Obudź się i śnij. Tchorosty i inne wy-tchnienia

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Obudź się i śnij. Tchorosty i inne wy-tchnienia

Doskonały poranek pod koniec czerwca. Słońce wypaliło resztki mgły, a smog nie zdążył jeszcze opaść. Zdezelowany ford rocznik ’36 zjechał z nowej Olympic Parkway i poterkotał na północ przez Hollywood. Przed wyświetlającymi emotyki kinami rosły już spragnione gwiazd kolejki, widzowie czekali na pierwsze dzisiejsze seanse. W „Aladdinie” leciała „Zdradliwa żonka” z Trudy Rester – kimkolwiek ona, do diabła, była – a „Classic” oferował łączoną projekcję „Cudownej prerii” i „Północnego pyłu”. W obu tych filmach występowali Saffron Knowles i James H. Pack, aktorzy, o których również dotąd nie słyszał. Nie po raz pierwszy stwierdził w duchu, że może jednak powinien poświęcić trochę więcej uwagi branży, dzięki której to miasto rozkwitło.

Dzisiaj miał otrzymać swoją szansę. Jechał przez Franklin wzdłuż wysokiego płotu otaczającego siedzibę nowej wytwórni Paramount-Shindo. Mijał budki, gdzie sprzedawano bilety na wycieczki, chłopców oferujących mapy z zaznaczonymi rezydencjami gwiazd i dziewczyny handlujące sobą. Przejeżdżał obok witryn butików i barów, otwartych już od rana lub działających bez przerwy od zeszłej nocy. Samochód piął się pod górę. Na wzgórza.

Sosny. Białe chmury. Powietrze tak czyste, że pachniało niczym woda kolońska Pana Boga. W miarę jak ford pokonywał coraz wyższe serpentyny, silnik coraz częściej wydawał z siebie złowieszcze kaszlnięcia. Nie był przyzwyczajony do takiego świata. Podobnie jak jego kierowca.

 

***

 

Wjechał na stromą szosę ponad Stone Canyon. Szlak podskakiwał i skręcał, ukazując jadącym piękne widoki, ciągnące się aż po Ocean Spokojny. Kierowca zmagał się właśnie z łopoczącym na siedzeniu pasażera przewodnikiem, kiedy zawyła za nim syrena. Zaklął, odbił od przepaści i zatrzymał się po drugiej stronie drogi, dokładnie w chwili, gdy samochód wyjechał zza niego i przyhamował tuż przed tablicą z nazwą dużego, prywatnego osiedla – Woodsville.

Nie był to policyjny radiowóz, chociaż, żeby to stwierdzić, trzeba się było naprawdę dobrze przyjrzeć. Stróże prawa w Los Angeles korzystali z identycznych, czarnych sedanów mercury. Miał nawet zamontowaną syrenę i niebieskiego koguta, ale widniejący na drzwiach symbol głosił, że pojazd należy do firmy „Gladmont Securities”. Zarządy ekskluzywnych osiedli często zatrudniały prywatną ochronę, by mieszkańców nie niepokoili ciekawscy ani inny niepożądany element.

By dowieść dobrych intencji, wyskoczył z forda i wyszczerzył się w swym najlepszym uśmiechu, oznaczającym „O cholercia, czyżbym znowu coś zbroił?”. Podszedł ku niemu wysoki i smukły ochroniarz z pistoletem wiszącym w skórzanej kaburze u pasa. Poranne promienie zamieniały taflę widniejącego w dolinie pod nimi zbiornika retencyjnego w połyskujące złoto. Słońce w tej okolicy jak zwykle odwalało kawał dobrej roboty.

– Przyjechał pan tutaj w interesach? – Ochroniarz miał na sobie przeciwsłoneczne awiatory i mundur, mocno przypominający te, jakie się widywało na zdjęciach z niemieckich parad. Identyczny był nawet krój czapki z daszkiem. Także na opasce na jego rękawie mogłaby widnieć swastyka, chociaż na razie był to tylko herb „Gladmont Securities”.

– Inaczej by mnie tu nie było.

Ochroniarz zmierzył go od stóp do głów wolniejszym, bardziej uważnym spojrzeniem. Przyjrzał się bacznie garniturowi zatrzymanego. Zbyt częste pranie chemiczne sprawiło, że kanty i rąbki przybrały bladożółtą barwę. Postrzępiony krawat wysmyknął się spod kołnierzyka koszuli, także postrzępionej i luźnej. Wreszcie buty, które zdecydowanie nie ­dorównywały swym blaskiem przetartym prawie na sito kolanom spodni. Następnie przesunął wzrok ku przykurzonemu, dwudrzwiowemu, czarnemu fordowi tudor, który najwyraźniej pamiętał nie tylko lepsze dni, ale i lata.

– Może to nam pomoże... – Kierowca gruchota sięgnął do zewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął list. Kiedy podawał przepoconą kopertę, ta smętnie oklapła.

Ochroniarz przeczytał pobieżnie i ściągnął wąskie wargi.

– Czyli to pismo jest adresowane do pana? Clark Gable?

„Pismo”, „adresowane”? Jak miło. Widać lubimy okrągłe słówka.

– Tak, zgadza się.

– I przyjechał pan do Woodsville na spotkanie z panią April Lamotte?

– To ona napisała ten list. I sama mnie zaprosiła. Jak pan widzi, byłem umówiony na dziesiątą rano.

– Ale wie pan, że jest już piętnaście po?

– Im dłużej będziemy tu stali, tym bardziej się spóźnię.

– Ma pan przy sobie jakikolwiek dowód tożsamości?

Clark odebrał list, po czym sięgnął do kieszeni i wyjął wizytówkę. Przyglądając się badającemu ją ochroniarzowi, stwierdził, że powinien się wykosztować na druk nowej partii. Miał już dość przekreślania starego numeru telefonu i ręcznego dopisywania aktualnego.

– Czyli jest pan prywatnym detektywem? – Ochroniarz zgiął róg wizytówki i schował ją do kieszeni.

– Tak jak jest tam napisane. Licencję mam w samochodzie.

Ochroniarz nie uniósł brwi, w każdym razie Clark nie zauważył tego przez okulary. Zmiana w wyrazie jego twarzy była bardziej subtelna.

– Ma pan przy sobie broń?

– Nigdy nie była mi specjalnie potrzebna. – By zademonstrować chęć współpracy, rozłożył ramiona. – Może mnie pan obszukać.

Widoczna pod ciemnymi szkłami część pociągłej, opalonej twarzy pozostawała śmiertelnie poważna. Facet nie przypominał ochroniarzy, jakich Clark dotąd spotykał. Jak na byłego policjanta, był stanowczo zbyt młody i szczupły, a cała reszta pracowników ochrony była po prostu etatowymi gorylami. Miał też przyjemny głos i zachowywał się jak człowiek wykształcony, co również nie pasowało do stereotypu – aczkolwiek Clark uznał, że wyjaśnienie było najprawdopodobniej identyczne jak w przypadku wszystkich mieszkańców tego miasta, którzy imali się pozornie niepasujących do nich zajęć. Z takimi kształtnymi kośćmi policzkowymi, gładką cerą i wąskimi, pełnymi wyrazu ustami, ochroniarz należał zapewne do rzeszy czekających na angaż i szansę aktorów.

Umundurowany chłopak uśmiechnął się wymownie, po czym odwrócił od Clarka, i zgrzytając o asfalt podbitymi metalem podeszwami przeszedł na drugą stronę szosy. Wchłonął w siebie panoramę i zaczął pogwizdywać jakąś nieokreśloną melodię.

– Piękny mamy poranek, prawda, panie Gable? – podjął po chwili.

– Właśnie to samo sobie pomyślałem.

Znów rozległo się pogwizdywanie. Ptaki śpiewały. Ochroniarz stał i spoglądał na widniejący w dolinie zbiornik retencyjny. Clark odniósł wrażenie, że to jedna z chwil, które potrafią się ciągnąć w nieskończoność.

– Tak przy okazji – zapytał – może wie pan, którędy dokładnie powinienem pojechać, żeby trafić do klientki?

– Którędy dokładnie? – Na obliczu chłopaka zamajaczyło coś zbliżonego do rozbawienia. Odwrócił się i wsunął kciuki za lśniący pas. – Niestety. Szczerze mówiąc, panie Gable, mogę podpowiedzieć tylko, że powinien pan jechać dalej tą drogą.

 

 

DWA

 

Woodsville. Ekskluzywne osiedle, z rodzaju tych, jakie często widuje się na reklamach w kolorowych czasopismach, lecz nigdy w rzeczywistości. Minął ciężko stąpającego wzdłuż gęstego żywopłotu faceta z taczką. W takich okolicach nawet pobocza obsadzano wspaniałymi, starannie utrzymanymi i przystrzyżonymi roślinami.

Nie natknął się na żadną bramę. Nie widział też psów. Z oczywistym wyjątkiem tych, które zwykle siadają na kolanach swych pań i zlizują śmietankę z ich kawy. Po kolegach ochroniarza także nie było śladu. Clark zaczynał właśnie żałować, iż nie zatrzymał się przy mężczyźnie z taczką i nie zapytał go o drogę, kiedy pod rzędem wysokich fuksji ujrzał wysoką płytę z oszlifowanego kamienia z wyrytym napisem „Erewhon”. Przyhamował i skręcił na stromy, wiodący w górę zbocza podjazd.

Przegrzewający się ford pokonał jeszcze kawałek żwirowej drogi i zatrzymał się. Wokół rosły okazałe, ukwiecone krzewy. W powietrzu czuć było chłodną wilgoć, która przyjemnie osiadła mu na twarzy, kiedy wysiadł z samochodu i odkleił garnitur od pleców i z krocza. Willa przypominała chińską łamigłówkę z cegły i szkła, podczas gdy Clark spodziewał się raczej podróbki gotyku lub francuskiej, wiejskiej rezydencji. Coś ­takiego jednak zapewne dałoby się znaleźć nieco dalej, zaraz obok domu udającego grecką lub rzymską świątynię.

Przy schodach zaparkowano dwa samochody. Pierwszy był ciemnoczerwonym cadillakiem z serii 90 – najnowszy model z silnikiem V16 – a drugi okazał się rzadkim i pięknym cackiem, śmietankowym, francuskim sportowym coupe marki Delahaye. Jego własny ford tudor, który stygł, posapując i cykając niczym rozregulowany zegar, nie wydawał się przy tych wozach maszyną zaprojektowaną i stworzoną w tym samym celu. Szczególnie wspaniały był delahaye. Miał opuszczony dach. Na desce rozdzielczej widniało tak wiele rozmaitych przycisków i przełączników, że przypominała konsolę samolotu.

Frontowe drzwi Erewhon wykonano z mlecznej szyby. Okalające je futryny również były szklane i składały się z nachylonych pod różnymi kątami fasetek. Kiedy wspiął się po ostatnich marmurowych stopniach i zaczął szukać dzwonka, kołatki lub czegokolwiek, co mogło służyć za klamkę, wyszło ku niemu kilkunastu Clarków. Nagle rozległ się nikły elektryczny szum i drzwi stanęły otworem. Nie uchyliły się na zewnątrz ani do środka, lecz usunęły w bok, w ukrytą dotąd szczelinę.

Wszedł i zawołał „halo”. Drzwi, jakby kierując się własną wolą, zasyczały i zamknęły się za nim. W wielkim, wypolerowanym na wysoki połysk holu ciemne odbicia migotały jak milczące ptaki. Przyszło mu do głowy, że powinien był zrobić to, co często robił przy pierwszej wizycie u klienta – okrążyć dom i wejść od tyłu, udając, że nie jest w stanie znaleźć głównych drzwi – tutaj zresztą byłoby to zupełnie naturalne. Mógł też wcześniej porozmawiać z sąsiadami. Albo ze służbą. I z ogrodnikiem. Powinien był zrobić cokolwiek, a nie ładować się prosto do środka. Pozwolił się rozproszyć temu pięknemu krążownikowi, igrającym na wodzie i krzeszącym skry promieniom słońca oraz ochroniarzowi roztaczającemu wokół siebie wonną aurę wody kolońskiej.

Hol przechodził w rodzaj atrium. Clark znów zawołał „halo”, usłyszał echo własnego głosu i poczuł się zagubiony. Szkło miał również nad głową. Chmury pękały w miejscach łączenia szyb, jakby stanowiły wielkie, ruchome puzzle. W pustych pokojach widział mgnienia antycznych sof i starych dywanów. Wszędzie kwiaty. Niektóre z nich prawdziwe. Niektóre na obrazach. Co do niektórych – nie umiał stwierdzić.

Dotarł do korytarza. Był długi, szeroki i wysoki. Po lewej stronie otwierały się dziesiątki wyglądających na ogród okien. Białe zasłony falowały, wpuszczając zapach świeżo skoszonej trawy. W połowie długości przejścia coś się poruszało, aczkolwiek w pierwszej chwili pomyślał, że to po prostu lśniące w lustrze odbicie zasłon.

Kiedy podszedł bliżej, uświadomił sobie, że to coś innego. Na włoskach dłoni, przedramion i karku poczuł zimny, przedburzowy dreszcz, w którym nawet Clark – rzadko chodzący na emotyki – rozpoznał skutek działania pola Bechmeira. Tutejsze urządzenie nie przypominało jednak zakurzonych krat, które bzyczały za ekranami w tysiącach kin w każdym mieście i miasteczku kraju. Tutaj pole zwijało się niczym szarpany wiatrem tuman śniegu – lub trąba powietrzna – pomiędzy czarną kolumną i rurą wijącą się sześć lub siedem stóp powyżej. Utrzymywana pomiędzy zamocowanymi do tej konstrukcji – samej w sobie eleganckiej – dwiema naładowanymi elektrycznie płytami, cicho trzaskała i tańczyła migocąca zjawa emotyczna. Cokół wyglądał na wykonany z litego marmuru, chociaż Clark uznał, że to niemożliwe; gdzieś przecież trzeba było upchnąć cały ten sprzęt. W kamieniu widniała mosiężna – lub złota – płytka. Wygrawerowano na niej tylko jedno delikatne słowo: „Muza”.

Pomyślał, że tak się właśnie pewnym ludziom żyje. Takie rzeczy kupowało się oczywiście dopiero wtedy, gdy wcześniej nabyło się już dom, cadillaca, delahaye’a i wszystkie te ogrody oraz szafy wnękowe, w których można było zabłądzić.

Gdy podniósł wzrok i przyjrzał się zjawie dokładniej, poczuł ucisk w gardle i narastające ciśnienie w uszach. Odkąd ostatnim razem oglądał film emotyczny, minęły już całe lata i zdążył zapomnieć, jak potężne jest wrażenie, jakiego doznaje widz stojący przed plazmą pola Bechmeira. Potężne i niepokojąco dziwne. W takiej chwili nie było nawet sensu myś­leć o kablach i przetwornikach. A tutaj, bez towarzyszących mu zwykle ruchomych obrazów i ścieżki dźwiękowej, uczucie wydawało się – paradoksalnie – dodatkowo wzmocnione.

Zamiast ukazywać się pod postacią bezkształtnego, niewyraźnego kłębu, istota, wir zjawy przybierał kształt mglistego amalgamatu. Uśmiechały się ku niemu z góry przezroczyste usta. Ramiona wyciągały się do chłodnych objęć. Dostrzegł przebłyski wygasłego śmiechu, mroczne szepty utraconych żyć. Gwałtownie zamrugał. Wiedział, jak łatwo jest dać się pochłonąć jarmarcznemu czarowi pola Bechmeira. Tylko że wcale nie było tandetne. Nie tym razem. To było, cholera, wspaniałe.

– Zachowuje się pan jak wszyscy moi goście, panie Gable...

Odwrócił się. Coś zbliżało się ku niemu z drugiego końca korytarza. Przez moment było ciemne i pozbawione kształtu. Ogarnął go lęk. Zaraz potem rozpoznał jednak ludzką postać. Kobietę z krwi i kości.

– ...to cholerstwo zatrzymuje przy sobie każdego. Nazywam się April Lamotte. A pan, co raczej oczywiste, otrzymał mój list. – Wyciągnęła dłoń. Pachniała drogimi perfumami i zupełnie niedawno użyła jakiegoś kremu do rąk, ale uścisk okazał się mocny i zdecydowany. Podobnie jak spojrzenie, którym go otaksowała. – Muszę przyznać, że nie wygląda pan tak, jak to sobie wyobrażałam, panie Gable. Zupełnie nie. Ale cóż, będę się musiała zadowolić i tym.

– Pani Lamotte... – Clark odchrząknął, gdy wreszcie uwolniła jego rękę. – Ma pani bardzo piękny dom.

Rozejrzała się dokoła, jakby podobna myśl nigdy nie przyszła jej do głowy.

– Nie sądzi pan, że to wnętrze jest nieco nazbyt ostentacyjne?

– Nie wydaje mi się, bym potrafił to ocenić.

– Ale nie chciałby pan tutaj mieszkać, prawda?

– Chybabym nie potrafił...

– Do tego rzeczywiście potrzebna jest pewnego rodzaju umiejętność. – Zaśmiała się przenikliwie. Wciąż stali blisko zjawy i Clark próbował powstrzymać dreszcze. – Umiejętność, którą wciąż próbuję posiąść... – April Lamotte odwróciła się i ruszyła przez korytarz, z powrotem w stronę pokoju, z którego przed chwilą wyszła.

Kiedy za nią poszedł, odwróciła się i zerknęła na niego z miną, jaką w dowolnej innej sytuacji uznałby za zalotną. Tutaj nie miał pewności. Naprawdę znalazł się w innym świecie.

 

 

TRZY

 

– Proszę spocząć.

April Lamotte była pełna wdzięku i młoda na sposób dostępny wyłącznie zamożnym, dojrzałym kobietom. Miała na sobie bladozielony jedwabny kostium ze spodniami i chyba nic pod spodem. Była szczupła, prawie chuda – zdecydowanie nie w jego typie – i chodziła boso. Jej rude włosy, rozdzielone pośrodku przedziałkiem, lśniły. Kiedy wskazała Clarkowi miejsce na długiej sofie, zdążył już ocenić klientkę jako ostrą i zdeterminowaną sztukę.

Tyłek zapadł mu się głęboko w siedzisko, kolana wyskoczyły wysoko do góry.

April Lamotte wciąż jednak stała. Obracała na palcu złotą obrączkę i ucieszył się, widząc to nieznaczne świadectwo zdenerwowania.

– Zrobił pan, jak prosiłam? Przywiózł pan ze sobą list? I nikt nie ma pojęcia o pańskiej wizycie u mnie?

Skinął głową. Klienci często wpadali w obsesję na punkcie tajemniczości. Stwierdził w duchu, że nie ma powodu, by wspominać kobiecie o ochroniarzu, który zatrzymał go po drodze.

– W mojej pracy dyskrecja to absolutna podstawa, pani Lamotte.

– Jak pan zauważył, dałam wolne całej służbie. Z naszej rozmowy nie może wyjść na zewnątrz choćby jedno słowo. Nigdy. Rozumie pan? A teraz poproszę o list. Czy mogę? I kopertę...?

Przyglądał się jej, kiedy zapaliła dużą srebrną zapalniczkę, przytknęła papiery do płomyka i złożyła płonące, czerniejące resztki w masywnej kryształowej popielniczce. Patrząc na to, po raz kolejny zastanowił się, w jaki sposób list wraz z zachęcającym pięćdziesięciodolarowym banknotem trafił do jego skrytki pocztowej w Venice, skoro nie było na nim znaczka i stempla.

– Może – zaczął – mogłaby mi pani zdradzić parę szczegółów więcej. Najlepiej będzie, jeżeli zaczniemy od początku.

– Jestem bardziej niż świadoma natury pańskiej pracy, panie Gable. Nim zacznie pan zadawać niestosowne pytania, powinnam chyba powiedzieć, że nie chodzi mi o rozwód. Także mój mąż nie przeżywa romansu. Chociaż to w pewnym sensie mogłoby pomóc.

– Mówi pani, że wie, czym się zajmuję, pani Lamotte – odparł. – Myślę jednak, że powinna pani również wiedzieć, czego nie robię. Nie param się przemocą ani przymusem. Nie używam broni. Nie licząc mandatów za złe parkowanie, które reguluję zawsze terminowo, staram się nie łamać prawa. Mogę pomóc w zbieraniu dowodów, ale nie zajmuję się ich fabrykowaniem. Prawdę powiedziawszy, większość moich zleceń polega na tym, że sprawdzam, co robią wskazane mi osoby, a potem fotografuję to tak wyraźnie, jak tylko zdołam. Koszt moich usług to trzy dolary za godzinę.

April Lamotte wykonała drobny, lekceważący gest; nie poruszyła jej nawet potrojona stawka. Trudno było określić barwę oczu kobiety, aczkolwiek, gdyby Clark musiał zgadywać, postawiłby na zieleń. Na koniuszku nosa miała niewielkie wgłębienie, które na swój sposób wyglądało nawet atrakcyjnie. Po panującej na korytarzu jasności, przyćmione światło w salonie wydawało się dziwne. Wpadało zza półokrągłej, częściowo przesłoniętej zasłonami wnęki okiennej i pochwycone przez tak wiele mieniących się przedmiotów – wliczając w to tę odzianą w jedwab kobietę – nabierało specyficznej, własnej faktury. Zupełnie jak warstwa świeżej farby, połysk deski rozdzielczej delahaye’a czy emotyczna zjawa.

– Napije się pan? – Gospodyni przesypała kruszony lód ze srebrnego wiaderka do dzbanka z rżniętego szkła.

Clark, który zdążył się już zapaść w kanapę tak głęboko, że przybrał pozycję niemal embrionalną, spróbował wykonać gest, który powiedziałby jej, że zazwyczaj o tej porze nie pije, ale dla towarzystwa nie odmówi.

Nalała szybko i swobodnie. Z trudem wychylił się z siedziska i odebrał szklaneczkę, ciężką, zimną i kryształową. Na powierzchni płynu pływały drobinki czegoś, co mogło być miętą, ale w smaku okazało się tak lodowate i ostre, że nie dało się bliżej określić. Jak zwykle w kontaktach z klientami, zwrócił uwagę na sposób, w jaki April Lamotte pije. Krótki łyk i tyle. Nie była pijaczką.

– Mogę zapalić? – Postukał skrętem o papierośnicę.

Potaknęła i wyjęła z lakowego japońskiego pudełeczka własnego – jasnoniebieskiego – papierosa. Podzielili się płomieniem zapalniczki. Wypuściła z ust kłąb dymu. Na zewnątrz zamożną dolinę wypełniały ciche odgłosy poranka. Ptaki, pszczoły i odległe kosiarki do trawy ćwierkały, bzyczały i warczały. Coś w postaci stojącej, spowitej w blask jedwabiu April Lamotte, skojarzyło mu się z emotycznym widmem w korytarzu. Szybko odsunął od siebie tę myśl.

– A więc, panie Gable – podjęła – chcę, i zamierzam zapłacić za to wedle pańskich standardów iście królewsko, by zagrał pan mojego męża. Chcę, żeby stał się pan Danielem Lamotte’em.