebie oko, wiesz? – powiedział i uśmiechnął się do mnie. – Pani przodem.
Odpowiedziałem mu uśmiechem.
– Ależ dziękuję panience.
Tekst mi się udał, jednak nie zdołałem opanować mimowolnego dreszczu. Zaczynałem rozumieć, jak niebezpieczny może być Hari Michaelson. Dotarło do mnie, że muszę bardzo, ale to bardzo uważać.

4

Salki do treningu walki wręcz znajdują się piętro wyżej, dokładnie nad salą gimnastyczną. Mają różną wielkość i rozkład, ale we wszystkich ściany i podłogi są wyłożone trzycentymetrową warstwą sorbothanu, który ma ograniczać urazy i kontuzje. Na jednej ścianie sorbothan jest przezroczysty i nałożony na lustro, w którym można się oglądać, ćwicząc – na przykład – walkę z cieniem.
Poszliśmy z Michaelsonem do jednej z takich właśnie salek. Ja miałem już na sobie regulaminowy półpancerz: centymetrowe sorbothanowe ochraniacze na łokciach, kolanach, genitaliach, głowie i szyi, a Michaelson został w swojej przepoconej bawełnianej koszulce i workowatych czarnych spodniach.
– Nie masz pancerza – zauważyłem.
– Bystrzak z ciebie, Biznesboyu. – Uśmiechnął się kąśliwie. – Jak się zorientowałeś?
Żeby utrzymać nerwy na wodzy, przywołałem w myślach wyrazisty obraz nocnego nieba nad Nadświatem, sylwetkę smoka na tle tarczy księżyca. Jeśli nie uda mi się z Michaelsonem, będzie to moja jedyna namiastka Nadświata.
– Daj spokój, każdy powinien mieć pancerz...
Zanim skończyłem mówić, zaatakował mnie z dwunastu stron naraz.
Czułem się, jakbym wpadł do młockarni: uderzył mnie kolanami w nieosłonięte uda, pięściami i łokciami w żebra, głową w żołądek... Zanim się zorientowałem, co się dzieje, miałem twarz wciśniętą w podłogę, unieruchomione ręce i nogi, obolałe całe ciało.
– Chcesz mi jeszcze coś powiedzieć o robolskim ścierwie?
Jego głos, który rozległ się tuż przy moim uchu, wydał mi się nagle bezbarwny i metaliczny, a ja nagle i zgoła nieoczekiwanie uświadomiłem sobie, że mogę zaraz zginąć.
Gdyby chciał, mógłby mnie zabić. Z łatwością.
I uszłoby mu to na sucho: nieszczęśliwy wypadek na treningu. Jego życie potoczyłoby się dalej, a moje zgasłoby jak płomyk świecy.
Na dodatek mówił tak, jakby naprawdę miał na to ochotę.
To dziwne uczucie: bebechy zmieniają się człowiekowi w wodę, z rąk i nóg odpływa cała siła, oczy łzawią... To chyba jakiś odruch, pozostałość z dzieciństwa, która nakazuje udać słabego i bezradnego, żeby wymusić odpowiednią reakcję rodzicielską po drugiej stronie. Nie mogłem się jednak oprzeć wrażeniu, że u Michaelsona nie mam co liczyć na taki gest.
– Fartowny cios – wysapałem w podłogę.
Szok. Chwila ciszy. A potem musiał mnie puścić, bo zaczął się tak śmiać, że nie był w stanie utrzymać chwytu. Mnie też udało się parsknąć śmiechem, kiedy przetoczyłem się na bok, usiadłem i obmacałem wszystkie stawy.
– O Jezu... Nie myślałem, że ktoś może mnie tak załatwić. W każdym razie nie tak szybko. Wiesz, że w swojej klasie jestem prawie najlepszy w walce wręcz?
Michaelson prychnął pogardliwie.
– We wszystkim jesteś najlepszy albo prawie najlepszy. Ale to jeszcze nie znaczy, że znasz się na rzeczy. Gówno wiesz.
– To prawda, Hari. Dlatego przyszedłem do ciebie.
Usiadł, podkulił nogi, przyciągając kolana do piersi i splótł na nich palce.
– Słucham – powiedział, ale w jego oczach widziałem podejrzliwość, to permanentne u podkastowych "Czego ode mnie chcesz?".
– Podobno formalny trening nie idzie ci najlepiej – powiedziałem. – Nie odpadłeś jeszcze tylko dlatego, że potrafisz, jak to mówicie wy, Robotnicy, dać wycisk każdemu uczniowi w swojej klasie. Za cztery miesiące wyślą mnie do Nadświata. Wydaje mi się, że możesz mnie nauczyć paru rzeczy, których nie nauczy mnie Tallman.
– Tallman to kretyn. Woli pilnować, żebyś robił to czy tamto tak jak on chce, niż nauczyć cię czegoś, co pozwoli ci przeżyć.
– To właśnie mnie interesuje. Chcę przeżyć.
– A co ja będę z tego miał?
Wzruszyłem ramionami.
– Przez cztery miesiące będziesz mógł codziennie okładać biznesmeńskiego bachora.
Długo mierzył mnie lodowatym wzrokiem; ledwie udawało mi się nie wiercić nerwowo. W końcu rozplótł palce i płynnym ruchem wstał, przyjmując naturalną pozę do walki.
– Wstawaj.
– Nie włożysz pancerza?
– Sugerujesz, że będzie mi potrzebny?
Westchnąłem.
– Nieważne.
Pozbierałem się z podłogi i też przyjąłem pozycję. Wiedziałem, że nie mogę – w przeciwieństwie do zajęć u Tallmana – spodziewać się komend "Gotowi!" i "Boks!", więc nie dałem się zaskoczyć, kiedy spojrzał w okolice mojego krocza: opuściłem skrzyżowane ręce do bloku – i oberwałem lewym hakiem w ucho, aż mi zadzwoniło w uszach.
– Lekcja pierwsza: to była zmyłka, Hansen. Kiedy tylko zobaczę, że patrzysz mi w oczy, dostaniesz w ucho.
Potrząsnąłem głową i podniosłem gardę. Michaelson postukał się palcem w mostek.
– Patrz tutaj. Zawsze patrz tutaj. Wtedy widzisz całe moje ciało. Oczy kłamią, Hansen, ale pierś mówi prawdę. Poza tym kopnięcia w krocze nie blokuje się rękami, tylko udem. Ilekroć opuścisz ręce, dostaniesz w ucho. Rozumiemy się?
– Chyba zaczynam...
Sieknął mnie prawym hakiem pod serce. Zaparło mi dech w piersi.
– Lekcja druga: najlepiej zaatakować, gdy przeciwnik traci czujność, a przeciwnik najczęściej traci czujność, kiedy coś mówi. Kiedy człowiek mówi, myśli o tym, co powie za chwilę, zamiast...
Wyrżnąłem go pięścią prosto w zęby. Knykcie zabolały mnie jak diabli, ale Michaelson cofnął się o dwa kroki i podniósł dłoń do ust. Widząc umazane czerwienią palce, uśmiechnął się do mnie.
– Wiesz co? – powiedział. – Zaczynam dostrzegać taką małą, malutką, mikroskopijną szansę na to, że może jednak cię polubię.
Uda się, pomyślałem. Wkroczyłem na drogę do Nadświata.

5

Tydzień później siedziałem u Chandry w gabinecie. Całe ciało miałem pokryte sińcami w odcieniach żółci, fioletu i zieleni. Ktoś mógłby pomyśleć, że koledzy dla żartu nafaszerowali mi prysznic przeterminowaną farbką do ciała.
– Proszę o pozwolenie na skorzystanie z symulatora AW.
Dyrektor spojrzał na mnie jak na przedstawiciela nowej odmiany karaluchów.
– Rozmawiałem dziś rano z Vilo, pytał o postępy Michaelsona. Okłamałem go. Powiedziałem, że wszystko idzie doskonale.
– Za dziesięć dni Hari zacznie kurs zaawansowany aktorstwa wirtualnego – odparłem, nie tracąc cierpliwości. – Na pewno chce pan, żeby go zaliczył, prawda? Dlatego liczę na współpracę z pana strony.
– Czas ucieka, Hansen. Nie wydaje mi się, żeby twój podopieczny uczył się czegoś, kiedy dzień w dzień pozwalasz mu się okładać do nieprzytomności.
– Pozwalam? Administratorze, pan nie widział, jak on walczy.
– Studiuje w Kolegium Magji Bitewnej, tak jak ty. Nie zaczęliście pracować nad technikami wizualizacji, nad transem... W ten sposób nic nie osiągniesz.
– Spotykam się z nim codziennie, Administratorze. Na godzinę, czasem dwie...
– I nic z tego nie wynika! Czy ty sobie myślisz, że żartowałem, mówiąc, o jaką stawkę toczy się gra?
Nerwy mi puściły.
– W takim razie proszę znaleźć kogoś innego! Nie prosiłem o tę robotę, pan mi ją wcisnął na siłę, więc teraz robię, co mogę!
Zarumieniłem się. Prawdziwy Biznesmen nie daje się wyprowadzić z równowagi zwykłemu podkastowemu. Mój ojciec nigdy by sobie na to nie pozwolił. Może jednak spędzanie czasu w towarzystwie Hariego zaczynało dawać znać o sobie?
– Nie ma mowy. – Chandra pokręcił głową. – Jesteś najlepszy w Kolegium. Gdybym wyznaczył do tego zadania kogoś gorszego, Vilo pomyślałby, że chcę się pobyć Michaelsona.
Zmrużył oczy. Zrobiłem przebitkę na niego.
Nazywam się Wilson Chandra i jestem Administratorem. Całe moje życie, z górą sześćdziesiąt lat, spędziłem jako pracownik najemny, z tego ostatnie piętnaście w roli dyrektora Konserwatorium Studyjnego – czyli na stanowisku niezwykle odpowiedzialnym, ale niespecjalnie wpływowym. Muszę całować w tyłek każdego Uprzywilejowanego, Inwestora i Biznesmena, który przekroczy próg szkoły; rozczulać się nad ich skamlącymi protegowanymi; robić dobrze Radzie Zarządców; ugłaskiwać rozdęte ego okaleczonych emocjonalnie eks-Aktorów, którzy stanowią kadrę Konserwatorium. A przy okazji muszę także produkować Aktorów, którzy nie tylko przetrwają w Nadświecie, ale zapewnią Studiu zyski uzasadniające moją przydatność.
Od półtorej dekady odwalam kawał cholernie dobrej roboty – i co dostaję w zamian? Przychodzi taki mały bandziorek i poucza mnie, jak mam wykonywać swoją pracę; dyktuje mi, kogo mam promować, a kogo nie. Albo taki biznesmeński zasraniec biadoli, że każę mu robić coś, na co jego wypielęgnowana pupcia nie ma akurat ochoty.
Rozparłem się wygodnie na krześle. Przymknąłem oczy pod maską. Wszystko stało się jasne. On chciał, żeby Hari odpadł, bo to by zabolało Vilo; chciał również, żeby i mnie się nie udało, bo byłem Biznesmenem z urodzenia. W ten sposób dwa razy utarłby nosa nadkastowym, i to w sposób, który mógłby mu ujść na sucho. Typowy przedstawiciel swojej kasty: małostkowy, mściwy, gotowy w każdej chwili wbić nadkastowemu nóż w plecy. Jeżeli Vilo groził jemu lub jego rodzinie, najwyraźniej nie potraktował groźby poważnie. A Hari? Hari był tylko pionkiem w jego grze.
Podobnie zresztą jak ja. Jego złość nie miała podłoża osobistego. Przypomniało mi się, jak zobaczyłem w jego oczach tamten bezosobowy, nienaturalny błysk głodu. Ja sam nic a nic go nie obchodziłem: po prostu miałem pecha, że byłem pod ręką, kiedy postanowił rozegrać swoją małą psychodramę pod tytułem „Zemsta podkastowego”.
Poza murami Konserwatorium sytuacja byłaby zupełnie inna: ja byłem Biznesmenem, on zaś tylko Administratorem, i gdyby ośmielił się chociaż prychnąć na mnie, mógłbym go zadenuncjować Policji Społecznej i oskarżyć o naruszenie praw kastowych. Tutaj jednak nie miało to żadnego znaczenia. Trzymał mnie w garści, a ja nie mogłem nic zrobić.
Zaczynałem rozumieć, skąd się bierze złość Hariego.
Przez chwilę miałem nawet wrażenie, że Hari stoi za moimi plecami i szepcze mi do ucha, w jaki sposób mam ułożyć dłoń i gdzie uderzyć jej kantem, żeby po trafieniu w gardło zmiażdżyć Chandrze tchawicę. Potrząsnąłem głową, żeby opędzić się od tej wizji. Odetchnąłem głęboko.
– Proszę o pozwolenie na skorzystanie z aparatury AW – powtórzyłem.
– Chyba za dużo sobie wyobrażasz. Używanie symulatora bez nadzoru może być niebezpieczne. Instruktor Hammet...
– Coś panu powiem... – przerwałem mu od niechcenia, walcząc z przyprawiającym o mdłości kłuciem w żołądku. – Mój ojciec robi interesy z Vilo Intercontinental.
Obrzydliwa aluzja do mętnych powiązań biznesowych pozostawiła mi niesmak w ustach, ale rozpaczliwie potrzebowałem jakiegoś argumentu. Widmo Hariego nadal zerkało ponad moim ramieniem i szeptem namawiało do przemocy.
Twarz Chandry niczego nie wyrażała, ale na pewno wiedział, co mam na myśli.
– Biorę na siebie pełną odpowiedzialność – dodałem z nacis­kiem. – Potrzebuję tylko pańskiego zatwierdzenia.
Rozumiałem reguły gry: musiał sprawiać wrażenie, że robi co w jego mocy, żeby pomóc mnie i Hariemu, żeby potem z czystym sumieniem pokręcić głową, wydąć wargi i z udawanym żalem wyrzucić nas obu.
Bez entuzjazmu skinął głową.
– Dobrze. – Ze szczeliny w blacie wyjął kartę i odwrócił stojący na biurku monitor w moją stronę. – To duplikat mojej karty dostępowej. Potwierdź odbiór odciskiem kciuka na ekranie, w tym miejscu... I jeszcze na dole: to oświadczenie o przejęciu odpowiedzialności. Bierzesz na siebie wszelkie ewentualne uszkodzenia ciała was obu.
Pokiwałem głową.
– Nie pożałuje pan tego.
Nie odpowiedział. Patrzył na mnie sceptycznie.