Osierocone światy

Irytujące sieroty

Autor: Dawid 'Fenris' Wiktorski

Osierocone światy
Miłośnicy fantastyki nie mają łatwo – sytuacja na światowym rynku już od dłuższego czasu wymusza na autorach tworzenie tekstów wchodzących w skład dylogii, trylogii, tetralogii i innych wielologii (rekordziści potrafią stworzyć dzieła kilkudziesięciotomowe, chociaż ich jakość jest akurat kwestią bardzo dyskusyjną). Jeżeli jeszcze autor umie poradzić sobie sprawnie z rozwinięciem wątków i przygotowaniem czytelnika na wielki finał – pół biedy. Gorzej jednak, gdy nazywa się on Michael Cobley i w trzech tomach swojej sagi chce zawrzeć więcej niż wszyscy klasycy gatunku razem wzięci.

Początkowa sytuacja nakreślona w Ziarnach Ziemi jest dość mocno napięta – kosmiczna dyplomacja siedzi na beczce prochu z zapałką w dłoni, zaś Darien, zaginiony przyczółek ludzkości, stał się łakomym kąskiem dla galaktycznych potęg. Krótko mówiąc: o planetę ludzi rozgrywa się walka na najwyższych szczeblach władzy, zaś Ziemia może tylko bezradnie patrzeć, jak wrogie siły próbują rozpętać konflikt na galaktyczną skalę.

Lektura Osieroconych światów po upłynięciu dłuższego czasu od zapoznania się z Ziarnami Ziemi nie ma tak naprawdę żadnego sensu – Cobley nie stara się naprowadzić czytelnika na jakiś sensowny trop dotyczący całej wielkiej kabały. Właściwie już od pierwszych stron zarzuca odbiorcę garściami postaci, wątków, intryg, powiązań, nawiązań i innych faktów odnoszących się do wydarzeń z tomu pierwszego cyklu. Problem jest o tyle poważny, że autor ewidentnie nie zna umiaru w dawkowaniu czytelnikom kolejnych zwrotów akcji i istotnych dla całokształtu opowieści wydarzeń.

W samych Osieroconych światach dzieje się tyle, że starczyłoby tego na kolejną, chociaż niezbyt dynamiczną, trylogię. Do tego wszystkiego dochodzi ilość bohaterów zwiększająca się w tempie iście geometrycznym – w pewnym momencie naprawdę trudno zorientować się, czy to nadal powieść fantastycznonaukowa, czy też może już książka telefoniczna. Co gorsza, w tym wszystkim brakuje jednej postaci (lub niewielkiej grupki), wokół której obracałaby się oś fabuły – co bardziej istotne fragmenty są rozdzielane pomiędzy taką ich ilość, że niemożliwym jest zwrócenie szczególnej uwagi na którąkolwiek z nich.

Do tego jeszcze dochodzi imponujący, jednak jednocześnie męczący rozmach i patos, z  jakim Cobley wykreował swoją opowieść. Brakuje tu prostego ograniczenia się autora do „tu i teraz” – zamiast tego czytelnicy otrzymują narrację utrzymaną w tonie, jak gdyby od powodzenia (lub nie) bohaterów zależały losy całego Wszechświata. Poniekąd… tak jest, ale kilkaset drobno zadrukowanych stron, gdzie jest to przypominane niemal na każdym kroku, może dosłownie doprowadzić do szału.

Ogień ludzkości początkowo wydawał się intrygującym cyklem – galaktyczne intrygi, wielka polityka i w końcu tajemne, niezrozumiałe zagrożenie, które jest bliskie uwolnienia swojej destrukcyjnej siły. Niestety, przesadny entuzjazm autora zderza się z jego mizernymi umiejętnościami w budowaniu, stopniowaniu i dawkowaniu napięcia. W efekcie tego Osierocone światy są lekturą jeszcze bardziej męczącą niż Ziarna Ziemi – gwałtowne rozwinięcie wielu wątków, potężne natężenie epickości, patosu i dynamiki na linijkę kwadratową tylko pogarszają sytuację. Pozostaje mieć nadzieje, że twórca trochę zwolni w trzecim, finałowym tomie – jednak biorąc pod uwagę całokształt dotychczasowych dwóch części cyklu, trudno patrzeć optymistycznie na Wschodzące gwiazdy.