Ostrze Tyshalle'a. Część 1 - Matthew Stover

Dajcie nam więcej Caine'a!

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Ostrze Tyshalle'a. Część 1 - Matthew Stover
Hari Michaelson jest teraz Administratorem. Ba, jest Przewodniczącym Studia w San Francisco, opiekunem potężnej korporacji, piastunem kury znoszącej złote jajka. Jego życie jest teraz jednak dużo gorsze niż wcześniej, kiedy był zwykłym Pracownikiem. Po pierwsze: Hari stał się kaleką. Pomimo zapewnień specjalistów, jego kręgosłup nie zregenerował się do końca. Po drugie – Caine zginął. Nasz bohater nie ma najmniejszych szans na powrót do Nadświata, gdzie mógł stawać się bezlitosnym mordercą, który nigdy się nie wahał. Wszystko to jednak jest drobnostką – Hari nie wie jeszcze, że niedługo wszyscy jego wrogowie nagle powstaną z martwych, a najbliżsi znajdą się w niebezpieczeństwie.

Ostrze Tyshalle'a ma jeden zasadniczy brak: nie ma tu Caine'a. Sporo czasu spędzamy z Harim, ale to nie to samo. Zdecydowanie. Wprawdzie w pierwszej części zabójca był "zmiękczony" przez swoją sentymentalną misję, ale - mimo wszystko - miałem świadomość towarzyszenia drapieżnikowi: szybkiemu, niebezpiecznemu, niosącemu śmierć. A teraz? W Ostrzu Tyshalle'a ciężko nawet wskazać głównego bohatera: Hari dominuje w pierwszej połowie książki, ale im dalej w las, tym więcej Delianna – postaci całkowicie nieznanej czytelnikom Bohaterowie umierają.

Pomyliłby się jednak ten, kto stwierdziłby, że "wymiana" na stanowisku głównego bohatera to jednoznaczna strata (na co mógłby wskazywać powyższy akapit). Hari stał się postacią dużo ciekawszą niż w części pierwszej. Nie mamy tutaj już mężczyzny z mentalnością nastolatka, który miał wszystko, ale męczyła go stara miłość; tym razem Michaelson jest kaleką, świadomym własnej ułomności, wspominającym dawne życie, tęskniącym za nadludzką sprawnością. Deliann natomiast nie porwał mnie niczym szczególnym – ot, kolejna postać, która zapełniła i tak już ludny Nadświat.

Progres zaliczył jednak nie tylko Hari. Pozostała jeszcze jedna ważna postać, której udało się przeżyć wydarzenia opisane w poprzedniej powieści: Ma'elKoth. Czy raczej Tan'elKoth, jak teraz każe się nazywać. Obraz upadłego boga, który nieustannie szuka zemsty, nie chcąc się do tego przyznać, został namalowany przez Stovera wyśmienicie – były władca ogromnej części Nadświata jest jedną z największych zalet Ostrza Tyshalle'a.

Na podziw nie zasługuje natomiast fabularny rozgardiasz, jakim autor zamyka pierwszą część Ostrza.... Może nie wypada oceniać połowy książki, może wszystkie najlepsze zagrywki autor zostawił na koniec, ale nie oszukujmy się: ten fragment powieści posuwa całą historię o dokładnie tyle, ile powinien dobry prolog. Wybucha wojna, pojawia się zaraza, ktoś tam ginie. Fabuła skrócona do jednego zdania. Fabuła, dodajmy, którą poznaje się bez żadnego ustalonego porządku (no, może z wyjątkiem chronologicznego, chociaż i tutaj zdarzają się odstępstwa). Czekałem i czekałem, przewracałem kolejne kartki, ale żadnej syntezy wątków nie udało mi się odnaleźć – jeśli będę zmuszony przeczytać następne pięćset stron, aby w końcu dowiedzieć się co i jak, będę znużony, nie zaintrygowany. Tempo spadło dramatycznie, opowieść się wlecze, a to chyba nie jest dobry znak – tym bardziej, że bohaterem tytułowym cyklu jest człowiek, któremu w pierwszej części zdarzało się wpadać do pokoju pełnego ludzi, aby po minucie wychodzić z nowopowstałego cmentarza.

Pierwsza część Ostrza Tyshalle'a to książka wyraźnie słabsza od Bohaterowie umierają. Czytelnik otrzymuje co prawda poważne i doskonałe fragmenty poświęcone "życiu po życiu", jakim jest dla Hariego egzystencja bez Nadświata, ale traci to, co najważniejsze – Caine'a. Mnie, mimowolnemu fanowi bezlitosnego mordercy, nie pozostaje nic innego, niż czekać na dopełnienie chaotycznej historii z nadzieją, że wszystko jeszcze będzie dobrze. Jeśli nie z upadającymi kolejno bohaterami, to przynajmniej z powieścią, która może się jeszcze całkiem ciekawie rozwinąć.