Ostatnia Imperoks

Powieść jednego twistu

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Ostatnia Imperoks
Rozpoczynam pisanie tego tekstu z bardzo silnym poczuciem recenzenckiego déjà vu – bierze się ono stąd, że o Ostatniej Imperoks można by powiedzieć to samo, co o Imperium w płomieniach, trzeba by tylko zmienić numer tomu z drugiego na trzeci. Żeby zachować jakąkolwiek przyzwoitość, intensywnie zastanawiałem się nad zwieńczeniem Wspólnoty, próbując znaleźć w nim choćby jedną oryginalną rzecz, która odróżniałaby powieść nie tylko od jej poprzedniczek, ale i całego zalewu przeciętnej fantastycznej literatury rozrywkowej. I wymyśliłem! 

Całą trylogię Johna Scalziego można streścić naprawdę szybko: w pierwszej części czytelnik dowiaduje się, że międzyplanetarne imperium będzie upadać, w drugiej ogląda początek tego upadku, w trzecim zaś powinien zobaczyć, jaki będzie jego finał. Tak też się dzieje, choć pisarz zasługuje na drobną pochwałę za to, że zdecydował się na względnie otwarte zakończenie: bohaterowie (ci dobrzy, oczywiście, o czym za chwilę) wypracowują pewne rozwiązania, które mają pomóc w beznadziejnej sytuacji (w niebyt odchodzi jedyny znany ludzkości sposób podróżowania szybciej niż światło, a tytułowa Wspólnota łączy miejsca oddalone od siebie o niewyobrażalne odległości), ale ich implementacji nie pokazuje – więc nie zostajemy skazani na prostacki happy end. 

A wszystko, co w Ostatniej Imperoks i całej trylogii ucieka od oczywistego banału, zasługuje na przychylny komentarz – bo jest takich rzeczy naprawdę niewiele. Już przy okazji recenzji Upadającego imperium porównywałem cykl Scalziego do Kronik Diuny i Luny, ale, niestety, nie ze względu na jakość, a wyjściowy pomysł: opowiedzenie o losach kosmicznej monarchii wstrząsanej przez konflikty arystokracji. W końcu dowiadujemy się, jak autor postanowił zakończyć wątek największej intrygantki we Wspólnocie, Nadashe Nohamapetan, a wiedza okazuje się nie tyle nawet gorzka, co zupełnie miałka; bohaterka mogła prowadzić swoje mało wyrafinowane gierki tylko dlatego, że wszystkie inne postaci charakteryzują się niebywałą naiwnością, nie stał za nimi żaden właściwie pomysł. A alternatywy dla jej polityki nie ma – to ona stanowi personifikację wszystkich negatywnych sił we wszechświecie (sama zresztą wygłasza w którymś fragmencie autorefleksję w tym temacie). Ma kilku popleczników, ale wszyscy pozostali kluczowi bohaterowie to bez wątpienia "ci dobrzy". 

Cała Wspólnota porusza się w świecie bajkowych wręcz kontrastów, które zdejmują z czytelnika ciężar jakichkolwiek wątpliwości i właściwie odbierają mu pole do twórczego przetrawienia tekstu: od początku wie, że ma kibicować obejmującej tron Grayland II (jako cesarzowej – troszczącej się o maluczkich i mieszającej szyki podstępnej arystokracji, czyli Nadashe; jako kobiecie – uroczej, odrobinę skrytej, zupełnie niepasującej do tak monumentalnej roli) oraz jej partnerowi Marce’owi (absolutnie genialnemu, a przy tym tak skromnemu i niezręcznemu jak jego wybranka) i podejrzliwie spoglądać na cały ród zakochanych we własnych przywilejach Nohamapetanów.

Czy usłyszymy jakiekolwiek odpowiedzi, kiedy pojawiają się pytania choćby o centymetr wychodzące poza schemat opowieści o dobrym księciu zmagającym się ze złym stryjem czyhającym na tron? Na przykład: jak na koniec Wspólnoty zareagują ludzie z innych klas społecznych? Co stanie się z kulturami odłączonych od macierzy systemów? Czy instytucja tak potężna jak międzygalaktyczny kościół rzeczywiście szłaby krok w krok za świeckimi władcami? Co nią w takim razie kieruje? Czy kobieta przygotowująca się przez lata do prowadzenia życia przeciętnego naukowca rzeczywiście ma kompetencje do rządzenia WSZYSTKIMI ludźmi? Czego wymagało utrzymanie takiego systemu władzy przez tysiąc lat z jedną dynastią na czele? Tu można tylko zacytować internetowego klasyka: a skądże znowu, żadnych odpowiedzi nie będzie, autor nosa poza wygodny schemat nie wyściubia. Dodam jeszcze, że wszystko wskazuje na to, że Scalzi zdawał sobie sprawę z tej cukierkowej prostoty swojej kreacji, więc dorzucił do niej trochę pieprzu: Kivę Lagos. Ale, niestety, klnąca bez przerwy, gotowa zaciągnąć do łóżka każdego i potrafiąca wydostać się z każdej opresji bohaterka nie jest rozwiązaniem żadnego problemu. Sama jest problemem –  poważnym, bo paćka przeciętną sagę zupełnie niepotrzebną plamą żenady. 

Sporo tu marudzenia, a przecież na początku zaznaczyłem, że znalazłem jedną rzecz pozytywnie wyróżniającą Ostatnią Imperoks na tle konkurencji. Jest nią twist – jeden jedyny twist, który rzeczywiście mnie na przestrzeni całej trylogii zaskoczył. Więcej nawet: Scalzi wprost powiedział, że poprowadzi jeden wątek w pewnym kierunku, kierunku zupełnie przeciwnym niż to, czego można by się po tej historii spodziewać, a ja mu nie uwierzyłem. A chwilę później szok! Znowu klasyk: jak powiedział, tak zrobił. Nie chcę zbyt drastycznie spoilerować, a to bodaj jedyny spoiler, którym w ramach Wspólnoty można się przejąć, ale uczciwie przyznaję: raz zostałem zaskoczony. 

Ostatnia Imperoks to dokładnie takie zwieńczenie, na jakie zasługiwała trylogia otwarta Upadającym imperium. Czyta się to wszystko sprawnie i szybko, bez stresu, bo bohaterów jest kilkoro i wszyscy zawsze zachowują się tak samo, a finał można przewidzieć po pierwszej godzinie lektury. Jeden zwrot akcji – tyle dzieli Wspólnotę od totalnej przewidywalności. Czy warto dla niego przebijać się przez trzy powieści? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam, ja dodam jedynie, że wszystkie są książkami przyzwoitymi, które sprawdzą się jako szybka przerwa pomiędzy poważniejszymi pozycjami.