Ostateczny argument królów - Joe Abercrombie

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Ostateczny argument królów - Joe Abercrombie
Zatruta profesja

Superior Glokta stał w holu i czekał. Przechylił głowę na powykręcanej szyi w jedną stronę, potem w drugą, nasłuchując znajomych trzasków i czując, jak dobrze znane sznury bólu napinają się w powęźlonych mięśniach między łopatkami.
„Po co to robię, skoro zawsze przy tym cierpię? Dlaczego musimy badać ból? Macać językiem ranki w ustach, rozdrapywać pęcherze, skubać strupy?”
– No, dlaczego? – warknął.
Marmurowe popiersie u stóp schodów odpowiedziało mu milczącą pogardą.
„A tej akurat mam już serdecznie dość”.
Odsunął się, szurając nogami, wlokąc bezużyteczną stopę po płytkach posadzki. Stukot jego laski odbijał się echem od stiuków odległego sufitu.
W porównaniu z innymi arystokratami zasiadającymi w Otwartej Radzie lord Ingelstad, właściciel tej przesadnie wystawnej rezydencji, był człowiekiem niewielkiego formatu, głową podupadłego rodu, któremu los stopniowo przestawał sprzyjać, a majątek i wpływy z czasem skurczyły się niemal do zera.
„Im bardziej się człowiek kurczy, tym bardziej rozdęte ma ambicje. Dlaczego ludzie nie zdają sobie z tego sprawy? W wielkich wnętrzach rzeczy małe wydają się jeszcze mniejsze”.
Gdzieś w półmroku zegar rzygnął ospałym kurantem.
„Już spóźniony. Im człowiek mniej znaczy, tym dłużej każe na siebie czekać. Ale ja potrafię być cierpliwy, kiedy trzeba. Jakkolwiek by na to patrzeć, nie czekają na mnie oszałamiające bankiety, ekstatyczne tłumy ani piękne kobiety. Już nie. Zadbali o to Gurkhulczycy w ciemnych lochach imperatorskiego więzienia”.
Przesunął językiem po pustych dziąsłach i przestąpił z nogi na nogę. Stęknął ciężko, gdy igły bólu wystrzeliły mu ze stopy w górę, do krzyża i pleców. Aż mu zatrzepotały powieki.
„Potrafię być cierpliwy. To jedyna zaleta sytuacji, w której każdy krok jest męczarnią: człowiek szybko się uczy ostrożnie stawiać stopy”.
Drzwi za jego plecami otworzyły się gwałtownie. Glokta odruchowo odwrócił głowę i z trudem powstrzymał grymas bólu, gdy trzasnęło mu w karku. W progu stał lord Ingelstad: wysoki, ojcowski typ o rumianej cerze. Uśmiechnął się przyjaźnie i gestem zaprosił superiora do pokoju.
„Jest taki spokojny, jakbym był zwyczajnym gościem. W dodatku mile widzianym”.
– Przepraszam, że kazałem panu czekać, superiorze. Odkąd przybyłem do Adui, przyjmuję tylu gości, że w głowie mi się kręci. – „Oby tylko całkiem ci się nie odkręciła”. – Tylu gości!
„Gości z propozycjami, zapewne. Z ofertami w zamian za twój głos. Za pomoc w wyborze następnego króla. Spodziewam się jednak, że odrzucenie mojej oferty mogłoby się okazać dla ciebie zbyt bolesne”.
– Napije się pan wina, superiorze?
– Nie, wasza lordowska mość, dziękuję. – Glokta przekuśtykał przez próg. – Nie zabawię długo. Ja również mam mnóstwo zajęć.
„Wybory same się nie ustawią, rozumiesz”.
– Ależ oczywiście, oczywiście. Proszę spocząć.
Ingelstad z zadowoleniem rozparł się na jednym z krzeseł, wskazując gościowi drugie. Glokta potrzebował czasu, żeby się ­usadowić: ostrożnie osunął się na siedzisko i przez chwilę się na nim mościł, aż znalazł taką pozycję, w której plecy nie bolały go bez przerwy.
– O czym chciał pan ze mną porozmawiać, superiorze?
– Reprezentuję arcylektora Sulta. Mam nadzieję, że nie poczuje się pan urażony moją bezpośredniością, gdy powiem, że Jego Eminencja chce dostać pański głos.
Grubo ciosane rysy arystokraty wykrzywiły się w grymasie udawanego zdumienia.
„Bardzo kiepsko udawanego, trzeba przyznać”.
– Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem: mój głos... w jakiej sprawie?
Glokta otarł wilgoć pod łzawiącym okiem.
„Naprawdę musimy się wdawać w ten pozbawiony godności taniec? Tobie brakuje krzepy, a mnie nóg”.
– W sprawie tego, kto następny zasiądzie na tronie, lordzie Ingelstad.
– Ach tak. – „Tak, durniu”. – Naturalnie. Superiorze Glokta, mam nadzieję, że nie rozczaruję ani pana osobiście, ani Jego Eminencji, człowieka, którego darzę wyłącznie najwyższym szacunkiem – (tu Ingelstad skłonił głowę w geście przesadnej pokory) – kiedy powiem, że nie mogę w tej kwestii ulegać żadnym wpływom. Sumienie mi na to nie pozwala. W moim odczuciu zarówno ja sam, jak i pozostali członkowie Otwartej Rady zostaliś­my obdarzeni świętym zaufaniem. Brzemię obowiązku nakazuje mi głosować na człowieka, który w mojej opinii będzie kandydatem absolutnie najlepszym spośród wielu wspaniałych ludzi ubiegających się o tę godność.
I Ingelstad rozpromienił się w uśmiechu, wielce z siebie zadowolony.
„Piękna przemowa, jakiś wioskowy głupek może by nawet w nią uwierzył. Ile już takich słyszałem przez ostatnie kilka tygodni? Zgodnie z tradycją, teraz powinny rozpocząć się targi i dyskusja o tym, ile dokładnie warte jest święte zaufanie; ile srebra potrzeba, żeby uciszyć sumienie; ile złota, żeby przeważyć brzemię obowiązku. Tyle że ja dziś nie jestem w nastroju do targów”.
Glokta uniósł brwi bardzo, bardzo wysoko.
– Gratuluję szlachetnej postawy, lordzie Ingelstad. Gdyby więcej ludzi miało taki charakter, żylibyśmy w lepszym świecie. Zaiste, wielkiej trzeba siły ducha... zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, jak wiele ma pan do stracenia. Prawdę powiedziawszy, wszystko. – Skrzywił się, przełożywszy laskę do jednej ręki, i z wysiłkiem zsunął się na skraj siedziska krzesła. – Widzę jednak, że jest pan człowiekiem niezłomnym, nie będę zatem dłużej zabierał panu czasu...
– Do czego pan pije, superiorze? – Na pulchnej twarzy arystokraty odmalował się wyraźny niepokój.
– Jak to do czego, lordzie Ingelstad? Do pańskich szemranych interesów.
Rumiane policzki straciły większość koloru.
– Musiało dojść do jakiejś pomyłki.
– Zapewniam pana, że o pomyłce nie może być mowy. – Z wewnętrznej kieszeni płaszcza Glokta wyjął podpisane zeznania. – Widzi pan, pańska osoba często przewija się w zeznaniach wysokiej rangi kupców bławatnych. Bardzo często. – Rozłożył szeleszczące papiery w taki sposób, żeby obaj mogli je odczytać. – W tym miejscu nazywa się pana... proszę zrozumieć, że nie odpowiadam za dobór słów... „współsprawcą”. Tutaj jest pan „głównym beneficjentem” nad wyraz podejrzanej operacji przemytniczej. A tu, jak pan zapewne widzi (ja zaś rumienię się, musząc to panu wytknąć), pańskie nazwisko występuje w bliskim sąsiedztwie słów „zdrada stanu”.
Ingelstad osunął się na krzesło i drżącą ręką odstawił kieliszek na stół; szczęknęło szkło, odrobina wina wylała się na wypolerowane drewno.
„Oj, radziłbym to szybciutko wytrzeć. Inaczej zostanie paskudna plama, a niektóre plamy nigdy nie schodzą”.
– Jego Eminencja, który uważa pana za przyjaciela, zdołał zatuszować fakt pojawienia się pańskiego nazwiska na wstępnym etapie śledztwa. Zrobił to dla dobra nas wszystkich. Współczuje panu, gdyż zdaje sobie sprawę, że próbował pan po prostu odwrócić niesprzyjający rodzinie los. Gdyby jednak miał go pan zawieść w kwestii tego głosowania, jego współczucie szybko się wyczerpie. Rozumie pan, co mam na myśli?
„Bo mnie się wydaje, że wyraziłem się nadzwyczaj jasno”.
– Rozumiem – wyskrzeczał Ingelstad.
– Jak się teraz miewa pańskie brzemię obowiązku? Mniej ciąży?
Arystokrata przełknął z wysiłkiem ślinę. Wszelki ślad rumieńców odpłynął mu z twarzy.
– Oczywiście, z radością wspomogę Jego Eminencję w każdy możliwy sposób, ale... Chodzi o to...
„Co znowu? Jakaś rozpaczliwa propozycja? Desperacka łapówka? A może odwoła się do mojego sumienia?”.
– Odwiedził mnie wczoraj przedstawiciel najwyższego sędziego Marovii, niejaki Harlen Morrow. Złożył mi bardzo podobną propozycję... popartą bardzo podobnymi groźbami.
Glokta spochmurniał.
„No proszę: Marovia i jego mały robal. Zawsze krok przed nami albo krok za nami. Zawsze blisko”.
Do głosu Ingelstada wkradła się histeryczna buta:
– I co ja mam zrobić? Nie mogę przecież poprzeć obu! Wyjadę z Adui, superiorze, wyjadę i nie wrócę! Powstrzymam... powstrzymam się od głosu...
– Nawet o tym nie myśl, skurwielu! – wysyczał Glokta. – Zagłosujesz tak, jak ci każę, i do diabła z Marovią!
„Potrzebuje mocniejszej zachęty? To odrażające, ale jak mus, to mus. Czyż nie upaprałem już rąk po łokcie? Przekopanie się przez jeden czy dwa rynsztoki więcej niewiele zmieni”.
– Wczoraj w parku przyglądałem się pańskim córkom – powiedział, zniżając głos do gładkiego pomruku. Twarz arystokraty pobladła jak ściana. – Trzy niewiniątka, które lada chwila wejdą w kobiecość. Ubrane zgodnie z najnowszą modą, jedna śliczniejsza od drugiej. Ile lat może mieć ta najmłodsza... piętnaście?
– Trzynaście – wychrypiał Ingelstad.
– Ach tak... – Glokta odsłonił dziąsła w bezzębnym uśmiechu. – Wcześnie rozkwitła. Nigdy przedtem nie były w Adui, prawda?
– Nie, nie były – zgodził się z nim lord.
– Tak myślałem. Podniecenie i zachwyt, jakie wzbudziła w nich wycieczka po ogrodach Agriontu, były takie urocze... Jestem pewien, że zwróciły uwagę wszystkich kawalerów w mieście. – Uśmiech Glokty bladł z wolna. – Lordzie Ingelstad, widok trzech tak delikatnych istot wywiezionych znienacka do jednej z najsurowszych placówek karnych w Anglandzie złamałby mi serce. W takich miejscach uroda, dobre urodzenie i łagodny charakter przyciągają uwagę zupełnie innych, znacznie mniej sympatycznych osób. – Glokta zadrżał w starannie wyreżyserowanym dreszczu zgrozy, nachylił się ku Ingelstadowi i mówił dalej szeptem: – Nawet psu nie życzyłbym takiego losu. A wszystko to przez ojca, który miał środki zaradcze na wyciągnięcie ręki.
– Ale przecież moje córki nie są w żaden sposób zamieszane w...
– Wybieramy nowego króla! Wszyscy jesteśmy w to zamieszani!
„Ostro, być może, ale surowe czasy wymagają surowych działań”.
Glokta z trudem dźwignął się z krzesła. Zaciśnięta na lasce dłoń zadrżała z wysiłku.
– Powiem Jego Eminencji, że może liczyć na pański głos.
Ingelstad zapadł się w sobie, oklapł nagle i nieodwołalnie.
„Jak przebity bukłak”.
– Ale najwyższy sędzia... – wyszeptał. – Nie zna pan litości?
Glokcie nie pozostało nic innego, jak wzruszyć ramionami.
– Kiedyś znałem. Jako dziecko miałem wręcz idiotycznie miękkie serduszko, słowo daję, płakałem na widok muchy złapanej w pajęczą sieć. – Skierował się ku drzwiom, grymasem bólu kwitując okrutny spazm przeszywający zranioną nogę. – Ustawiczne cierpienie skutecznie mnie z tego wyleczyło.
***
To było kameralne spotkanie dobrych znajomych.
„Chociaż w takim towarzystwie trudno mówić o serdeczności”.
Superior Goyle – siedzący po drugiej stronie olbrzymiego okrąg­łego stołu w olbrzymim okrągłym gabinecie – miał kaprawe oczka osadzone w kościstej twarzy. Patrzył na Gloktę spode łba.
„Spode łba, ale nie bez czułości, śmiem twierdzić”.
Uwagę Jego Eminencji arcylektora, przełożonego Inkwizycji Jego Królewskiej Mości, przykuwało coś zupełnie innego: trzysta dwadzieścia arkuszy papieru, poprzyczepianych do zakrzywionych ścian i zajmujących tym sposobem niemal połowę obwodu komnaty.
„Po jednym na każdego szlachetnego członka naszej wspaniałej Otwartej Rady”.
Wpadający przez ogromne okna wiatr szeleścił nimi delikatnie.
„Trzepoczące papierki, trzepoczące głosiki”.
Na każdej karcie widniało czyjeś nazwisko.
„Lord taki, lord owaki, lord jakiś tam skądś tam. Wielcy i mali. Ludzie, z których zdaniem nikt się nie liczył, dopóki książę Raynault nie sturlał się z łóżka wprost do grobu”.
Wiele stronic było opatrzonych umieszczoną w rogu plamą kolorowego laku; na niektórych widniały dwie, czasem nawet trzy takie plamy.
„Potwierdzenia lojalności. Jak zagłosują? Niebieskie – lord Brock, czerwone – lord Isher, czarne Marovia, białe Sult i tak dalej. Oczywiście, wszystko jeszcze może się zmienić, zależy, jak powieje wiatr”.
U dołu stronic znajdowały się sporządzone drobnym pismem adnotacje. Z miejsca, w którym siedział, Glokta nie był w stanie ich odczytać, ale znał ich treść.
„Jego żona to dawna dziwka. Lubi młodych chłopców. Za dużo pije. W napadzie szału zabił służącą. Nie jest w stanie spłacić długów z hazardu. Sekrety. Plotki. Kłamstwa. Narzędzia naszego szlachetnego rzemiosła. Trzysta dwadzieścia nazwisk i tyle samo obrzydliwych historyjek, z których każdą można wyciągnąć i wykorzystać. Polityka rzeczywiście jest powołaniem ludzi prawych. Dlaczego więc się nią zajmuję? Dlaczego?”.
Arcylektor miał ważniejsze sprawy na głowie.
– Brock w dalszym ciągu na prowadzeniu – mruknął skwaszony, wpatrując się w poruszane wiatrem kartki. Splótł dłonie za plecami. – Ma około pięćdziesięciu głosów, mniej lub bardziej pewnych.
„Tak pewnych, jak to tylko możliwe w tych niepewnych czasach”.
– Isher ze swoją plus minus czterdziestką zwolenników depcze mu po piętach – ciągnął arcylektor. – Podobno Skald ostatnio sporo zyskał. To niesłychanie bezwzględny człowiek. Trzyma w garści całą delegację Stariklandu, czyli jakieś trzydzieści głosów. Tyle samo ma Barezin. W tej chwili są to czterej główni rywale.
„Ale kto to może wiedzieć, co będzie dalej? Może król pożyje jeszcze rok i zanim przyjdzie do głosowania, powyrzynamy się nawzajem”.
Glokta z trudem powstrzymał się od uśmiechu na tę myśl. Piętrzące się w Rotundzie Lordów zwały bogato odzianych trupów, zwłoki najważniejszych arystokratów Unii i wszystkich dwunastu członków Zamkniętej Rady.
„Każdy dźgnięty w plecy przez sąsiada. Paskudna prawda o władzy...”.
– Rozmawiałeś z Heugenem? – zapytał ostro Sult.
Goyle zarzucił łysiejącą głową i posłał Glokcie szyderczy uśmieszek. Kipiał ze złości.
– Lord Heugen wciąż żyje złudzeniem, że ma szansę zostać naszym następnym królem, mimo że nie może liczyć na więcej niż dziesięć, dwanaście głosów. Ledwie znalazł czas na wysłuchanie naszej oferty, taki był zajęty desperackim poszukiwaniem nowych zwolenników. Może za tydzień, dwa przejrzy na oczy i przychyli się do naszej propozycji, ale to nic pewnego; prędzej postanowi związać swoje nadzieje z Isherem. O ile mi wiadomo, zawsze było im po drodze.
– I dobrze – wycedził Sult przez zęby. – Co z Ingelstadem?
Glokta poruszył się na krześle.
– Bez ogródek przedstawiłem mu ultimatum Waszej Eminencji.
– Zatem możemy na niego liczyć?
„Jak by to powiedzieć...”.
– Nie mamy co do tego całkowitej pewności. Najwyższy sędzia Marovia zagroził mu w niemal identyczny sposób jak my, Eminencjo, poprzez jednego ze swoich ludzi, Harlena Morrowa.
– Morrow? Przecież to podnóżek Hoffa!
– Wygląda na to, że ostatnio awansował w hierarchii.
„Albo spadł niżej, zależy, jak na to spojrzeć”.
– Można się nim zająć. – Goyle zrobił wyjątkowo niesympatyczną minę. – Z łatwością...
– Nie! – uciął Sult. – Co z tobą, Goyle? Ledwie pojawi się jakiś problem, ty od razu chcesz go zabić! Na razie musimy zachować ostrożność, pokazać się jako ludzie rozważni, otwarci na negocjacje. – Podszedł do okna. Słońce zalśniło fioletowo w kamieniu pierścienia będącego oznaką arcylektorskiego urzędu. – A tymczasem bieżące zarządzanie krajem leży. Nikt nie zbiera podatków, nie karze przestępców... Ten łotr, którego zwą Garbarzem, ten demagog i zdrajca przemawia publicznie na wiejskich jarmarkach, otwarcie nawołując do buntu! Codziennie nowi wieśniacy porzucają swoje gospodarstwa i stają się zwykłymi bandytami; kradną i wyrządzają niewysłowione szkody. Szerzy się zamęt, a nam brakuje sił i środków, żeby go zdusić. W Adui zostały zaledwie dwa pułki gwardii królewskiej, co ledwie wystarcza dla utrzymania porządku w mieście. Tylko patrzeć, jak któryś z naszych szlachetnych lordów znudzi się czekaniem i przed czasem sięgnie po koronę! Wcale bym się nie zdziwił.
– Czy armia niedługo wróci z Północy? – zainteresował się Goyle.
– Wątpię. Ten prostak, marszałek Burr, przesiedział trzy miesiące pod Dunbrekiem, dając Bethodowi aż nadto czasu na przegrupowanie sił po drugiej stronie Białego Nurtu. Nikt nie wie, kiedy wreszcie zakończy swoją misję. O ile w ogóle ją zakończy.
„Miesiące poświęcone na zniszczenie naszej własnej twierdzy. Prawie żal, że tyle wysiłku włożyliśmy w jej wybudowanie”.
– Dwadzieścia pięć głosów. – Arcylektor obserwował z marsem na czole szeleszczące papiery. – Dwadzieścia pięć... A Marovia ile ma? Osiemnaście, tak? Przecież to żaden postęp! Na każdy głos, który udaje się nam pozyskać, tracimy jakiś inny!
Goyle pochyli się na krześle.
– Wasza Eminencjo, może to dobry moment, żeby ponownie złożyć wizytę naszemu przyjacielowi z uniwersytetu...
Arcylektor zasyczał wściekle i Goyle natychmiast się zamknął. Glokta wyglądał przez okno, udając, że nie usłyszał niczego niezwykłego. Sześć popadających w ruinę wieżyc uniwersytetu dominowało w panoramie miasta.
„A jakąż to pomoc można tam znaleźć? Wśród kurzu i zgniliz­ny, na co mogą się przydać ci zramolali durnie, adepci?”.
Sult nie dał mu się długo nad tym zastanawiać.
– Sam porozmawiam z Heugenem – orzekł i dźgnął palcem jeden z arkuszy na ścianie. – Goyle? Napisz list do lorda gubernatora Meeda i spróbuj uzyskać jego poparcie. Ty, Glokta, spotkaj się z lordem Wetterlantem. Jeszcze się nie zdeklarował. A teraz zmiatajcie stąd obaj. – Odwrócił się tyłem do zapełnionych sekretami stronic i utkwił w Glokcie spojrzenie niebieskich oczu. – Wynocha! I przynieście... mi... głosy!


Los wodza

– Zimna noc! – zawołał Wilczarz. – A podobno mamy lato!
Cała trójka podniosła wzrok. Najbliżej znajdował się starszy, siwowłosy człowiek, o twarzy, na której niejeden szkwał odcisnął swoje piętno. Tuż obok niego stał drugi mężczyzna, młodszy, z lewą ręką uciętą na wysokości łokcia. Trzeci był zaledwie chłopcem: stał przy końcu nabrzeża i z marsem na czole wpatrywał się w ciemne morze.
Udając, że boleśnie utyka, Wilczarz podszedł bliżej: powłóczył jedną nogą i krzywił się, jakby cierpiał. Stanął przy latarni, zawieszonej na wysokiej tyczce wraz z dzwonkiem alarmowym, i podniósł dzban do światła, żeby wszyscy mogli go zobaczyć.
Staruszek uśmiechnął się szeroko i oparł włócznię o mur.
– Nad wodą zawsze jest zimno. – Podszedł do Wilczarza, zacierając ręce. – Tym lepiej, że pomożesz nam się rozgrzać, co?
– A pewnie. Na zdrowie wam wszystkim.
Wilczarz wyjął korek, który zadyndał na rzemyku, wziął do ręki jeden z kubków i go napełnił.
– Nie bądź nieśmiały, smyku! – zawołał staruszek do chłopca.
– Chyba nie w tym rzecz – mruknął Wilczarz.
Nalał następną porcję. Jednoręki też odstawił włócznię, żeby wziąć kubek. Chłopiec zbliżył się ostatni i czujnie otaksował Wilczarza wzrokiem.
Staruszek dał mu kuksańca pod żebro.
– Matka nie byłaby chyba zachwycona, że pijesz, co, smyku?
– A kogo to obchodzi, co ona powie? – burknął dzieciak, siląc się na szorstki ton.
Wilczarz wręczył mu kubek.
– Tak sobie myślę, że skoro jesteś wystarczająco dorosły, żeby nosić włócznię, to i kufelek ci nie zaszkodzi.
– Jestem dorosły!
Chłopak wyszarpnął kubek z dłoni Wilczarza, ale wzdrygnął się, pijąc. Wilczarz przypomniał sobie swój pierwszy mocniejszy napitek: zrobiło mu się potwornie niedobrze i nijak nie mógł zrozumieć, co to za frajda. Uśmiechnął się w duchu.
Chłopak pewnie pomyślał, że z niego drwią, to wszystko.
– A kim ty w ogóle jesteś? – zapytał dzieciak.
Staruszek zacmokał z dezaprobatą.
– Nie zwracaj na niego uwagi – poradził Wilczarzowi. – Jest młody, ciągle mu się jeszcze wydaje, że pyskowaniem zapracuje sobie na szacunek.
– Nic się nie stało – uspokoił go Wilczarz. Nalał sobie, postawił kubek na kamieniach i zastanowił się, co dokładnie chce powiedzieć. Nie chciałby popełnić błędu. – Nazywam się Cregg.
Kiedyś znał człowieka o tym imieniu, tamten zginął w potyczce na wzgórzach. Nie przepadał za nim i nie miał pojęcia, dlaczego jego imię przyszło mu do głowy, ale doszedł do wniosku, że jest równie dobre, jak każde inne.
Poklepał się po udzie.
– Dźgnęli mnie w nogę pod Dunbrekiem i rana źle się zagoiła. Nie mogę już maszerować. Dla mnie to koniec z walką w pierwszym szeregu, więc dowódca odesłał mnie tutaj, żebym razem z wami pilnował wody. – Spojrzał na morze, które w blasku księżyca skrzyło się i trzepotało jak żywa istota. – Nie powiem, żebym miał się zapłakać z tego powodu. Prawdę mówiąc, mam tej wojaczki już po dziurki w nosie.
No, przynajmniej to ostatnie zdanie nie było kłamstwem.
– Wiem, co czujesz – odezwał się Jednoręki, unosząc kikut. – Co słychać na froncie?
– Po staremu. Ci z Unii siedzą pod swoimi murami i próbują na wszelkie sposoby dostać się do środka, a my czekamy na nich za rzeką. I tak to się ciągnie od tygodni.
– Podobno niektórzy przeszli na stronę Unii. Tak słyszałem. Podobno był z nimi stary Trójdrzewiec. Poległ w bitwie.
– To był wielki człowiek, Rudd Trójdrzewiec – wtrącił starszy mężczyzna. – Wielki człowiek.
– W rzeczy samej. – Wilczarz pokiwał głową. – W rzeczy samej...
– Mówią, że Wilczarz zajął jego miejsce – dodał Jednoręki.
– Serio?
– Tak ludzie gadają. Niezły skurczybyk, prawdziwy olbrzym. Nazywają go Wilczarzem, bo kiedyś jednej kobicie odgryzł cyce.
Wilczarza zamurowało.
– Naprawdę? – wykrztusił. – Ja tam nie wiem, nigdy go nie widziałem...
– Podobno był tam też Krwawy‑dziewięć – wyszeptał chłopiec. Oczy miał szeroko otwarte, jakby mówił o duchu.
Jego dwaj kompani prychnęli lekceważąco.
– Krwawy‑dziewięć nie żyje, smyku. I dobrze mu tak, skurwielowi. – Jednoręki się wzdrygnął. – Ależ ty masz durne pomysły, niech cię szlag!
– Powtarzam tylko, co słyszałem!
Staruszek dopił grog i otarł usta.
– Nieważne, kto gdzie jest – mruknął. – Jak tylko ci z Unii odbiją twierdzę, to im się znudzi wojowanie; wrócą do domu, za morze, i wszystko będzie po staremu. A już na pewno nikt się nie wybierze tutaj, do Uffrithu.
– To prawda – przytaknął z zadowoleniem Jednoręki. – Tu się nikt nie zapuści.
– To po co ich tak wypatrujemy? – jęknął chłopiec.
Staruszek przewrócił oczami, jakby słyszał tę gadkę po raz setny i zawsze udzielał tej samej odpowiedzi:
– Bo takie nam wyznaczyli zadanie, chłopcze.
– A jak się ma jakieś zadanie, to trzeba je wykonać jak należy. – Wilczarz przypomniał sobie, jak Logen dał mu tę samą radę. Trójdrzewiec potem też. Obaj odeszli, wrócili do ziemi, ale ich nauki nigdy nie brzmiały bardziej prawdziwie. – Nawet jeśli jest nudne, niebezpieczne albo mroczne. Nawet jeśli wolałbyś go nie wykonywać.
Szlag by to, ależ mu się chciało lać! Jak zwykle w takich chwilach.
– Co prawda, to prawda – zawtórował mu staruszek, uśmiechając się w głąb kubka. – Trzeba robić swoje.
– Ano trzeba. Chociaż trochę żal. Wyglądacie mi na miłych chłopaków.
Wilczarz sięgnął za plecy, jakby zamierzał się podrapać po tyłku.
– Żal? – Dzieciak zrobił zdziwioną minę. – Ale dlaczego...
W tej właśnie chwili Dow podkradł się do niego od tyłu i poderżnął mu gardło.
Niemal w tym samym momencie brudna dłoń Ponuraka zacisnęła się na ustach Jednorękiego i zakrwawiony czubek ostrza wyłonił się z przodu spomiędzy rozchylonych pół płaszcza. Wilczarz skoczył naprzód i trzy razy szybko dźgnął starca między żebra. Mężczyzna zarzęził, zatoczył się, wybałuszył oczy; nadal trzymał w dłoni kubek, zaprawiona grogiem ślina ciekła mu z ust. W końcu upadł na ziemię.
Chłopiec przeczołgał się jeszcze kawałek. Jedną ręką trzymał się za szyję, usiłując powstrzymać krwotok, drugą wyciągał do tyczki z dzwonkiem alarmowym. Żeby z poderżniętym gardłem myśleć jeszcze o dzwonku... Chłopak ma jaja, pomyślał Wilczarz.
Dzieciak zdążył jednak przepełznąć zaledwie pół kroku, zanim Dow nastąpił mu na kark i przydepnął z całej siły.
Wilczarz się wzdrygnął, słysząc trzask pękających kręgów. Chłopak pewnie nie zasłużył na taką śmierć, ale taka już jest ­wojna. Ginie na niej mnóstwo ludzi, którzy sobie na to nie zasłużyli. Trzeba było wykonać robotę, więc ją wykonali. I przeżyli, wszyscy trzej. Po takim zadaniu niczego więcej nie należało się spodziewać, a mimo to, odczuwał dziwny niesmak. Nigdy nie było mu łatwo, ale odkąd został wodzem było trudniej niż kiedykolwiek. To dziwne, o ile łatwiej zabija się ludzi, kiedy ktoś inny każe nam to robić. Ciężki kawałek chleba, zabijanie. Cięższy niżby się wydawało.
Chyba że nazywasz się Czarny Dow, rzecz jasna. Dowowi zabijanie przychodziło z taką samą łatwością jak sikanie. Dlatego był w tym taki dobry.
Wilczarz patrzył, jak Dow pochyla się nad bezwładnym ciałem Jednorękiego i odziera je z płaszcza, który następnie narzucił sobie na ramiona. Zwłoki strącił kopniakiem do wody, jakby pozbywał się worka śmieci.
– Masz dwie ręce – zauważył Ponurak, już ubrany w płaszcz starszego mężczyzny.
Dow spojrzał po sobie.
– O co ci chodzi? Przecież nie obetnę sobie ręki, żeby mieć lepsze przebranie, durniu!
– Chodzi mu o to, żebyś tej drugiej nie pokazywał. – Wilczarz patrzył, jak Dow brudnym palcem wyciera kubek, nalewa sobie grogu i wypija go jednym haustem. – Jak ty w ogóle możesz pić w takiej chwili? – dodał, ściągając płaszcz z trupa chłopca.
Dow wzruszył ramionami i zrobił sobie dolewkę.
– Szkoda, żeby się zmarnowało. Poza tym, sam powiedziałeś: zimna noc. – Wyszczerzył zęby w paskudnym uśmiechu. – Kurczę, ależ ty masz gadane, Wilczarz. Nazywam się Cregg. – Zrobił kilka kroków, udając, że utyka. – Pod Dunbrekiem dziabnęli mnie w dupę! Jakżeś ty na to wpadł? – Wierzchem dłoni grzmotnął Ponuraka w plecy. – To było coś pięknego, kurwa, coś pięknego... Jest nawet na to specjalne słowo, nie? Co to za słowo?
– Wiarygodny – podpowiedział Ponurak.
– Wiarygodny! – Oczy Dowa zabłysły. – Taki właśnie jesteś, Wilczarz. Wiarygodny z ciebie drań. Słowo daję, mógłbyś im wmówić, że jesteś Skarling Bez Kaptura we własnej osobie, i też by ci uwierzyli! Nie rozumiem, jak ty się możesz w takiej chwili nie roześmiać!
Wilczarzowi zupełnie nie było do śmiechu. Nie miał też wcale ochoty oglądać leżących na kamieniach dwóch ciał. Martwił się, że chłopiec bez płaszcza zmarznie – diabelna głupota, biorąc pod uwagę, że dzieciak leżał w szerokiej na parę stóp kałuży własnej krwi.
– Mniejsza z tym. – Odchrząknął. – Pozbądźcie się tych dwóch i spotkajmy się przy bramie. Nie wiadomo, kiedy przyjdą nowe rozkazy.
– Jasna sprawa, wodzu. Się robi.
Dow zepchnął trupy do wody, a potem na wszelki wypadek wymontował z dzwonka serce i wyrzucił je do morza.
– Szkoda – mruknął Ponurak.
– Czego?
– Dobrego dzwonka.
Dow aż rozdziawił usta.
– Szkoda dzwonka, ja nie mogę! Aleś ty się nagle zrobił gadatliwy! I wiesz, co ci powiem? Kiedyś bardziej cię lubiłem. Szkoda dzwonka! Czyś ty rozum postradał, chłopie?
Ponurak wzruszył ramionami.
– Południowcom mógłby się przydać, kiedy tu przypłyną.
– To niech sobie po niego zanurkują, kurwa! – Dow chwycił odstawioną przez Jednorękiego włócznię i podszedł do otwartej bramy, kryjąc wolną rękę pod kradzionym płaszczem. – Szkoda dzwonka... – pomrukiwał. – No, ja pierdolę, na pamięć zmarłych...
Wilczarz wspiął się na palce i zdjął latarnię z tyczki. Podniósł ją, zwróciwszy się w stronę morza, i zasłonił rąbkiem płaszcza. Odsłonił. Zasłonił, odsłonił. I jeszcze raz.
Odwiesił migoczącą latarnię na miejsce. Nagle jej płomyk wydał mu się żałośnie mały – za mały, żeby ogrzać wszystkie ich nadzieje. Mały, smętny płomyczek, który miał zostać wypatrzony z daleka od brzegu, ale innego nie mieli.
Cały czas spodziewał się, że coś pójdzie nie po ich myśli, ktoś w mieście podniesie rwetes i pięć tuzinów carlów wleje się przez tę otwartą bramę, niosąc ich trójce śmierć, na jaką zasłużyli. Na myśl o tym rozsadzało mu pęcherz. Nikt się jednak nie pojawił, a jedynymi dźwiękami było poskrzypywanie pustego dzwonka na tyczce i chlupotanie zimnych fal o drewno i kamień. Dokładnie tak, jak zaplanowali.
Pierwsza łódź wyśliznęła się z ciemności. Dreszcz siedział na dziobie i szczerzył zęby, a za jego plecami dwudziestu stłoczonych carlów bardzo ostrożnie pracowało wiosłami – spięte blade twarze, zęby zaciśnięte z wysiłku i koncentracji, żeby nie hałasować, a i tak niewiele brakowało, żeby Wilczarz wyskoczył ze skóry przy każdym metalicznym szczęknięciu i głuchym stukocie drewna o drewno.
Podchodząc do brzegu, Dreszcz i jego ludzie przerzucili przez burty worki wypchane słomą, żeby deski nie zgrzytały na kamieniach; wszystko to obmyślili z tygodniowym wyprzedzeniem. Rzucili liny Wilczarzowi i Ponurakowi, a ci przyciągnęli łódź i zacumowali ją do nabrzeża. Wilczarz obejrzał się na Dowa, który stał swobodnie oparty o mur przy bramie, a teraz pokręcił lekko głową na znak, że w mieście panuje spokój. Dreszcz wyskoczył na schody – zwinnie, bezszelestnie – i przykucnął w ciemnościach.
– Świetna robota, wodzu – wyszeptał, uśmiechnięty od ucha do ucha. – Szybko, sprawnie...
– Później będziemy sobie gratulować. Przycumujcie resztę łodzi.
– Tak jest.
Do brzegu zbliżały się kolejne dwie łodzie, nowi carlowie, nowe worki słomy. Podwładni Dreszcza unieruchomili je i zaczęli wyprowadzać carlów na brzeg. Była to zbieranina najróżniejszych ­ludzi z ostatnich paru tygodni; łączyło ich to, że nie podobały im się zaprowadzone przez Bethoda nowe porządki. Wkrótce nad wodą zgromadził się spory tłum ludzi. Było ich tak dużo, że Wilczarz nie mógł uwierzyć, że pozostali niezauważeni.
Zgodnie z planem podzielili się na grupy, z których każda miała swojego dowódcę i swoje zadanie do wykonania. Podczas przygotowań, dwóch chłopaków, którzy znali Uffrith, wyrysowało na ziemi plan miasta, tak jak to robił Trójdrzewiec. Wilczarz kazał się wszystkim nauczyć go na pamięć. Uśmiechał się na wspomnienie Czarnego Dowa, który złorzeczył mu okrutnie przy tej okazji, ale teraz było widać, że się opłaciło.
Przykucnął przy bramie i patrzył, jak przez nią przechodzą, grupa za grupą.
Tul szedł pierwszy, prowadząc tuzin carlów.
– W porządku, Grzmot – powiedział Wilczarz. – Wy obstawiacie główną bramę.
– Tak jest. – Tul pokiwał głową.
– To najważniejsze zadanie, więc postarajcie się być naprawdę cicho.
– Będzie cicho.
– Życzę szczęścia, Tul.
– Nie będzie nam potrzebne – odparł olbrzym i zniknął wśród ciemnych ulic, prowadząc swoją ekipę.
– Czerwonogłowy? Bierzecie wieżę przy studni i mur w pobliżu.
– Tak jest.
– Dreszcz, ty i twoje chłopaki przypilnujecie rynku.
– Czujni jak sowy, wodzu.
I tak to szło, kolejne oddziały przechodziły przez bramę i przepadały w mroku, robiąc nie więcej hałasu niż wiatr znad morza i fale na przystani. Wilczarz rozdzielał zadania i klepnięciem w plecy wysyłał ludzi do akcji. Ostatni był Czarny Dow na czele grupy zawziętych wojowników.
– Dow, wy idziecie do siedziby ich wodza. Obłóżcie ją drewnem, tak jak się umawialiśmy, ale nie podpalajcie od razu, słyszysz? I nie zabijajcie nikogo bez potrzeby. Na razie.
– Na razie. W porządeczku.
– Jeszcze jedno, Dow... – Wilczarz odwrócił się plecami. – Kobiety zostawcie w spokoju.
– Za kogo ty mnie masz? – Dow błysnął zębami w ciemności. – Za jakieś zwierzę?
I to był koniec, zostali tylko Wilczarz, Ponurak i paru strażników do pilnowania przystani.
– Ha... – mruknął Ponurak i w zadumie pokiwał głową.
W jego ustach był to naprawdę wyraz najwyższej pochwały.
Wilczarz wskazał mu tyczkę z latarnią.
– Zdejmij ten dzwonek, dobrze? Może jednak jeszcze się nam przyda.
***
Na pamięć zmarłych, co za dźwięk. Wilczarz musiał przymknąć oczy, gdy uderzony trzonkiem noża dzwonek wprawił w drżenie rękę, w której go trzymał. Nie czuł się zbyt swobodnie wśród tylu budynków, przytłoczony murami i płotami. W całym swoim życiu niewiele czasu spędzał w miastach, a jeśli już mu się zdarzało, to nie wspominał tych okresów najlepiej: albo po jakimś oblężeniu palił domy i krzywdził ludzi, albo leżał w którymś z więzień Bethoda i czekał, aż go zabiją.
Nieustannie wodził wzrokiem po kaskadach dachówek i murach ze starego szarego kamienia, czarnego drewna i brudnoszarej zaprawy, jakby tłustych od warstwy deszczówki. To musiało być dziwne życie – spać w zamkniętym pudle, dzień w dzień budzić się w tym samym miejscu... Na samą myśl o tym niepokoił się jeszcze bardziej, jakby ten przeklęty dzwonek nie dość podziałał mu na nerwy. Odchrząknął, odstawił go na bruk i czekał z dłonią opartą – groźnie, jak mniemał – na rękojeści miecza.
W głębi uliczki rozległo się klapanie bosych stóp i na rynek wybiegła mała dziewczynka. Na ich widok – tuzina brodatych, uzbrojonych facetów z Tulem Duru na czele – rozdziawiła szeroko buzię. Pewnie nigdy przedtem nie widziała mężczyzny nawet w połowie tak ogromnego. Okręciła się na pięcie, niemal przewróciła na śliskim bruku... i nagle dostrzegła Dowa, który siedział na stercie drewna tuż za nią, oparty swobodnie plecami o ścianę, z obnażonym mieczem na kolanach. Dziewczynka zamarła.
– Spokojnie, mała – mruknął Dow. – Nie ruszaj się.
Ludzi przybywało z każdą chwilą, schodzili się na rynek ze wszystkich stron i na widok Wilczarza i jego chłopaków wszyscy stawali jak wryci, z tą samą wstrząśniętą miną. Kobiety i młodzi chłopcy, choć trafiło się też paru starców, wyciągnięci z łóżek dźwiękiem dzwonka, rozespani, z zaczerwienionymi oczami i twarzami obrzmiałymi od snu, w rozchełstanych koszulach, uzbrojeni w to, co akurat wpadło im w ręce. Chłopiec z rzeźnickim tasakiem. Stary mężczyzna zgarbiony pod ciężarem miecza, który był chyba starszy od niego. Mina stojącej z przodu dziewczyny z widłami i splątaną grzywą ciemnych włosów przypominała Wilczarzowi Shari: z takim samym nieprzejednaniem i zadumą patrzyła na niego, nim zaczęli ze sobą sypiać. Z marsem na czole spojrzał na jej bose stopy. Miał nadzieję, że nie będzie musiał jej zabić.
Najlepiej byłoby ich solidnie nastraszyć, wtedy sprawa zostałaby załatwiona łatwo i szybko. Dlatego Wilczarz spróbuje przemawiać jak człowiek, którego należy się bać, a nie jak ktoś, kto ze strachu za chwilę sfajda się w gacie. Tak jak mógłby przemawiać Logen. Chociaż nie, to by mogło wypaść zbyt przerażająco. Może zatem bardziej jak Trójdrzewiec: ostro, ale uczciwie. Gość, który dla wszystkich chce jak najlepiej.
– Wasz przywódca? – warknął.
– To ja – wychrypiał staruszek z mieczem. Jego twarz na widok gromady uzbrojonych po zęby intruzów stojących na rynku miasteczka straciła wszelki wyraz. – Jestem Brass. A wy coście za jedni, u licha?
– Ja jestem Wilczarz. Ten tutaj to Harding Ponurak, a ten olbrzym to Tul Duru Grzmot. – Niektórzy wybałuszyli oczy, inni zaczęli szeptać między sobą. Najwyraźniej te imiona i przydomki nie były im obce. – Mamy pięć setek carlów. Dziś w nocy zajęliśmy wasze miasto. – Carlów było bliżej dwóch setek niż pięciu, ale nie było sensu o tym wspominać; mieszkańcy mogliby pomyśleć, że jest o co powalczyć, a on naprawdę nie chciałby zadźgać którejś z kobiet. Ani, tym bardziej, dać się zadźgać. – W okolicy jest jeszcze więcej naszych. Waszych strażników związaliśmy, przynajmniej tych, których nie musieliśmy zabić. Niektórzy z moich chłopców, konkretnie mam na myśli Czarnego Dowa...
– To ja. – Dow posłał gapiom swój paskudny uśmiech.
Cofnęli się przed nim z lękiem, jakby ktoś im powiedział, że w tym miejscu usadowiło się piekło we własnej osobie.
– ...zamierzali od razu podłożyć ogień pod wasze domy i zacząć mordować. Czyli wrócić do nawyków, jakich nabraliśmy pod dowództwem Krwawego‑dziewięć. Na pewno wiecie, o czym mówię.
Jakieś dziecko zaczęło pochlipywać i głośno pociągać nosem. Chłopiec z tasakiem rozejrzał się dookoła, broń zadrżała mu w dłoni. Ciemnowłosa dziewczyna mocniej ścisnęła widły. To dobrze; najważniejsze do nich dotarło.
– Pomyślałem jednak, że dam wam uczciwą szansę się poddać, biorąc pod uwagę, że w mieście zostały kobiety z dziećmi. Wadzę się z Bethodem, nie z wami. Unia chce wykorzystać tutejszy port do sprowadzania ludzi i zaopatrzenia. Ich statki dotrą tu za godzinę. Dużo statków. I nikt nie będzie was pytał o zdanie. Zmierzam z grubsza do tego, że może się jeszcze polać krew, jeśli tego właśnie chcecie; zabici najlepiej wiedzą, jaką mamy w tym wprawę. Albo możecie złożyć broń, jeśli jakąś macie, grzecznie, jak ludzie... Jak to się mówi?
– Cywilizowani – podsunął Ponurak.
– Otóż to: cywilizowani. Co wy na to?
Starzec przesunął dłonią po rękojeści miecza z taką miną, jakby wolał się nim podeprzeć niż zamachnąć. Przeniósł wzrok na mury, skąd obserwowało go paru carlów. Zgarbił się.
– Wygląda na to, że daliśmy się podejść. Wilczarz, tak? Słyszałem, że sprytny z ciebie łajdak. Zresztą, i tak nie bardzo miałby tu kto z wami walczyć: Bethod zabrał wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia włóczni i tarczy. – Obejrzał się na zgromadzony za jego plecami smętny tłum. – Zostawicie kobiety w spokoju?
– Zostawimy.
– Te, które będą tego chciały – dodał Dow, uśmiechając się lubieżnie do dziewczyny z widłami.
Wilczarz spiorunował go wzrokiem.
– Zostawimy kobiety w spokoju – powiedział. – Osobiście tego dopilnuję.
– Dobrze – zachrypiał Brass. Podszedł bliżej, szurając nogami, skrzywił się z bólu, przyklęknął i rzucił zardzewiały miecz pod nogi Wilczarza. – Na mój gust jesteś lepszym człowiekiem niż Bethod. Powinienem chyba być ci wdzięczny za okazaną litość, jeśli tylko dotrzymasz słowa.
– Hmm.
Wilczarz nie był w szczególnie litościwym nastroju. Wątpił, żeby staruszek, którego zabił na przystani, był mu za coś wdzięczny. Albo pchnięty w plecy jednoręki mężczyzna. Albo chłopak, któremu poderżnęli gardło i ukradli całe życie.
Ludzie z tłumu podchodzili pojedynczo i rzucali na stos kolejne sztuki broni, o ile w ogóle można je tak nazwać: rosła sterta zardzewiałych narzędzi i złomu. Chłopiec z tasakiem był ostatni. Dorzucił tasak do reszty, zerknął z lękiem na Czarnego Dowa, a potem pośpiesznie cofnął się do swoich i uczepił ręki ciemnowłosej dziewczyny.
Kiedy tak stali stłoczeni, z szeroko otwartymi oczami, Wilczarz prawie czuł bijący od nich odór strachu. Czekali, aż Dow i jego carlowie rzucą się na nich i wyrżną ich w pień, tu i teraz, tak jak stoją. Wilczarz nie pierwszy raz widział coś takiego, dlatego nie dziwił im się, że zbijają się w kupę jak owce chroniące się w zimie przed zimnem. Na ich miejscu zachowałby się tak samo.
– W porządku! – zawołał. – To wszystko. Wracajcie do domów, czy dokąd tam chcecie. Unia dotrze tu przed południem. Lepiej, żeby ulice były wtedy puste.
Przenosili wzrok z Wilczarza na Tula, z Tula na Czarnego Dowa, spoglądali po sobie; trzęśli się, przełykali ślinę, półgłosem dziękowali umarłym, aż w końcu zaczęli się rozchodzić, powoli rozpraszać, odchodzić każde w swoją stronę. Z wielką ulgą, bo przecież przeżyli.
– Dobra robota, wodzu – mruknął Tul do ucha Wilczarzowi. – Sam Trójdrzewiec lepiej by tego nie załatwił.
Dow przysunął się do niego z drugiej strony.
– Wracając jeszcze do kobiet, to jeśli chcesz znać moje zdanie...
– Nie chcę – uciął Wilczarz.
– Nie widzieliście mojego syna?
Jedna z kobiet została na rynku i teraz chodziła od jednego mężczyzny do drugiego i wypytywała ich ze łzami w oczach i twarzą otępiałą z troski. Wilczarz spuścił głowę i odwrócił wzrok.
– Mój syn! Stał na warcie na przystani. Nie widzieliście go? – Pociągnęła Wilczarza za rękaw. – Gdzie jest mój syn? Powiedzcie, proszę...
– A co ty sobie myślisz, że ja za wszystkimi chodzę? – odburknął prosto w jej zapłakaną twarz.
Odszedł takim krokiem, jakby miał mnóstwo ważnych spraw na głowie. W głowie kołatała mu jedna myśl: jesteś tchórzem, Wilczarz, cholernym, przeklętym tchórzem. Ależ z ciebie bohater: właśnie wykręciłeś piękny numer bandzie kobiet, dzieci i starców.
Ciężki jest los wodza.